Nie lubię tsundere, ale sarkastyczny inkwizytor był jedną z moich ulubionych postaci w oryginalnej grze. Bystry, silny, przebiegły… No, może to jego zamiłowanie do alkoholu nie trafiało w mój gust jako 100% abstynenta, ale poza tym, facet sprawiał wrażenie chodzącego ideału. Przyznam się jednak szczerze, że z pewnym oporem podchodziłam do tego fandisku. „Happy Ending” Tyrila zostawił nas w dziwnym miejscu… Z jednej strony Anastasia niby odzyskała swojego ukochanego, ale z drugiej strony nie była to ta sama osoba. Tyril, którego polubiliśmy, z którym przechodziliśmy procesy, od którego się uczyliśmy… popełnił samobójstwo na skutek zażycia trucizny. Obecny Tyril niby miał identyczne cechy i wygląd jak jego poprzednik, no ale wciąż nie dziwię się Anastasii, że miała problemy z odnalezieniem się w tej sytuacji. By nie powiedzieć wprost, że powinna być cholernie straumatyzowana. (Jak zresztą po wszystkim, czego doświadczyła do tej pory…).
W każdym razie fandisk w dużej mierze skupiony jest na domknięciu pewnych wątków, które do tej pory pozostały zawieszone. Dowiadujemy się, co się stało z Zennem (że niby opuścił Królestwo, ale potem został szczęśliwie przez przyjaciół odnaleziony), z Lucieniem (który dalej walczył o tron z Conradem), i z samym Tyrilem (który niby rzucił Inkwizycję, ale nie do końca – bo przebywał na czymś w rodzaju urlopu).
Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że ścieżka mnie nie zachwyciła, bo była bardzo… zachowawcza? I trochę absurdalna w końcówce? Ale do rzeczy! Akcja przenosi nas jakieś dwa tygodnie po wydarzeniach z głównej gry. Anastasia dalej jest w Wings, a Tyril niby ma przerwę od pracy, ale tak naprawdę spotykają się cały czas pod jakimś pretekstem np. wspólnych treningów czy nauki o truciznach. Tyle że tutaj dochodzi do pierwszej, klasycznej „miskomunikacji” połączonej z „MC coś podsłyszała podczas rozmowy Inkwizytora z kumplem, ale zamiast zapytać love boya, o co chodzi, to uciekła i zalała się łzami”. W skrócie to Anastasia ma wątpliwości, czy facet w ogóle ją kocha, bo nie okazuje jej czułości fizycznej, na dodatek publicznie zaprzecza, jakoby byli parą. Co ma nawet sens, bo przecież pamiętamy, że w zakończeniu głównej gry nie było do końca wiadomo, co Tyrilowi chodzi po głowie i dzieje się w jego sercu.
Tymczasem Tyril ma swoje własne demony przeszłości do pokonania, tj. martwi się, czy będzie w stanie oddzielić Anastasię od bogini Norny i czy jako ktoś, kto całe życie bym narzędziem, da sobie radę bez wypełniania rozkazów. W pewien sposób został przecież „uwarunkowany”. Od dziecka szkolony do bycia czyimś pionkiem, a Conrad idealnie sprawdzał się w tej roli. Może był psycholem, ale dawał Tyrilowi „cel” i sprawnie wykorzystywał jego liczne talenty. Wiadomo zaś, że Anastasia nigdy tego nie zrobi, bo wydawanie ukochanemu poleceń uznałaby za wykorzystywanie. Nie ma co się zatem dziwić, że samemu Tyrilowi jego własne pragnienie, aby otrzymać rozkazy, wydawało się żałosne i się tego wstydził… Chociaż, chłopie, czy ja wiem? Toż to brzmi jak wstęp do realizacji jakiejś fantazji… Pewnie przy odpowiednich okolicznościach, jakoś byście się z MC dogadali ;). W efekcie jednak dosłownie skulił się, niczym mały chłopiec, przed bohaterką, gdy się jej wreszcie do tego przyznał.
Sprawy nie ułatwia również Maya, pokojówka bohaterki, która robi tutaj za adwokata diabła. Wiem, że chodziło o aspekt humorystyczny, ale poważnie nie rozumiem, dlaczego młodzi musieli jej cokolwiek udowadniać…? W sensie, że są sobie warci, a ich uczucie jest szczere. Trochę wlazła tutaj w buty toksycznego rodzica, bo gdyby nawet Anastasia miała się na swojej pierwszej miłostce sparzyć, to było to przecież jej cenne doświadczenie i miała prawo do wyciągnięcia z tego lekcji. Tymczasem Maya niby chroniła ją przed całym złem tego świata, ale w rzeczywistości odbierała swobodę wyboru. Bo co gdyby faktycznie Tyril nie spełnił jej standardów? Zresztą zadanie, polegające na tym, aby facet znalazł to, czego „jej pani brakuje”, było też śmiesznawe. W końcu to Anastasia i Tyril decydują na czym polega ich partnerstwo, a nie są w obowiązku spełniać wizji Mayi. Rozumiem jednak, że twórcy chcieli wpisać ją tutaj w figurę rodzica, nadać znaczenia, a na dodatek stworzyć pretekst do scenki pseudo zaręczyn. Jakby bowiem nie patrzeć, to na skutek tego polecenia Tyril, patriarchalnym zwyczajem, przyniósł dla Mayi flachę i ślubował wieczną miłość wobec jej pani. Można więc powiedzieć, że dobili targu, niczym w jakiś ciemnych wiekach…
Ale kłopoty z nietolerancyjną Mayą, to nie wszystko, co dzieje się w tym fandisku. Sprawy się komplikują głównie, dlatego że najpierw jakaś dziwna baba wylewa na MC, na targowisku, afrodyzjak, a potem ktoś wprowadza do obiegu podejrzane monety z Norną pod pretekstem, że to niby amulety… Nie ma tutaj jednak większej niespodzianki, bo jak wiadomo, wszystkie drogi prowadza do Rzymu = Conrada. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek z odbiorców się za nim stęsknił. Mnie jego gęby bynajmniej nie brakowało, no ale potrzebowaliśmy domknięcia wątku i pretekstu na pozbycie się antagonisty raz na zawsze, bo inaczej nigdy nie dałby „swojemu psu” spokoju. Zresztą, wysyłał za tym biednym Tyrilem, co chwile jakichś zabójców, a to groził Anastasii, a to wkurzał wszystkich wokół…
Co prowadzi nas zasadniczo do głównej atrakcji tej opowieści, czyli… kolejnego procesu. Tyle że Anastasia musi go poprowadzić sama, bo okazuje się, że Tyril, który wszystko zaaranżował, nie może do niej dołączyć. (Udawał w tym czasie, że wrócił do Conrada na służbę, aby w rzeczywistości nazbierać na niego haków i mieć podkładkę przed sądem, że następca tronu jest zamieszany w szfindel z monetami… po drodze jednak został zdemaskowany i uwięziony przez babę, która udawała Nornę). I tu pojawia się pierwsza, dziwaczna śmiesznostka, o której wam wspominałam, bo w finalnym etapie procesu Anastasia wykorzystuje „lukę prawną”, według której przestępca nie może być powołany na świadka, ale może zostać obrońcą. Tym sposobem Tyril zostaje wypuszczony z lochu i dołącza do niej, by stoczyć ostatnią walkę o prawdę i sprawiedliwość. Mnie jednak to wszystko wydawało się tak grubymi nićmi szyte, że nie rozśmieszyło mnie, nawet gdy Inkwizytor wyraził rozczarowanie, bo sądził, że towarzysze (i ukochana) od razu zrozumieją, że wszystko to było częścią jego misternego planu od samego początku… Że niby na jakiej podstawie? Tego zakrwawionego świstka papieru, który JAKOŚ trafił w ręce Lucienia?
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo Conrad faktycznie dostaje wreszcie od losu po łapach. Przy okazji tajemnicza baba, która zdecydowanienie-nie-jest-Norną, znika, bo zajmują się nią Ish i Rune zakulisowo, Maya wreszcie akceptuje Tyrila, a nasza parka deklaruje sobie wieczną miłość. A co zabawniejsze do upadku Conrada przyczynia się jego inny brat – Parker. (A co, podejrzewaliście, że Lucien?). Okazuje się bowiem, że Conrad stał za zabójstwem jeszcze innego ze swojego rodzeństwa, zapomnianego brata, którego z kolei łączyły więzi krwi z Parkerem. Na dodatek nasz psychopata, zapytany o te wydarzenia, nawet nie wie, o co chodzi, bo nie były dla niego w ogóle istotne. W efekcie, rozwścieczony Parker, postanawia pomścić swoje zmarłe rodzeństwo i dopiec Conradowi, zeznając przeciwko niemu. A skąd o tym wszystkim wiedzieli nasi bohaterowie? Ano, od Tyrila, który przecież służył temu wariatowi latami, więc wiedział o jego wszystkich, mrocznych sprawkach. Zabawne, że do uwolnienia się od Conrada raz na zawsze wystarczyło aż tak niewiele…
Z ciekawych aspektów tej ścieżki należy wymienić jeszcze fragment z przeszłością Tyrila. Dowiadujemy się wreszcie dokładnie, jak to było z zagładą jego klanu. Że gdy był tylko małym chłopcem (przebranym wówczas za dziewczynkę, bo zakosił kuzynce strój) pomógł rycerzowi napotkanemu w lesie, a to sprawiło, że tamten wraz z kompanami, „w podzięce” użył podarowanego mu materiału na opatrunek, aby odnaleźć kryjówkę Ishik i wyrżnąć wszystkich poza Tyrilem. To dlatego, po latach, Inkwizytor nie obwiniał swojego „wybawcy”, ale miał pretensje jedynie do samego siebie i uważał, że doprowadził do zagłady rodziny. Nawet jeśli rycerze i tak planowali ich wytropić (i mogło to nastąpić w każdej chwili), to jednak nie trafiliby do wioski tak szybko, gdyby nie złamał prawa i nie nawiązał z nimi kontaktu. Można więc powiedzieć, że im to – przez swój empatyczny gest – znacznie ułatwił. I właśnie tego błędu przeszłości nie potrafił sobie wybaczyć, co prowadziło do przekonania, że nie zasługuje na szczęście.
W fandisku dostajemy też trochę fluffu, ale szczerze mówiąc, nie powaliła mnie ani ilość, ani jakość. Anastasia odstawiała przez większość scen akcję w stylu „kcem, ale nie powiem”, a Tyril był cholernie niekonsekwentnie kreowany. Jakby scenarzyści nie potrafili określić, jak jest z jego asertywnością i doświadczeniem. Czasami przejmował inicjatywę i kpił sobie z MC, to znowu był niczym chłopiec zagubiony we mgle i kłopotało go nawet wymienianie czułości… I to na przemian, więc nie dało się tego jakoś umotywować np. początkowym strachem przed Mayą czy szacunkiem wobec Norny. Bodaj jedynie scena z afrodyzjakiem wyszła dość interesująco, ale liczyłam chyba na to, że w fandisku postacie będą wobec siebie mniej zdystansowane? I nie będą potrzebować magicznych mikstur, aby czuć wobec siebie pociąg? Nic zatem dziwnego, że ta biedna dziewczyna nie miała pewności, czy on ją w ogóle kocha. Komunikował się z nią bowiem tak karkołomnie, że naprawdę trudno było powiedzieć, czego ten facet oczekuje.
A sprawy wcale nie wyjaśnił jego PoV z extrasów. Przyznam szczerze, że gdy Tyril zaczął mieć koszmary, miałam cichą nadzieje, że przypomni sobie swoje alternatywne życie… ale nic z tego. A przynajmniej nie w tym fandisku. Zamiast tego gostek doszedł do wniosku, że w sumie to Anastasia jest po prostu stworzona dla niego. Zawsze chciał się zakochać, ale wiedział, że nie powinien ze względu na swoją służbę. Teraz jednak, gdy MC okazała się wcieleniem Norny, to, jak sam to określił, „zabił dwa ptaszki jednym kamieniem”, bo dostał i ukochaną, o jakiej marzył i mógł bez przeszkód być wierny tylko swojej „bogini”, jak oczekiwałby od niego klan. Ale nie mam mu takiego rozumowania za złe, bo facet zawsze był cholernym pragmatykiem.
Co więcej, trudno nie zgodzić się także z tym, że to Anastasia uratowała go w jakiś metaforyczny sposób przed śmiercią. Prędzej czy później, będąc u władzy, Conrad pewnie przestałby go potrzebować i zacząłby się domagać, aby Tyril zlikwidował się sam. Póki zaś wierzył, że Neuschburnowie są prawowitymi, namoszczonymi przez boginie królami, to Tyril nie mógł się przeciwko nim zbuntować. Tymczasem pojawienie się Anastasii i prawda o Nornie uwolniła go od tego smutnego przeznaczenia. Odnalazł szczęście, nowy cel, a i jeszcze zdobył serce wyjątkowej kobiety. Ba! Zachował nawet przyjaciół, bo Conrad nie mógł mu dłużej kazać np. zamordować Criusa, który robił się coraz bardziej niewygodny dla Kościoła i Neuschburnów.
I tak, w podsumowaniu, wrócę do wniosku ze wstępu, że mam mieszane uczucia wobec tej ścieżki. Z jednej strony fajnie, że dostaliśmy więcej contentu z naszym ulubionym, sarkastycznym Inkwizytorkiem, z drugiej chyba spodziewałam się czegoś więcej? Jakiegoś fluffu? Większego skupienia na budowanej relacji? Mniej bezsensownego łażenia po mieście i naciąganych do granicy absurdów procesów? A może ja po prostu mam jakiś uraz do fandisków, bo zawsze oceniam je bardziej negatywnie. W każdym razie to nie była tragiczna historia, ale daleko jej do nazwania dobrą. Pewnie za jakiś czas w ogóle o niej zapomnę… A pomyślałby ktoś, że jak w wątku pojawiają się magiczne mikstury miłości, to prowadzi to do jakiś konkretnych, fanservisowych scenek…