Spanning across time and realities, Hana Awase is the story of a young woman drawn into the web of the game kasen, played with hanafuda cards. Through playing, she comes to meet five mysterious men, all of whom are elite players and all of whom guard secrets that hold the power to alter her world irreparably. Each of the four installments in the series offers a different world featuring the same cast of characters — sometimes identical to previously-encountered incarnations, sometimes profoundly different. As the overarching truth slowly unfolds, the immense scope of the battle being waged through the hanafuda cards becomes visible, and the pursuit of romance and a happy ending becomes more and more complex. Can our heroine and her companions find their way through the turmoil? (źródło: opis wydawcy)
- Tytuł: Hana Awase New Moon (華アワセ)
- Developer: Enterbrain! & WoGa
- Wydawca: Dramatic Create & MangaGamer
- Pełen dźwięk: japoński
- Napisy: angielski
- Rozszerzenia i powiązane tytuły: –
Bohaterowie
Główna postać:
Mikoto Dziewczyna, która ma „Księżyce w Oczach” i zostaje przyjęta do magicznej, prestiżowej Akademii. Lubi hanafudę, gotowanie i szycie. |
Ścieżki / dostępni love interest:
Mizuchi –Mizuchi Volume– Poważny i elegancki lider drużyny Żurawia, dla którego najważniejsze w życiu są zasady i który wszystkie Minamo traktuje z niebywałym szacunkiem. <<Opinia o postaci>> | |
Himeutsugi —Himeutsugi Volume— Przyjazny i delikatny „księżnę” (księżniczka?), który jest miły dla wszystkich, ale skrywa szokującą tajemnicę. <<Opinia o postaci>> | |
Karakurenai –Karakurenai/Utsutsu Volume– Geniusz o trudnej osobowości i niewielkim poszanowaniu tradycji. Traktuje swoje Minamo obcesowo i ma słabość do płci przeciwnej. <<Opina o postaci>> | |
Utsutsu –Karakurenai/Utsutsu Volume– Tajemniczy młodzieniec spowity aurą śmierci, który za ogromną cenę potrafi spełniać marzenia. <<Opina o postaci>> | |
Iroha –Iroha Volume– Człowiek, o którym mówią, że przypomina maszynę. Jest niezwykle popularny wśród uczniów, ale nie rozumie i nie okazuje uczuć. <<Opina o postaci>> |
Ocena postaci: (*♡∀♡) Utsusu ⊳ Iroha ⊳ Mizuchi ⊳ Himeutsugi/Karakurenai (ᗒᗣᗕ)՞
Recenzja
Będziesz potrzebował mniej niż dziesięciu tysięcy, ale więcej niż tysiąc cudów, aby ponownie połączyć się z pełnią księżyca. Kiedy jednak tych dwoje znów stanie się jednością – narodzi się życie.
Hana Awase New Moon to jedna z tych gier, które się albo kocha, albo nienawidzi. Ciężko mieć do niej ambiwalentny stosunek, bo potrafi zaskakiwać na różne sposoby. Nie tylko te negatywne. Długo też miałam problem z pomysłem, jak właściwie powinnam ten tytuł zrecenzować. Jak zawsze „po ścieżce”? Niewykonalne. Zbiorczo? Ale czy wtedy będzie to ujęcie kompletne? Może właśnie dlatego zacznę od opowiedzenia nieco o samej konstrukcji, bo jeśli zdecydujecie się na przygodę z tym tytułem, to będzie to zakup dość… przytłaczający. Aby bowiem poznać pełną historię opowiedzianą w Hana Awase New Moon, potrzebujemy nie jednej gry, a aż czterech. Co, do razu zaznaczę, było dla mnie zabiegiem takim se, dość sztucznie wydłużającym gameplay i raczej sprawiającym, że miałam ochotę pogrozić palcem wydawcy. A skąd taki dziwny układ? Ano dlatego, że każda z części Hana Awase New Moon dedykowana jest rzekomo innemu chłopakowi. Ale i tutaj nie znajdziemy żadnej konsekwencji, bo dla przykładu część trzecia ma niby dwóch głównych love interest, kiedy tak naprawdę, to piąty, niezapowiedziany i nawet niewidoczny na okładce, skrada całe show. Można więc powiedzieć, że tylko część pierwsza, druga i czwarta trzyma się tego założenia… W pewnym stopniu.
Dodatkowo, od razu uspokoję osoby zniechęcony już po tym akapicie, że to nie tak, że jak kupimy, np. tom Mizuchiego, to już utkwimy z jednym love interest do końca gry, póki nie przejdziemy do następnej części. Co to, to nie! W każdej części pozostali panowie też mają swoje ścieżki, nie tylko bohater tytułowy, a nawet niekiedy po dwa różne zakończenia. W czym założenie jest takie, że tylko z love interest możemy osiągnąć happy ending, a pozostałe opowieści są dość… dołujące. By nie rzec tragiczne. Albo z pogranicza czegoś, co ucieszyłoby serduszka fanów archetypu yandere.
Ale jak to?! To w każdej części zaczynamy romans od początku, ale z innym facetem? Ano tak, bo Hana Awase New Moon ma taką pokręconą konstrukcję. Pełno tutaj skakania w czasie, do przyszłości, do przeszłości, do snów, do alternatywnych rzeczywistości… Wszyscy bohaterowie mówią jakimiś metaforami, wszystko jest symboliczne, osadzone w japońskiej mitologii, tarocie i koszmarach, o których nie śniło się nawet Freudowi, a ja się miejscami czułam, jakbym czytała Alicję w Krainie Czarów, w której Kapelusznik jest nie tylko nieco ekscentryczny, ale na ciężkich dragach, na dodatek takich zapijanych alkoholem, i z udokumentowanym medycznie obłędem. Jeśli więc nie jesteście miłośnikami takich onirycznych, dziwnych uniwersów, to już w tym momencie możecie zawrócić. Hana Awase New Moon wymaga od nas bowiem duuużo cierpliwości. Z czasem wszystko wskakuje na swoje miejsce, ale nim do tego dotrzemy, to czeka nas naprawdę kręta droga oraz poczucie, że love interest i pozostali bohaterowie wprost prześcigają się w tym, kto udzieli odpowiedzi na pytanie w taki sposób, by jak najmniej bohaterce (i nam) wyjaśnić…
No to skoro już o tym wspomniałam, przyjrzyjmy się teraz protagonistce. Mikoto to szesnastoletnia dziewuszka o chyba najbardziej znienawidzonym przeze mnie typie charakteru – czyli bierna, wierna i bystra jak woda w klozecie. Czasami wykazuje się nieoczekiwaną odwagą, to znowu pozwala sobą pomiatać i robić dosłownie wszystko. Nie jest więc postacią, z którą łatwo sympatyzować. (Wyjątek stanowi tom Irohy – gdzie MC zachowuje się nieoczekiwanie inaczej). W każdym razie, Mikoto ma przynajmniej jakąś pasję. A jest nią gra w tradycyjne, japońskie karty, które w tym uniwersum mają szczególne znaczenie, o czym opowiem za chwilę. Miłości do hanafudy MC nauczyła się od swojego nieżyjącego dziadka, a że rodziców też tragicznie straciła, to jako sierota tym bardziej miała sentyment do takich małych rzeczy, niepozwalających jej zapomnieć o najbliższych. Dlatego dziewczyna często gra w karty, gada o turniejach, a nawet marzy o związaniu z hanafudą swojej edukacji. (Ma też – przyznaję – bardzo łady projekt postaci, by jakby się jej osobowości nie przyczepiać, to bohaterka władnie wygląda na CG).
Pewnego dnia życie Mikoto wywraca się jednak do góry nogami. Dochodzi do pewnego samochodowego wypadku, którego nasza MC cudem unika. Później jednak zaczynają ją prześladować dziwne typy w czarnych mundurkach i tak, od jednego enigmatycznego wydarzenia do drugiego, dziewczyna trafia do słynnej Akademii Kasen. Na miejscu, od dyrektorów, którzy mają niby 60+ lat, a wyglądających jak nastoletni bliźniacy, Mikoto dowiaduje się, że została wybrana przez Onifudę (kartę Oni) do zostania „kandydatką na Senki”. Czyli kogoś w rodzaju potężnej, wodnej kapłanki (potocznie nazywanych Minamo), o której opowiadają legendy. Najpierw jednak Senki musi się „przebudzić”, a tego można dokonać tylko przez silną, emocjonalną więź z jednym z zaklinaczy. W czym każda Drużyna w Akademii ma swojego lidera (= Kaei) i to właśnie wśród nich Mikoto czasami wybiera (a w niektórych tomach jest po prostu zmuszana) swojego życiowego partnera.
Tyle tytułem wstępu i w wieeelkim uproszczeniu. Na drodze pary stoją bowiem liczne, nieprzewidziane przeciwności, niewynikające tylko z samej powagi sytuacji. A jeśli wierzyć przypowieściom, to przebudzona Senki będzie miała moc pozwalającą „zmienić świat”. Cokolwiek to oznacza, ale bez obawy, będę unikała spoilerów! Dlatego też wszyscy panowie rywalizują ze sobą, bo każdy ma interest w tym, aby zostać wybrankiem legendarnej Senki. (Co nie zawsze też odpowiada ich aktualnym partnerkom). Po drugie, chociaż zasady mówią, że do „przebudzenia” potrzebny jest kontakt emocjonalny i fizyczny, to Senki (ani żadna Minamo) nie mogą zostać pozbawione cnoty, bo wówczas z automatu tracą moce. Co zdecydowanie utrudnia uwodzenie, bo nastolatki, jak wiadomo, mają problemy z ustalaniem granic. I wreszcie po trzecie, Senki wydziela woń, coś w rodzaju afrodyzjaku, który sprawia, że panowie wprost przy niej głupieją. Zmieniają się w napalonych gwałcicieli i wiele scen w grze wygląda tak, że Mikoto musi się wręcz odpędzać od ich łapsk kijami…
Dlatego tak, moje drogie i drodzy, to ten rodzaj gry, w której nasza protagonistka jest cały czas napastowana, ale średnio jej to przeszkadza. W czym mam tu na myśli to, że nawet o mało unikając tragedii, nie żywi do agresora żadnych pretensji, często broni się bez większego zaangażowania, jest bierna i ogólnie spływa to po niej jak po kaczce. Tymczasem na naszą MC polują dosłownie wszyscy. Nie tylko Kaei, czyli liderzy drużyn, ale zdarza się, że obmacują ją koleżanki, podstarzali nauczyciele, a nawet… wspomniani dyrektorzy. Co dla niektórych może być już kategorią „hell no!” i wystarczającym powodem, aby rzucić Hana Awase New Moon w kąt. A wolę o tym zawczasu uprzedzić, bo jak się człowiek nie uodporni, to będzie potem zniesmaczony. Szczególnie że uwagi o tym, że Mikoto ma wielgachne piersi i prawie każdy z love interest chciałby się nimi pobawić, padają tak co dziesiąty dialog… A o większość ataków na tle seksualnym Mikoto obwinia potem… samą siebie. Z jednej strony musimy więc czytać, jak dosłownie całe uniwersum ślini się do nastolatki, ale z drugiej, jeśli ktoś szukał odważniejszego otome, gdzie podniecenie jest czymś normalnym, to może to być jakiś powiew świeżości na tle innych, mocno ugrzecznionych produkcji.
(Przy okazji: Jeśli bardzo nie podoba się Wam „Mikoto”, to teoretycznie możemy zmienić imię MC, ale wtedy seiyuu nie będą go czytać, więc trochę szkoda, a na dodatek dziecięcy przydomek bohaterki, czyli „Miko”, i tak nie może zostać edytowany. Stąd – w mojej opinii – opcja wyboru własnego imienia mija się z celem).
Opowiem teraz nieco o samych Kaei, jednocześnie przybliżając Wam bardziej szczegółowo konstrukcje gry. Wspominałam bowiem już o tomach, ale nie podkreśliłam jeszcze, że trzeba je przechodzić w określonej kolejności. Tylko wtedy mają jakikolwiek sens i z myślą o takim porządku zostały właśnie zaprojektowane.
Pierwszy tom, zatytułowany „Mizuchi”, koncentruje się na wprowadzeniu nas do skomplikowanego świata zaklinaczy, Minamo i Akademii dla magicznych nastolatków, którzy do walki z potworami używają kart. Nie pytajcie mnie, jak to działa. Miałam problemy z wyobrażeniem sobie, czy oni tymi kartami rzucają, czy co, w każdym razie, w trakcie ataków, wykrzykują nazwy tradycyjnych układów z hanafudy i tak egzorcyzmują plugastwa, które rodzą się z negatywnych emocji ludzi i pełzają po mieście. Bohaterem tego tomu jest oczywiście Mizuchi, poważny, wysoki i kochający przestrzeganie zasad lider drużyny Żurawia. Chłopina ma bardzo niewielkie doświadczenie z kobietami, a wszystko w swoim życiu podporządkowuje schematom i regułom. Jest też niezwykłym pasjonatem Kasen, dlatego przynajmniej na tym polu, mają z MC wspólne tematy. W czym mechanicznie, nie wiedzieć czemu, twórcy zdecydowali się w tym tomie na typowy schemat z daiting sim. Tj. każdego dnia wybieramy dwie lokacje, które odwiedzimy, kogoś tam spotkamy, to odblokowuje nam scenki i wbija punkty sympatii. Na koniec „wchodzimy na ścieżkę” tego z love interest, u którego uciułaliśmy najwięcej wpływów. Jeśli to był Mizuchi – mamy szczęście. Zobaczymy happy ending. Jeśli ktoś inny – szykujcie się na dramę. Co zaś się tyczy samej opowieści, to dowiemy się z niej najwięcej o szkole, ale także rodzinie Mizuchiego.
Drugi tom, zatytułowany „Himeustugi”, powtarza powyższy schemat. Znowu dostajemy daiting sim, znowu są podziały na happy i bad endingi. Tym razem jednak historia koncentruje się wokół Hime, powszechnie uwielbianej w Akademii „księżniczki”, oraz jego sercowych dylematach. O ile bowiem pozostali panowie byli zainteresowani Mikoto z różnych powodów, o tyle dla Hime była to rzekomo miłość od pierwszego wejrzenia, co przy tylu rywalach i gdy nie jest się potężnym zaklinaczem, nie jest znowu takie łatwe. Na dodatek MC często ma problemy ze zrozumieniem motywacji tego bohatera oraz jego napadów zazdrości. Dlaczego chłopak ciągle sobie umniejsza, poświęca się dla innych, a dodatkowo ma bardzo niezdrowe relacje z Minamo ze swojej drużyny i np. pozwala, by mu usługiwały we wszystkim? To również z tego tomu dowiemy się najwięcej o działaniach i strukturze antagonistów, których w uniwersum Hana Awase New Moon naprawdę nie brakuje.
Tom trzeci, noszący nazwę „Karakurenai/Utsusu”, jest niby skoncentrowany na dwóch love interest, ale tak naprawdę trochę go nie rozumiałam. Nagle bowiem nie mamy już daiting sim, ale tradycyjną strukturę gier otome, gdzie historia płynie bez podziału na dni, a o wszystkim decydują dialogi. W czym Karakurenai to postać dość dziwna jak na love interest. Jest brutalny, szowinistyczny, uważa kobiety za gorsze, swoje Minamo traktuje jak zabawki do łóżkowych igraszek, a MC okazuje zero szacunku… Bardzo trudno go polubić, ale scenarzyści dwoją się i troją, by przekonać nas, że ten agresywny młodzieniec jest spoko i da się go poskromić. Co więcej, Karakurenai ma wylane na przyszłość i „przebudzenie” Senki, bo chce tylko ją „zaliczyć”. (Do czego dąży konsekwentnie od pierwszego tomu gry). Drugim z panów jest Utsusu, którego poznajmy dopiero w tej części, ale ma to swoje fabularne uzasadnienie. Znany jako lider Feniksa, młodzieniec dysponuje straszliwą i mroczną mocą, której boją się wszyscy w tym uniwersum. Ale nie nasza MC! W końcu jest protagonistką gier otome, a to oznacza, że nie ma instynktu samozachowawczego. Paradoksalnie jednak to nie Karakurenai ani Utsusu grają w tomie trzecim pierwsze skrzypce, bo tytuł ten zamyka… rozdział z perspektywy Irohy. Czyli ostatniego z piątki akademickich liderów. To dzięki tej ścieżce poznajemy odpowiedź na dosłownie wszystkie zagadki fabularne i wreszcie wspomniane przeze mnie senne mumble-jumble klaruje się w jakąś całość. A i Hime oraz Mizuchi znowu dostali dla siebie odrębne, dość przygnębiające ścieżki.
W czym, będę brutalna, ale moim zdaniem, gra mogłaby się w tym momencie skończyć. Z jakiegoś jednak powodu twórcy zdecydowali się na kontynuacje i tym sposobem przechodzimy do ostatniego tomu, zatytułowanego Iroha. Czyli poniekąd powtórki z rozgrywki, ale tym razem scenarzyści już naprawdę się starali, by udowodnić, że mieli na tą fabułę jakiś pomysł, a nie tylko czegoś się nawdychali. Iroha to pozbawiony serca, 100% kuudere, nazywany przez innych „maszyną”. Dla niego liczy się tylko wypełnienie rozkazu, „przebudzenie” Senki dowolnym sposobem i oddanie jej Cesarzowi. Nieważne czy po drodze kogoś pokochała, czy nie. Czy ma jakieś więzi. Pragnienia. Choć trzeba przyznać, że chociaż raz Mikoto nie jest na tyle durna, by nie zauważyć, że za motywacjami Irohy kryje się jakieś głębsze, drugie dno. W każdym razie, to jakby epilog do całości, opowiedziany w 90% ponownie z zperspektywy Irohy, ścieżka kanoniczna i trochę tak… anulująca wszystkie pozostałe? W tym sensie, że jak to często z głównymi love interest bywa, ma się po niej poczucie, że opowieści pozostałych panów były nieistotne. Iroha jest nam przez to od początku do samego końca reklamowany jako najlepsza opcja dla Mikoto. Czy wręcz: jedyna właściwa. Ah, no i w tym tomie, nie ma już bad endingów czy ścieżek pozostałych panów. Ot, po prostu wszyscy wylądowali jako bohaterowie drugiego planu. Więc miło, że wpadliście panowie! Co gorsza zaś, to właśnie w tomie czwartym, wprowadzono od groma nowych postaci, co tym bardziej sprawia, że Mizuchi, Hime, Utsusu czy Karakurenai tracą na znaczeniu. Mnie z kolei te nowe osoby jedynie drażniły, nie czułam do nich żadnego sentymentu i miałam wrażenie, że fabuła nam się rozlazła i najeżyła dziurami logicznymi.
No dobra, ale skoro tak stękam na ich brak, to czy w ogóle da się tych love interest darzyć sympatią? Cóż… To też jest kwestia sporna. Mizuchi, Iroha i Utsutsu byli dla mnie złożonymi oraz ciekawymi bohaterami, których interakcje z Mikoto, nawet te namolne, przeważnie mi się podobały. Głównie dlatego, że każdy z nich reprezentował w pewien sposób archetyp kuudere, który lubię. Niestety, Himeustsugi i Karakurenai znaleźli się po drugiej stronie tego rankingu. Czyli postaci, które z trudem tolerowałam. Tym większa szkoda, bo obu panom podkładają głosy wyrąbiści seiyuu: Tachibana Shinnosuke (znany chociażby z roli Henriego Lamberta w Piofiore: Fated Memories) oraz Hino Satoshi (czyli chociażby Touma z Amnesii). Paradoksalnie więc o wiele przyjemniej słuchało się tego, jak mówili ♡ (⇀ 3 ↼), niż brało znaczenie ich słów do siebie, bo obaj love interest mieli bardzo trudne charaktery. Jeden zbyt skomlał, miał za wiele kompleksów i ciągle coś knuł na boku, a drugi był brutalny, wredny i ciągle napalony.
Dodatkowo, a jakże, Hana Awase New Moon aż roi się od postaci pobocznych. Spotykamy w końcu również innych uczniów, przyjaciół MC z poprzedniej szkoły, dyrektorów, rywalizujące Minamo, nauczycieli, jakiś randomowych przechodniów… Słowem, będzie tłoczno. Co akurat mi nie przeszkadzało i wyszło realistycznie. Wkurzają mnie bowiem protagonistki, które nie mają rodziny, żadnych bliskich, żadnych znajomych i ogólnie wydaje się, że spotkanie z love interest jest jedyną relacją, jaką kiedykolwiek zbudowały. Tyle więc z tego dobrego, że Mikoto nie podziela podobnego losu.
No dobra! Wiemy już, że Hana Awase New Moon to mechaniczny i fabularny miszmasz. Że czasami gra przypomina daiting sim, czasami po ukończeniu jakiejś ścieżki pozwala nam cofnąć się do rozgałęzień common route, a czasami tej opcji brakuje, czasami możemy przyśpieszyć przewijanie tekstu albo poddać pojedynek, a to znowu musimy „manualnie” przegrać, zbierając obrażenia w trakcie pokonywania potworów „na mordę”, aby zobaczyć bad ending. Takie absolutne, projektowe pomieszanie z poplątaniem, zupełnie jakby nad każdym tomem pracował inny zespół developerski.
Na dodatek mamy tu też od cholery grindu. Hana Awase New Moon uracza nas bowiem pojedynkami na karty, co ma oddać główny temat studiów nastolatków w Akademii. W czym wygląda to tak, że bohaterka ma 5 statystyk: Wytrzymałość (czyli ilość HP), Szybkość, Siłę Ataku, Wodę (czyli Manę), Odporność na Obrażenia oraz Miłość (czyli pasek do odpalania specjalnego trybu walki dla love interest). W trakcie pojedynku kapłanka-Minamo jest więc niby czymś w rodzaju suportu dla swojego Zaklinacza. To on rzuca kartami i wykrzykuje techniki, a my mu przekazujemy „wodę”, aby miał siłę te ataki wykonać. Mechanicznie to jednak po naszej stronie leży stoczenie karcianego pojedynku. W czym po prostu gramy sobie kartami hanafudy, zbierając tradycyjne układy jak „miesiąc” czy „jeleń-motyl-dzik” i próbujemy sprowadzić przeciwnika do „0” życia. Jeśli widzimy, że możemy wykonać kilka układów jednocześnie, to możemy zdecydować się na opcję „koi-koi” i wyłożyć nasze karty w zestawach jeden po drugim. Jeśli nie, to grzecznie „skubiemy” przeciwnika słabymi atakami po troszeczku. Najłatwiej jednak jest po prostu na początku gry udać się do sali treningowej, tam w rankingu wbić maksymalnie najwyższy poziom, a potem przechodzić sobie fabułę już płynnie. W przeciwnym razie będziecie musieli przerywać co jakiś czas opowieść, aby podpakować Mikoto, gdy pojawi się szczególnie trudny boss. No a każda wygrana to dla nas punkty doświadczenia do rozwijania statystyk, nowe karty, by tworzyć lepsze układy, ale także… dodatkowy content. Jeśli bowiem pokonamy wszystkich w szkolnym rankingu, włącznie z love interest (lub czasami, gdy z nimi przegramy), to odblokujemy nowe CG lub jakieś mini scenki/opowiadania.
W czym będę z Wami szczera, ogólnie lubię hanafudę. Kiedyś sporo grałam w wiele gier, w tym turnieje online, dla zabawy, ale tutaj wkurzała mnie ta mechanika jak cholera… W każdym tomie musiałam mozolnie wbijać znowu od ostatniego miejsca na szczyt rankingu, by dostać od przeciwników w nagrodę jakieś sensowne karty i nie męczyć się potem tak z przechodzeniem fabuły, ale i tak była to katorga. Myślę też sobie również, że jakby pozbyć się z Hana Awase New Moon pojedynków, to każda ścieżka byłaby dużo krótsza… I może wyszłoby to jej na dobre. Nie lubię grindowania. W żadnej postaci. A tutaj zostałam do tego zmuszona. A na dodatek w mało elegancki sposób, bo czasami, niczym w jRPG musimy tłuc tę samą osobę np. trzy raz z rzędu, bo jednak „odnalazła w sobie więcej mocy” albo „wcześniej nie pokazała całej swojej potęgi!”. Heh… W czym, szczerze, możliwe, że wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby po prostu twórcy zdecydowali się na wdrożenie tego pomysłu z umiarem. W sensie, walka raz na jakiś czas, dla rozrywki, byłaby spoko, ale już co kilka dialogów? Albo wbijanie od 300. miejsca do 1.?
Nie byłabym jednak sprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o czymś pozytywnym, czyli o bonusach. W każdej części Hana Awase New Moon możemy odblokować galerię z wszystkimi CG z danego tomu, filmiki z openingów czy endingów, przeczytać krótkie short stories z naszymi love interest w roli głównej, albo posłuchać recytowanej przez nich, klasycznej japońskiej poezji. Nawiązań do literatury jest bowiem w tym tytule od groma. Prawie co rozdział któraś z postaci, patrząc na księżyc, odkryje w sobie dusze romantyka. Co było akurat pomysłem dość nietuzinkowym i zasługującym na pochwałę. W końcu tłumaczenie tych wszystkich utworów na pewno nie było dla wydawców łatwe. Domyślam się też, że np. studenci japonistyki, dostrzegą dzięki temu w Hana Awase New Moon jakieś dodatkowe przesłanie czy ukryte symbole, które mi po prostu przez zwykłą ignorancje w tym zakresie umknęły. Wreszcie grę można też odpalić w większej kombinacji języków, bo np. możemy sobie ustawić napisy angielskie, chińskie lub japońskie. Jeśli więc z jakiegoś powodu czujecie potrzebę grania w oryginale lub poćwiczenia czytania znaków Hanów, to znajdzie się na to opcja.
Dobra! Czas na podsumowanie, czyli tradycyjne: komu mogę polecić tę grę? Przede wszystkim osobom, które znajdą czas na ukończenie 4 części po sobie, co potrafi zająć od 15 do nawet 40 godzin na jedną. Dodatkowo: ludziom odpornym na nudę wynikającą z powtarzalności. Nie tylko za sprawą karcianych pojedynków, ale też licznych resetów uniwersum, powracających amnezji i podróży międzywymiarowych. Wreszcie tym wszystkim z graczy, którzy będą potrafili przymknąć oko na przedmiotowe traktowanie bohaterki i sytuacje, które powinny na każdym kroku być opatrzone trigger warning. Wówczas Hana Awase New Moon może okazać się dla Was historią wciągająca, o ładnej oprawie wizualnej, pomimo upływającego czasu, z doskonałą obsadą aktorską i pełną dodatkowej zawartości. Co więcej, gra potrafi niekiedy szczerze rozśmieszyć, ale też wycisnąć trochę łez, bo sporo postaci mierzy się z iście tragicznym przeznaczeniem. Można do Kaei mieć wiele zastrzeżeń, ale suma summarum zdołałam ich polubić. Nawet w jakimś stopniu Mikoto, chociaż zwykle jej postawa sprawiała, że przewracałam oczami, ale tłumaczę sobie, że miała tylko 16 lat. Stąd ,pomimo naprawdę długiej listy zastrzeżeń, tego, że tom trzeci uważam za robiony w pośpiechu ( = praktycznie nieistotny Karakurenai), a tom czwarty za niepotrzebny (= już dość mieliśmy antagonistów), to nie uważam przygody z tym tytułem za podróż, której żałuję. Pewnie po prostu wolałabym, aby to wszystko zostało lepiej skondensowane. Wtedy mogłaby wyjść naprawdę super gra.
A kto się w Hana Awase New Moon zupełnie nie odnajdzie? Miłośnicy tradycyjnych visual novel, bez tego całego, upierdliwego grindu, statów i pojedynkowania dla idei. Osoby, które lubią asertywne i silne protagonistki oraz love interest, z którymi tworzy się partnerstwo, a nie relacje oparte często na toksyczno-magicznym uzależnieniu. Wreszcie, wszyscy ci, którzy preferują realizm, konkrety i opowieści, gdzie nic nie pozostawia się domysłom. Dlaczego? Bo w Hana Awase New Moon metafora goni metaforę, symbol podąża za symbolem i wszystko wydaje się niekiedy jakimś zawiłym snem. Z jednej strony jest więc to gra oryginalna, odświeżająca, a z drugiej potrafi być po prostu za ciężka na takie wesołe, bezstresowe weekendy przy konsoli. Za dużo posoki się tu leje, za wiele Mikoto musi przecierpieć, a za mało odpowiedzi zostaje jej dostarczonych w klarownej formie. Jeśli w ogóle.
Osobiście cieszę się, że kupiłam cały pakiet na wyprzedaży, bo nie jestem przekonana, czy gra ucieszyłaby mnie w pełnej cenie. Chyba z biegiem lat stałam się trochę leniwa i od tytułów otome oczekuje wciągającej historii… ale bez wpakowanych do Hana Awase New Moon udziwnień. Z drugiej strony, to nie tak, że musiałam się jakoś szczególnie zmuszać, aby chcieć przeczytać kolejne rozdziały. Czy zatem dostatecznie Wam ostrzegłam? Chyba tak. No to czas zwolnić wreszcie miejsce na Switchu, bo ta seria dosłownie pożarła moją kartę pamięci!