Heroiczna opowieść o tym, jak cukierki uratowały królestwo… No i w zasadzie mogę kończyć swoją recenzję, bo już wszystko podsumowałam. No dobra, trochę taki koślawy żart mi wyszedł. W każdym razie na trzeci rzut zabrałam się za ścieżkę Luciena, która fabularnie przenosi nas na chwilę przed ślubem naszej pary. Innymi słowy, wyścig o tron trwa. Anastasia należy do Wings, Lucien dalej użera się z Conradem, Zenn gdzieś przepadł, a Tyril i Crius wspierają mniej lub bardziej blondyna w jego misji przejęcia władzy.
Do tej pory opisywałam głównie, na czym skupiały się problemy danej ścieżki i tym razem postąpię podobnie, bo też dostajemy jednocześnie kilka wątków. Pierwszym z nich są naturalnie relacje naszej parki. I tu – o dziwo, w odróżnieniu od opowieści Criusa czy Tyrila, nie ma większych nieporozumień czy dram. Jedyne co martwi naszego księciuna to fakt, że Anastasia wydaje się do wszystkiego podchodzić mniej emocjonalnie od niego i nie zawsze widzi w nim mężczyznę. Nie lubi też, jak ukochana nazywa go słodkim… No, ale cóż poradzić? Lucien faktycznie był słodki. (Mówimy o gościu, który nazwał kota imieniem ukochanej). W czym bardzo podobało mi się, że nie zrobiono z tego jakiegoś większego problemu. Wątku na całą fabułę fandisku, w trakcie którego Lucien udowadniałby swój poziom testosteronu we krwi. Nope! Zamiast tego, ot po prostu, Anastasia logicznie tłumaczy partnerowi, że nie szaleje z nerwów ani nie zachowuje się niestabilnie, bo czuje się przy nim bezpiecznie.
Co po tych wszystkich przejściach, jakie do tej pory miała, jest miłą odmianą. Zresztą, ogólnie podobała mi się dynamika tej pary. Nie tylko dobrze się uzupełniali, byli faktycznymi partnerami, którzy mogli na sobie tak samo polegać, bez żadnej toksyczności czy dominacji, oraz stereotypowego narzucenia ról. Kiedy trzeba, to Anastasia broniła Luciena, a on był mózgiem większości operacji. (Większości, bo scenarzysta jak zawsze nie wytrzymał i musiał nam w kilku miejscach pokazać, że to Tyril jest najbardziej zajebistym love interest, ale chyba się już do tego przyzwyczaiłam… Głównie dlatego, że też lubiłam Inkwizytora, ale jego wychwalanie robiło się coraz bardziej w tym fandisku nachalne).
Kolejnym i chyba najważniejszym, bo dominującym znaczną część opowieści, wątkiem była walka o tron. Po tych wszystkich wydarzeniach z podstawki król się bardzo obawiał prawdy o bogini, a na dodatek Conrad dalej sączył mu do ucha jad. To dlatego, nawet jeśli Lucien robił jakieś istotniejsze postępy w zdobywaniu wpływów, to własny tatulek stawał mu na drodze i wymyślał coraz to nowsze warunki i zakazy. Tak było, chociażby w przypadku rywalizacji o poparcie markizów. Dom Criusa był gotowy ślubować lojalność wobec Luciena, ale nagle się okazało, że niby Castlerockom nie wolno, bo są rycerzami. Ej, chwila… Bo ja chyba nie rozumiem fundamentów monarchii w takim razie. I władca Historycii najwyraźniej również. Rycerz to tytuł szlachecki – regulujący relacje wasal i senior w systemie feudalnym. Głowę daję, że w innych domach też było od cholery rycerzy i osób z identycznym tytułem. Przecież to nie tak, że Casterlockowie jako jedyni stanowili jakąś anomalię. O co więc tutaj chodzi? No, ale nie ma co się przesadnie zastanawiać, bo to nie pierwsza taka głupotka w scenariuszu. Równie dobrze ojczulek mógł użyć argumentu „nie, bo nie”.
W efekcie zdeterminowana, aby pomóc ukochanemu, Anastasia zdecydowała się na konfrontacje z własnym domem, markizami Lynzel, ale powiedźmy sobie szczerze, że chyba nikt z odbiorców nie spodziewał się jakiegoś wielkiego sukcesu. Macocha nie dość, że przyjęła ją na strychu, przyznała, że nie wzięła lekarstwa i nie zamierza tego zrobić, to jeszcze postawiła warunek, że poprze Luciena tylko, jeśli Anastasia na jej oczach zamorduje Orlę. Chwila… że co? Ale… po co? Dlaczego? I jak to niby miałoby ujść Anastasii płazem w opinii publicznej? Wracamy więc do argumentu „nie, bo nie”. Ale wybaczam jej, bo ta kobieta była absolutnie porąbana. (Co tylko potwierdza jej side story, ale nie będę tu o tym szerzej wspominać). W każdym razie, z oczywistych względów, MC nie chce wracać na ścieżkę pod tytułem „do zwycięstwa po trupach” i zostawia ich wszystkich w cholerę. Wcześniej próbuje jeszcze pogadać z przybraną siostrą i przekonać ją, że czas przejrzeć na oczy, ale bez jakiegoś wielkiego rezultatu. Orla, nawet skonfrontowana z tym, z jaką łatwością pozbyłaby się jej własna matka, dalej ma opory, aby wyrwać się spod jej wpływu.
Kolejnym istotnym wątkiem ścieżki jest problem w… powiedzmy, że różnicy w moralności naszych protagonistów. Lucien upiera się, że cokolwiek by się miało stać, to nie odwróci się od swoich ideałów, co stawia go w trudnym położeniu, bo Conrad nie ma podobnych oporów. Jak trzeba, to kogoś przekupi, zastraszy, zamorduje… Ale dla Luciena takie metody są nie do zaakceptowania. To mimowolnie stawia go w opozycji do Tyrila, który z jednej strony chciałby pomóc Lucienowi, bo tego oczekuje Norna (= Anastasia), ale z drugiej książę jest w jego opinii strasznie naiwny. Na dodatek Lucien ma własne powody, aby wahać się przed skorzystaniem z oferty skrytobójcy. Przede wszystkim uważał, że najpierw jako jeden z Neuschburnów powinien odkupić winy wobec klanu Ishik, zanim poprosi o cokolwiek mistrza Tyrila. Nie chciał przecież traktować go tak jak Conrad. Jak narzędzie.
Paradoksalnie podobnych rozterek nie miała sama Anastasia, bo ta nawet gdzieś tam po drodze rozważała, czy nie łatwiej byłoby po prostu zamordować krewnych, przejąć władze nad domem Lynzel i w ten sposób wesprzeć ukochanego, ale koniec końców zdecydowała się trzymać jego zasad.
Wreszcie ostatnim motywem są te nieszczęsne, wspomniane przeze mnie cukierki. Król daje swoim synom zadanie, by każdy z nich znalazł sposób jak rozruszać gospodarkę Hystoricii. Potrzebowali nowego towaru luksusowego. Czegoś, co dałoby się eksportować, bo do tej pory ich państwo słynęło tylko z zakonów, garud i religii. Stąd, przy pomocy przyjaciół, Lucien wymyśla, że mogliby robić cukierki. W czym pomagają mu Zenn, Maya, Crius i Anastasia. Kolorowe, twarde szklaki przypominały kryształy, których używano w Hystoricii, a na dodatek ich produkcja była bardzo tania. Oczywiście, Conrad dwoił się i troił, aby zasabotować wysiłki paczki, np. przekonując króla, że rośliny do wytwarzania barwników powinny być objęte ochroną, jako potencjalne racje żywieniowe na czas wojny, ale nie wiele mu to dało, bo Lucien ciągle wyciągał jakieś asy z rękawa.
I to chyba mój największy problem z tą ścieżką, bo wiele rzeczy działo się tu z przysłowiowej… *kaszel* ciemnicy. A to domy markizów zdradzają Luciena, ale w zakończeniu wychodzi na to, że jednak nie, a to pojawiają się „profesjonalni skrytobójcy”, którzy chcą zamordować księcia, ale potem on sam im wytyka, że jak niby do cholery chcą upozorować wypadek w wyniku katastrofy aeroplanu, skoro będzie miał na ciele ślady po ich ostrzach, a to Orla ma nagle atak siostrzanej czułości i wspomaga Anastasie w krytycznym momencie, a to udaje im się wykraść niepostrzeżenie garudy… Innymi słowy, rozwiązanie kłopotów co chwile pojawia się znikąd, jest pozbawione sensu i po raz kolejny scenarzyści pokazali, że mają absolutnie wylane na poziom fabuły w tym fandisku. Ważne by coś się działo i by pomiędzy scenki dało się wpleść seksowne CG.
Najgorszym potwierdzeniem tego jest zresztą końcowa scena z królem. Zaraz po balu, w którym Lucien zostaje oficjalnie nominowany następcą tronu, władca całej Hystoricii, zaprasza swoją przyszłą synową na poczęstunek. Po co? Aby podać jej jakiś narkotyk i spróbować zgwałcić. Nagle bowiem przypomniał sobie, że jest reinkarnacją bogini i może z nią spłodzić nowych, tym razem faktycznie magicznych, potomków. Oczywiście do niczego nie dochodzi, bo Lucien wpada w samą porę, a z gwardią królewską radzą sobie Zenn, Tyril i Crius. Można więc w tym miejscu się zastanowić, to po cholerę w ogóle były te wszystkie zadania i knowania? Toż oni w 5 mogli dokonać zamachu stanu i z głowy. Przecież nagle nikt, w całym królestwie, nie ma oporów, aby zamknąć w lochu swojego władcę, bo Lucien twierdzi, że chciał zgwałcić jego ukochaną… Poważnie nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.
A gdzie w tym wszystkim Conrad? Ano też aresztowany, bo wyszły jego powiązania z handlem niewolnikami. Czemu nie ujawniono tego wcześniej? Też cholera wie, bo to przecież coś, o czym wiedzieliśmy już od podstawowej gry i to na dodatek z tych wszystkich linii czasowych… Być może Anastasia postanowiła nie podpowiadać tego rozwiązania i nie mówić o jego brudach, bo naprawdę wierzyła w sukces biznesu cukierkowego.
Wreszcie nawet scena po napisach końcowych jest absurdalna. Ta, która reprezentuje PoV Luciena. Facet martwi się bowiem, że ukochana odkryje jego sekret, czyli to, że nazwał kota jej imieniem. Okazuje się jednak, że niepotrzebnie, bo MC znalazła już zwierzę, nadała mu imię „Luca” od „Luciena” i oznajmiła, że to przecież samiec. Stąd – ja rozumiem, że chodziło o aspekt humorystyczny – ale chcecie mi powiedzieć, że dorosły facet, przez tyle czasu, nie zauważył, że jego pupil ma jajca i prawdopodobnie szcza mu po meblach, by znaczyć teren? Jeszcze rozumiem, że mogłoby to być wyzwanie w przypadku kociaków, ale z tego, co nam pokazano, on już go miał od dłuższego czasu…
I właśnie przez takie dziwactwa fabularne, wymuszony humor i zatrważającą ilość akcji deus ex machina, ta ścieżka była dla mnie bardzo meeeh. Może po prostu za wysoko postawiłam oczekiwania? Ale chyba jest coś nie tak, jeśli bawię się lepiej przy wątkach z side stories niż głównych love interest?
Nawet oceniając fluff, nie powiem, że go tu brakowało i, jasne, Lucien był uroczy, ale bohaterowie więcej czasu spędzali na planowaniu i spiskowaniu, z okazjonalnym daniem sobie całusa, niż na faktycznym budowaniu relacji. Bo w zasadzie nie było czego budować. Oni się już idealnie rozumieli i uzupełniali. Cóż, może po stronie Anastasii ujawniały się jeszcze jakieś problemy, bo czuła się nieco „brudna” przez rzeczy, których dopuściła się w przeszłości, ale poza tym to już tylko tęcza i jednorożce. Chociaż, no dobra, obiektywnie przyznaję, że rozbawił mnie dialog, w którym ni z gruchy, ni z Pietruchy, MC zaczęła gadać o ich wspólnym dziecku, a Lucien się z zażenowania o mało nie przekręcił. W czym cudosy dla Luciena za bardzo postępowe myślenie o roli kobiety w związku. O tym, że zadaniem królowej wcale nie jest urodzić dziedzica i że jego ukochana w ogóle nie musi się takimi pierdołami przejmować. W ogóle tak sobie myślałam, że on był na dobrej drodze do zreformowania całego systemu politycznego. Być może nawet do obalenia monarchii.
W zasadzie to nie ma chyba nawet co się dziwić, że akcje fandisku próbowano wcisnąć jeszcze przed ślub, bo w przeciwnym razie w ogóle nie byłoby, o czym opowiadać. Mielibyśmy idealnego króla i jego piękną wybrankę, kochających oraz wspierających przyjaciół, oraz ogólny pokój w królestwie. Na dodatek wszystko to w otoczeniu ogromnej dawki cukru, dzięki opracowanym przez Luciena słodyczom. I tylko Conrada żal, bo chłopina się tak gimnastykował, a absolutnie nic mu z tego całego wysiłku nie wyszło. W zakończeniu nawet Parker ani cioteczka Evelina nie chcieli go dłużej wspierać. Można więc powiedzieć, że był on drugą ofiarą tej ścieżki. Pierwszą byłam ja, ilekroć na scenie pojawiał się ten porąbany artysta – który nawet, wygodnie okazał się jakimś super bogaczem i to akurat, gdy Lucien potrzebował kasy – …Czyli standardowo dla tej ścieżki.
(Btw. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Luciena na CG z zimnym spojrzeniem i dobytym mieczem, byłam pewna, że będzie zmuszony skonfrontować rzeczywistość ze swoimi przekonaniami i to go nieco zahartuje… Niestety, nic takiego nie miało miejsca, a mi na pocieszenie pozostaje to, że ten obrazek i tak jest ładny).