Zenn, co ci się stało? Przechodząc ostatnią ze ścieżek love interest w fandisku, powtarzałam to pytanie, jak mantrę. Być może będę niesprawiedliwa – o czym uczciwie przestrzegam – ale byłam już na etapie pisania tej recenzji mocno całą produkcją wymęczona. Głównie dlatego, że osiągnęłam chyba krytyczny punkt rozczarowania, więc coraz ciężej było mi pewne śmiesznostki scenarzystom wybaczać…
Ale, o co chodzi? Ano o to, że historia Zenna to jedna z tych, które zakończyłyby się w jakieś 3 sekundy, gdyby tylko bohaterowie ze sobą szczerze pogadali. Zamiast tego dostajemy cztery rozdziały niedomówień i mijania się, aby za szybko nie doszło do konfrontacji. Co, paradoksalnie, tym mocniej kontrastowało z ciągłym powtarzaniem przez Anastasie, jak bardzo docenia fakt, że jej partner jest tak dojrzały… Poważnie? Jak dla mnie to on się zachowywał jak ktoś w pierwszej połowie dwudziestki, a nie koleś, który błąkał się po świecie ponad wiek. Chociaż, weźmy poprawkę, że sama mam już sporo wiosen na karku, co mimowolnie powoduje inne wyobrażenie o dorosłości niż w przypadku młodziutkiej MC.
Przypomnijmy sobie jeszcze, że w zakończeniu gry podstawowej Anastasia zdecydowała się na zamieszkanie z ukochanym w zaświatach. Dlaczego? Ponieważ tylko tam mogli wpłynąć jakoś na problem wynikający z nieśmiertelności Zenna. W przeciwnym razie, w świecie fizycznym, nasz love boy musiałby obserwować, jak Anastasia powoli odchodzi, starzeje się, aż wreszcie zostawia go samego z bólem i samotnością. Tymczasem, zamieszkując domenę Norny, znaleźli się w pewien sposób oboje w stanie zawieszenia. Czas w zaświatach działał inaczej, więc nie wpływał na wiek Anastasii. Miało to jednak również swoje minusy.
Po pierwsze: dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli jako para znaleźli jakieś rozwiązanie… to nie znaczyło, że nie tracili tym samym swoich przyjaciół. Maya, Tyril, Lucien czy Crius nie mogli im towarzyszyć, a to sprawiało, że skazani byli na przeminięcie. (Podobnie jak Evelina, Orla czy Connrad, ale za nimi nikt akurat nie tęsknił).
Po drugie: w zaświecie Norny znajdowało się jeszcze dwóch innych mieszkańców. Rune, który generował całkiem sporo elementów humorystycznych – zwłaszcza gdy nie rozumiał, dlaczego Zenn zamontował w drzwiach zamek, albo gdy komentował proces ludzkiego rozmnażania. Jak również Ish – który ze względu na swoje wcześniejsze występki, starał się schodzić bohaterom z drogi i ukrywać gdzieś w cieniu. Nawet jeśli tak naprawdę obserwował ich czujnie i próbował być nawet pomocny, np. ściął dziewczynie włosy, po tym, jak beznadziejnie zrobił to Rune.
Początkowo więc fandisk koncentruje się głównie na pokazywaniu nam, jak parka radzi sobie w tych niecodziennych warunkach i szybko okazuje się, że… średnio. Co prawda Anastasia zbudowała dla nich, dzięki swojej magii, imponujący dom, ale szybko pojawił się nowy problem. Dziewczyna straciła kontrolę nad swoją formą i zaczęła się nieoczekiwania przemieniać w różne rzeczy – w tym slime’a niczym z gier cRPG oraz dziecięcą wersję siebie. Co dla mnie, powiem szczerze, było trochę niezręczne. Głównie przez CG, bo gdy bohaterowie okazują sobie czułość w takim wydaniu, to poważnie przekraczało moją granicę tolerancji. Nawet jeśli były to gesty dość subtelne – jak przytulanie się. Oh well, możecie uznać mnie za przewrażliwioną. Ale od fandisku oczekuje fluffu, a nie zachwytów wszystkich love interest nad tym, jaka z Anastasii jest urocza, mała dama… Albo obrazka na którym Zenn obejmuje jakiegoś obślizgłego, czerwonego stwora…
Drugim, istotnym elementem fandisku, który akurat fajnie, że poruszono, jest coś, co zastanawiało mnie już w grze podstawowej. Chodzi o to, że Zenn jako jedyny, tak jak Anastasia pamiętał alternatywne rzeczywistości. Facet miał więc faktyczny problem z tym że wiedział, iż jego dziewczyna znajdowała szczęście i miłość w ramionach jego przyjaciół. Z jednej strony generowało więc to jakieś poczucie zazdrości, z drugiej – niepewność, bo skoro jego miejsce mógł tak naprawdę zająć każdy, to czy faktycznie miał prawo je uzurpować? Czy dziewczyna nie byłaby szczęśliwsza z Tyrilem czy Criusem? A może powinien usunąć się w cień, właśnie ze względu na dobro przyjaciół? W grze co prawda te rozterki love interest służą głównie po to, by pokazać nam, że jest on dobrą i altruistyczną osobą. Zawsze gotową, by poświęcić siebie. Mnie jednak drażniło trochę, że facet ani przez chwile nie rozważał opcji, by po prostu o tym z ukochaną pogadać. Zamiast tego projektował sobie w głowie jej uczucia i opinie. Do tego stopnia, że prawie był gotowy podjąć decyzję za nią i dla jej dobra, co mnie niepomiernie irytowało, bo właśnie świadczyło o ogromnym braku dojrzałości i jakimś regresie w relacjach postaci. Stąd właśnie moje pytanie z początku: Zenn, co ci się stało? Lubiłam go bowiem bardzo w podstawowej grze, a tutaj miałam wrażenie, że jego kreacji dostało się rykoszetem, byle tylko nadmuchać sztuczną dramę.
Najgorsze miało jednak dla mnie dopiero nadejść. W pewnym momencie wracamy bowiem do wątku pozbawienia Zenna nieśmiertelności i tutaj z pomocą o dziwo przychodzą Ish i Rune. Okazuje się oto, że Norna miała tajemniczy pokój w zaświatach, do którego mogła się udać, gdyby chciała porozmawiać ze swoim ojcem. Bohaterowie zaś uznali, że to jest właśnie to, czego potrzebują. Wejść do jakiegoś kompletnie nieznanego im miejsca, całkiem możliwe, że bez drogi powrotnej i spotkać się z jakimś w cholerę potężnym bytem (w końcu Norna była boginią, więc jej stary musiał być adekwatnie potężniejszy) i zażądać od niego, aby przywrócił Zennowi śmiertelność albo znalazł inne rozwiązanie. A czemu ten boski typ w ogóle miał się zgodzić? No bo Anastasia była reinkarnacją jego córeczki, więc tak jakby… no… powinien? Logiczne! I chyba już widzicie sami, do czego to zmierza? Tak, czas na dziwaczną, naciąganą w cholerę fabułę, tak samo, jak w innych ścieżkach. Taką, po której aż zęby trzeszczą z bólu…
W każdym razie, po licznych perypetiach parce faktycznie udaje się dostać do pokoju, a tam okazuje się, że z hardcorowego fantasy przenosimy się nagle w space science fiction. Bo czemu by nie? Bohaterowie lądują w jakichś futurystycznych korytarzach, z panelami kontrolnymi, zaawansowaną technologią i innymi bzdetami. Przechodzą też po drodze próby, które opierają się na używaniu kart innych love boyów we właściwej kolejności… A właściwie to Zenn przechodzi te próby. Bo okazuje się, że to niby jakiś test tego, co znajduje się w jego sercu. Czyli całej tej niepewności i zazdrości o innych panów.
Ale to jeszcze dałabym radę jakoś znieść. Najgorsze czekało mnie na końcu. Bo tam, jako tatuś Norny, pojawił się… kosmita. Albo jakieś hinduskie bóstwo. Wszystko jedno. Czułam się znowu, jakbym przechodziła traumę z Mass Effect 3. Dlaczego? Ano ten tajemniczy koleś przedstawił się jako jakiś super uber zarządca światów. Poinformował Zenna, że tak naprawdę jest fanem Kinowej Sagi Marvela i wszyscy żyjemy w multiwersie. Obecna Ziemia to jest numer ileś tam. Jeśli Zenn chciałby wrócić do swojej, to on to rozumie, ale ma dla niego lepszą ofertę. Otóż okazuje się, że Norna tak naprawdę jako Bogini – czy też opiekunka tego świata – ssała. Dali jej łatwą fuchę ze spokojnym światem, a i tak sobie nie radziła. To dlatego do tej pory w ich uniwersum nie było wojen i katastrof, a teraz wszystko się sypało na łeb, na szyje. Tak czy inaczej, Ziemia Norny miała za jakieś 1000 lat spotkać swój koniec. Fajnie by więc było, aby Zenn i Anastasia zostali jej nowymi opiekunami, a przynajmniej do deadlinu, za co zostaną hojnie nagrodzeni…
Z jakiegoś tajemniczego powodu Zenn oparł się kuszeniu tego niedorobionego Star Kida, a wkrótce okazało się, że jego ukochana zrobiła to samo. Anastasia wparowała na scenę z nową fryzurą i postanowieniem, że nawet jeśli Ziemia jest skazana na zagładę, to walka o jej przyszłość należy do ludzi, a nie do jakiś kosmicznych zarządców. Innymi słowy, bring on! Rzucaj na nas, tatko, wszystko, co masz najgorsze, a my podołamy temu i pokonamy każdą przeciwność dzięki sile miłości i przyjaźni. A skoro to już zostało wyjaśnione, to protagonistka musi sobie jeszcze szybko wyjaśnić nieporozumienie z chłopakiem. W sensie, że przecież to jego wybrała na swojego partnera, więc niech skończy pierdzielić, że w innych multiuniwersach jest szczęśliwsza, bo Crius lepiej gotuje, Tyril ma rękę do kwiatów, a Lucien dałby jej koronę… Tzn. nie mówi tego dokładnie tymi słowami. Chcę, żeby była jasność. Po prostu jad mi się trochę ulewa, ale postaram się go jakoś powstrzymać.
Wreszcie, po tych zaciętych negocjacjach i przygodach w prawie kosmosie, bohaterowie wracają do siebie. Zenn tym razem przejmuje inicjatywę i postanawia poprosić oficjalnie Anastasie, by ta została jego żoną, a ona z radością reaguje na oświadczyny. Co owocuje kolejnym, zaraz po Lucienie, ślubnym CG, i w zasadzie jedynym z całej paczki, bo w fandisku nie uraczymy więcej ceremonii tego typu. Co w sumie samo przez się było dość zaskakujące, bo widząc wszystkich panów w czołówce, w białych garniturach, to właśnie tak wyobrażałam sobie w głównej mierze content.
Przechodząc zatem do podsumowania i zarazem końca moich utyskiwań: ta ścieżka miała kilka miłych momentów, ale jak zaznaczyłam wcześniej, głównie za sprawą innych postaci. Np. bawiło mnie przywiązanie i zaciekawienie wszystkim, co Zenn robi, w wykonaniu Rune’a i to, że dzięki parce nauczył się wreszcie, czym jest samotność. Zabawne było też bardzo nieufne i agresywne podejście Mayi do każdego, kto według niej nie spełniał standardów do zostania ukochanym jej pani. Fajnie też, że nawiązano trochę do przeszłości love interest jako detektywa…
Ale to już wszystko, co mogę powiedzieć pozytywnego o tej ścieżce. Zenn był cholernie pasywny, co samo przez się jest już zabójcze dla fabuły. Głównie gdzieś tam się dąsał i milczał sobie w rogu. To do Anastasii należało domyślanie się, co mu chodzi po głowie. Martwienie, czy on w ogóle przejmuje się jej problemem ze zmianą kształtu. Czy faktycznie chce wrócić do domu. Czy nie brakuje mu towarzystwa przyjaciół itd. Zamiast dialogów dostawaliśmy więc całą masę wewnętrznych monologów, podczas których parka robiła jakieś założenia na temat swoich emocji i potrzeb. Aż poważnie zaczęło mnie to drażnić, bo ile można?
A może problemem jest to, że ja ogólnie mam zawsze pewien dylemat, gdy chodzi o wątek nieśmiertelności? Wiecie, z czego tu się smucić, że jesteś wiecznie młody i niezniszczalny? Niestety nie jesteśmy tego w stanie przetestować w warunkach sprzyjających badaniom, ale zawsze zastanawiało mnie, czy faktycznie byłoby to tak depresyjne dla ludzkiej psychiki… Co zaś się tyczy różnicy w długości egzystencji, to nie jest to coś, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni w świecie fizycznym. Przecież to nie tak, że umawiamy się z naszymi drugimi połówkami „słuchaj, musimy być zdrowi i nie mieć wypadków przez co najmniej XXX lat, a potem, w tym roku, w tym samym momencie, umieramy, aby drugie nie było samotne i smutne”. Chyba wszyscy mamy świadomość, że nasi najbliżsi kiedyś odejdą. Być może będzie to przed nami. Być może po nas. Niestety, prędzej czy później jest to coś, z czym każdy musiałby się zmierzyć… i gdyby byli prawdziwymi postaciami, czekałoby to każdego love boya, nie tylko Zenna.
I to w zasadzie tyle. W moim skromnym odczuciu była to najgorsza ścieżka w fandisku głównie przez to całe science fiction mumble jumble, które zrobiono z lorem. Chyba wolałam poprzestać na tym, że była sobie jakaś bogini Norna, stworzyła świat, a potem wszystko się posypało. Nie potrzebowałam wcale nieudolnej próby wyjaśnienia dobitniej, czy pierwsze było jajko, czy kura. Zwłaszcza gdy okazuje się, że to kosmiczne jajo i kosmiczna kura, a całym kurnikiem zarządzają jakieś creepy, co w sumie też nie ma znaczenia, bo wszystkich i wszystko czeka zagłada. Cóż, na pewno wymarła kreatywność w scenarzystach. Ale może to pierwszy zwiastun czekającej serię apokalipsy.