Ścieżka Noritsune jest rekomendowana jako pierwsza, którą warto ukończyć i w pełni rozumiem dlaczego. Jest w niej mniej magicznego mumble-jumble, a większy nacisk położono tu na tragiczny romans kochanków z dwóch zwaśnionych klanów. Taka historia rodem z Werony, z tą różnicą, że japońska wersja Julii i Romeo uwielbia się pojedynkować, a na dodatek są w tym cholernie dobrzy. Rzadko też się zdarza w grach otome, by romans wykwitł nam prosto z rywalizacji.
Ale to tyle w kwestii wprowadzenia. Czas bardziej szczegółowo przyjrzeć się tej historii, a co za tym idzie, samemu Noritsune. Zacznijmy od tego, że jest on synem Taira no Norimoriego, kuzynem Tomomoriego oraz Shigehiry, oraz jednym z dowódców wojskowych klanu Heike. Zresztą, życie w zgodzie z honorem wojownika, jest czymś, co leży chłopakowi bardzo na sercu. I to do tego stopnia, że potrafi czasami podejmować niepopularne – z perspektywy swojego rodu – decyzje, tylko dlatego, że chce postąpić (w swoim mniemaniu) słusznie. Choć nie od razu udało mi się go za to polubić, bo gdy po raz pierwszy poznajemy Noritsune, to przybywa do świątyni Kurama, w której ukrywa się bohaterka, tylko dlatego że chce dopaść mnicha, ale z braku laku, może też „pojedynkować się” z Shanao. Ogólnie odnosi się wrażenie, że go aż łapa świerzbi, byle tylko znaleźć sobie okazje do dobycia miecza… Oceniłam go więc zupełnie niesprawiedliwie, jako niezbyt bystrego narwańca, który pewnie, rodem z anime z gatunku shonenów, będzie przez całą grę biegał za bohaterką i darł ryja: „walcz ze mną Yoshituneee!”. Ale tak się nie dzieje. Shanao godzi się na rywalizacje, by sprawdzić, któremu z nich szybciej uda się odnaleźć mnicha. Tyle że sprawy się komplikują. Gdy Shanao pojawia się w mieście, ludzie Heike biorą ją za zagrożenie i chociaż Noritsune wyjaśnia, że to tylko forma rywalizacji, to próbują ochronić swojego pana przed znienawidzonym przedstawicielem klanu Genji.
W efekcie wszyscy mają przerąbane. Shanao – ponieważ ujawniają się jej moce i musi opuścić spokojne życie, jakie wiodła w świątyni Kurama pod pretekstem bycia stamtąd wygnanym, a Noritsune – ponieważ jego stryj jest wściekły, że dał się tak upokorzyć Genji i nakazuje mu zaatakować świątynie. Co nie jest ani godne, ani warte zachodu wojownika. Co prawda Noritsune naprawdę chciał się z Shanao jeszcze pojedynkować, ale przecież nie w takich okolicznościach… Zaczął postrzegać bohaterkę (bo nie znał wówczas jej płci), jako swojego godnego rywala. W końcu nikomu innemu nie udało się z taką łatwością go zranić (ale też nic nie wie na temat jej mocy). Z kolei dla Shigehiry cały atak na świątynie to była tylko okazja do zabawy i rzezi. Kiedy więc Shanao ujawniła się w mieście, aby ochronić mnichów, to tylko ułatwiła mu zadanie. Co z kolei prowadzi do tego, że Shugen i Bankei muszą zająć się wrogami, aby umożliwić swojemu „panu” ucieczkę…
…a wtedy Shanao ponownie wpada na Noritsune myślącego tylko o tym, że chce się pojedynkować. W pełni więc podpisywałam się pod tym, jak nazwała go gówniarzem. To jego głupia potrzeba udowadniania swojej wartości i powodowania konfliktów zrujnowała jej spokojne życie, ale zagrażała też mnichom z Kurama, czy mieszkańcom Kyoto. To przez jego wcześniejszą porażkę klan Heike próbował zmyć hańbę krwią Genji. A że ucierpią przy tym niewinni? Trudno! Dlatego Shanao wprost wykrzykuje, że ma tego dość. Byciem sprowadzonym tylko do istnienia jako symbol swojego klanu. Walką, uciekaniem i ukrywaniem się z powodu nazwiska Genji. Pyta, czy Noritsune nie potrafi tego zrozumieć i trafia w bardzo czuły punkt. Do tego stopnia, że gdy dalszą rozmowę przerywa im pojawienie się wojowników Heike, Noritsune nie waha się dwa razy. Chowa Shanao przed swoimi własnymi ludźmi w cieniu jednego z domów i nawet celowo wprowadza ich w błąd. A to daje początek ich bardzo pokrętnej przyjaźnio-rywalizacyjno-miłości, która jest moim skromnym zdaniem, najlepszą historią w całej grze. Bo kiedy Noritsune się głowi, jak ktoś o tak wątłych ramionach mógł go pokonać, Shanao rumieni się i odczuwa wdzięczność za jego pomoc. Wie, z jakimi konsekwencjami może się to dla samuraja wiązać. A także jak bardzo i nieoczekiwanie okazali się podobni.
Ale trochę czasu upłynie, zanim ponownie spotkamy naszego różowowłosego samuraja… Najpierw dowiemy się, że za swoją porażkę został on ukarany wygnaniem przez Pana Kiyomori. (Który nieźle się tam ze złości zapłuwał na spotkaniu, a potem o mało nie przekręcił, gdy odkrył, że jego bratanek ze spokojem przyjął swoją karę). Shanao trafi z kolei do Hiraizumi, gdzie ponownie będzie się ukrywać, zastanawiając nad kolejnymi krokami. Czy powinna dołączyć do swojego brata i walczyć po stronie Genji? Czy wolno jej wykorzystywać w nieskończoność uprzejmość Pana Hidehira i braci Satou? W każdym razie, gdy wiele, wiele czasu później parka spotyka się na mieście, Noritsune z dumą oznajmia, że nie jest już Heike, pracuje dla jakichś kupców i teraz mogą pojedynkować się jak prawdziwi bushi, na równych warunkach. Co, mówiąc delikatnie, szokuje Shanao nie mniej już Pana Kiyomoriego, bo nie jest pewna, czy sama potrafiłaby porzucić nazwisko Genji z taką łatwością…
Pewnego dnia Shanao wraz z towarzyszami idzie na polowanie, ale wpadają w zasadzkę wrogów klanu Fujiwara, zwanych Emishi. Shanao ponownie spotyka Noritsune, którego przedstawia jako swojego znajomego, samuraja z Kyoto o imieniu Takahito. Nie może bowiem ujawnić, że to jeden z Heike. Nawet jeśli został przez swoich wykopany z klanu. Jej obecni sojusznicy mogliby tej skomplikowanej relacji nie zrozumieć. W każdym razie Noritsune pomaga wojownikom pokonać Emishi, a ja w wyniku tej akcji musiałam zmienić opinię na jego temat. Nie był narwanym głupcem, jak go przedwcześnie osądziłam, ale kimś szkolonym w wojennej sztuce. To on w zasadzie opracował dla nich strategie, jak osiągnąć zwycięstwo, gdy nie ma się przewagi liczebnej, cytował nauki Moshi oraz Sun Tzu i zasugerował, że jeśli zrobią dostatecznie dużo hałasu, Emishi uznają, że jest ich więcej niż w rzeczywistości, a wtedy mogą się spłoszyć i będą łatwym celem. A ja w swoim zdziwieniu nie byłam bynajmniej osamotniona, bo na Shanao zrobił równie pozytywne wrażenie. (Które trochę popsuł, przyznając się otwarcie, że ją śledził, bo nigdy nie opuszczała posiadłości i przez to nie mogli się spotkać – a on przecież chciał z nią walczyć!).
Nie zmienia to faktu, że bohaterowie osiągają swój cel. Bawią się nawet dobrze, walcząc ramię w ramię i okazjonalnie komplementując swoją technikę. Niestety, w wyniku pościgu za wrogiem, gubią się potem w lesie i muszą zrobić postój, gdy zapada zmrok. To z kolei daje im kolejną okazję do rozmowy. O książkach na temat strategii, które kiedyś czytali, o pojedynku, który sobie obiecali, gdy skończą sprawę z Emishi, i wreszcie o powodach, dlaczego Noritsune tak obsesyjnie chce udowadniać swoją siłę. Dowiadujemy się wtedy, że wszystko zaczęło się od jego nisko urodzonej matki, która ciągle chorowała i była przykuta do łóżka. (Czy futonu, jak kto woli). To sprawiało, że inne dzieci źle traktowały Noritsune, a on postanowił udowadniać swoją wartość, osiągając mistrzostwo w sztuce miecza. Zwłaszcza że ilekroć kogoś pokonywał, to sprawiało, że jego matka odczuwała radość i wyglądała na zdrowszą, bo ślubował jej przy okazji, że zawsze będzie ją chronić… oraz każdego słabszego, kto będzie tego potrzebował. I chyba nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że Shanao, po tej opowieści, zaczęła jeszcze bardziej empatyzować z samurajem. Z kolejnego „znienawidzonego Heike” stał się w jej oczach wyedukowanym, odważnym, rozsądnym i honorowym mężczyzną. Na dodatek przypomniała sobie o tęsknocie za własną rodzicielką.
Poruszona odkryciem, że widzi teraz w Noritsune prawdziwego i godnego szacunku wojownika, Shanao godzi się wreszcie na walkę. Do której nigdy nie dochodzi, bo parka znowu zostaje zaatakowana przez Emishi. Zapędzeni w kozi róg, docierają aż do klifu. A chociaż walczy zaciekle, Shanao popełnia błąd. Pozwala, by strzały odwróciły jej uwagę, co daje przeciwnikowi szansę do zadania finalnego ciosu… tyle że wtedy Noritsune bierze to uderzenie na siebie i zostaje ranny w ramię. Pozbawieni wsparcia, przytłuczeni liczebnością i na dodatek niezdolni do dalszej walki – Shanao i Noritsune skaczą z klifu do rzeki, bo to jedyna droga ucieczki.
Ale nie martwcie się! To nie oznacza, że właśnie odkryliśmy pierwszy bad ending. Wręcz przeciwnie, przechodzimy chyba do jednej z najbardziej romantycznych scen gry. Shanao opiekuje się ciężko rannym Noritsune, ogrzewając jego zmarznięte od wody ciało swoim własnym. Nie zdaje sobie sprawy, że w tym momencie samuraj zorientował się, że ma do czynienia z kobietą – była pewna, że był zbyt nieprzytomny, aby cokolwiek rejestrować. A mnie, podobnie jak bohaterkę, wprost rozwaliło, że nawet umierając, on cały czas mamrotał o ich przyszłym pojedynku… to się nazywa poświęcenie w ramach hobby!
Następnego dnia Shanao próbuje zabrać Noritsune nad rzekę, by go obmyć i dać mu trochę wody, ale wtedy wpada na Shungena, Bankeia i braci Satou. I cóż powiedzieć? Shungen nie ma najmniejszych oporów, by ujawnić, że samuraj z Kyoto to żaden Takahito, ale Taira no Noritsune. Nie chce bowiem, by klan Fujiwara odkrył to samodzielnie, a potem obwinił ich za ukrywanie prawdy. W efekcie po raz kolejny los rzuca im kłody pod nogi. Noritsune zostaje więźniem, a Shanao ma dołączyć do swojego brata i przyjmuje nowe imię „Yoritsune”, gdyż klan Genji oficjalnie rusza na wojnę. Nie zmienia to faktu, że dziewczyna jest ślepa na przewrotność losu i na to, jak ich rolę się odmieniły.
Wcześniej, w Kyoto, o mało nie straciła życia za samo bycie Genji, a teraz Noritsune czekał ten sam los, chociaż porzucił on Heike, bo wciąż był w politycznych rozgrywkach „niewygodnym pionkiem”. To dlatego, nocą, pomaga mu uciec, wystawiając się wściekłość swoich sojuszników. Chce po prostu, by Noritsune uniknął egzekucji, by żył, bo jako jedyny widział w niej po prostu… ją samą. A nie Genji, dziedziczkę, czy cholera wie co. Noritsune na początku nie jest do takiego rozwiązania przekonany. Uważa, że Shanao za wiele ryzykuje, a propozycja, by spotkali się na polu walki jako Genji i Heike, bo nie mogą uniknąć swojej karmy, nie od razu do niego przemawia. Chce nawet zwrócić uwagę na to, że przecież Shanao jest kobietą, ale widząc jej reakcje, powstrzymuje się… i – co najpiękniejsze! – nie odbiera jej prawa do bycia wojownikiem i swoim rywalem. Czegoś, na co ciężko zapracowała. Co czyni go chyba najbardziej feministycznym love interest w historii gier otome.
Nie zmienia to faktu, że fabuła przenosi nas na pole bitwy za bitwą. Shanao na własnej skórze przekonuje się, że Genji lubią nieczyste zagrywki nie mniej od Heike i zrobią wszystko, by osiągnąć zwycięstwo. Zwłaszcza jej idealizowany wcześniej brat okazuje się sporym rozczarowaniem, bo dla Minamoto no Yoritomo jedynym celem życia jest przelanie jak najwięcej krwi wrogów. Co, paradoksalnie sprawia, że na jego tle Taira no Tomomori wypada w tej ścieżce sympatyczniej. Szczególnie gdy wspiera parkę, żartuje sobie z Noritsune, że ten chyba zakochał się w Shanao (Noritsune nie ma wówczas pojęcia, że Tomomori wie o sekrecie bohaterki… konspiracja w konspiracji… więc udaje wzburzenie na taką sugestię). I chociaż Shanao nie zna wszystkich szczegółów intrygi, jaką przygotował Minamoto z Panem Kajiwarą, to bierze udział w realizacji planu. Odwraca uwagę Noritsune, wciągając go w krótki pojedynek (a potem znowu od niego uciekając, choć ten próbuje ją powstrzymać), prowadzi zasadzkę na obóz Heike, a potem doprowadza do tego, że oddziały wroga tratują się wzajemnie i spadają z urwiska. Gdy sobie uświadamia, czego się dopuściła, Shanao próbuje ich powstrzymać. Krzyczy do Heike, aby przestali uciekać, ale ci, którzy się poddają i tak zostają zaszlachtowani przez Minamoto no Yoshinakę. Zamiast więc stoczyć finałowy bój, godny samurajów, by pokazać, że pogodzili się ze swoim losem, Shanao i Noritsune biorą udział w pozbawionej honoru rzezi… tyle że po przeciwnych stronach barykady.
Genji bez przeszkód najeżdżają wtedy Kyoto, a Yoshinaka zaczyna plądrowanie. To dlatego Shanao próbuje go znaleźć i powstrzymać, ale ponownie wpada na Noritsune. Rozbitego, pozbawionego nadziei i zdeterminowanego, aby zakończyć sprawę „tu i teraz”, czyli jednocześnie zginąć, bo zaakceptował porażkę Heike. Shanao nie zamierza mu na to pozwolić, szczególnie gdy widzi tą przerażającą obojętność, która od niego biję. Zupełnie jakby już był martwy w środku. Wykorzystując wiedzę z przeszłości, przypomina mu, że obiecał chronić słabych… a teraz nikt tego bardziej nie potrzebuje od chłopów i mieszkańców Kyoto, którzy są napadani przez ludzi Yoshinaki.
(No, chyba że wpadnie nam pierwszy bad ending. W takim wypadku bohaterowie pojedynkują się na tle płonącego miasta. Shanao traci skupienie, zauważając, jak smutne są oczy Noritsune i jak wprost niemo błaga ją o ratunek, a wtedy otrzymuje śmiertelny cios. W myślach jeszcze prosi mężczyznę, by teraz się uśmiechnął, kiedy w końcu wygrał, a potem odchodzi… Choć nie jest w śmierci długo sama. Noritsune przykłada miecz do gardła i także ze sobą kończy, bo nic już dla niego nie zostało).
Wróćmy jednak do linii fabularnej, gdzie wszystko idzie, póki co, gładko. Znowu mamy odwrócenie ról. Tym razem to Shanao zostaje ranna, więc Noritsune wynosi ją z pola walki w ramionach i zamierza opatrzyć. Bohaterka się przed tym wzbrania, bo nie chce zdejmować ubrań, ale samuraj każe jej przestać być nierozsądną. Wyznaje, że od wydarzenia w Hirazumi znał jej płeć. Nie mówił nic na ten temat, bo byli zajęci walką, a poza tym, nie czuł potrzeby, aby to wcześniej omawiali. Nie zamierza przestać traktować ją jak rywala i wojownika… ani okazać braku respektu w jakikolwiek sposób. Dlatego nie musi się przed nim „chować”. Dalej mówi do niej „kisama”, nie podgląda jej w niekulturalny sposób, ani nie wypytuje o motywy, dlaczego go okłamywała. Innymi słowy, był absolutnie czarujący. Na własnych plecach zabrał ją do obozu Heike i przyznał, że jest mu bliższa niż klan, rodzina czy jakikolwiek człowiek. Odnalazł też dzięki niej nowy cel. Zamierzał pomagać najsłabszym przetrwać wojenną zawieruchę, bo poza samurajami, zrozumiał, że byli odpowiedzialni za całą masę innych żyć – dzieci, swoją służbę, mieszkańców Kyoto itd.
Krótkim wytchnieniem dla pary jest moment, gdy Shanao ukrywa się w obozie Heike. Może wtedy wylizać się z ran, pobawić z dziećmi, a nawet założyć kobiece ubrania… bo Tomonori ją w to wmanewruje. Kuzyn jest bardzo zafascynowany faktem, że Shanao i Noritsune zakochali się w sobie. Nie staje im jednak w żaden sposób na drodze. Przy okazji, młody samuraj wygłasza jeden ze swoich najlepszych tekstów w grze. Gdy Tomonori sugeruje, że teraz, gdy zdradziła Genji, Shanao potrzebuje ochrony, Noritsune temu natychmiast zaprzecza i odparowuje, że: jego kobieta nie potrzebuje, by ktoś ją ochraniał, bo jest dostatecznie silna, aby sobie poradzić, więc zamiast tego sam może walczyć w spokoju i wiedzieć, że Shanao pilnuje jego pleców. No po prostu WOW… aż trudno uwierzyć, że gram w japońską produkcję. Choć to nie tak, że absolutnie ignoruje jej kobiecy aspekt. Jest bardzo zazdrosny, gdy pokazuje się innym w kobiecym stroju, źle znosi zainteresowanie Tomonoriego, a także pyta Shanao, czy już po wojnie, jeśli przetrwają, nie chciałaby z nim żyć, nie ukrywając swojej płci.
O jakimkolwiek pokojowym rozwiązaniu konfliktu można szybko zapomnieć przez szaloną Tokuko – kuzynkę Noritsune, która sabotuje negocjacje między klanami. W międzyczasie Shanao próbuje znaleźć Noritsune, ale zostaje zatrzymana przez Shungena, który ją powala, aby uniemożliwić jej ucieczkę z Heike na łodziach. Ostatecznie więc wszyscy zostają zmuszeni, by znowu walczyć przeciwko sobie. Shanao dla Genji, a Noritsune w imieniu Heike. Zupełnie jakby bogowie uznali, że Japonia jest za mała, by pomieścić te dwa klany, i jeden musi być zmieciony z powierzchni ziemi. I tak przechodzimy do bardzo pokazowego finału, znanym w historii jako Bitwa w zatoce Dan-no-Ura z 25 kwietnia 1185 roku. Shanao i Noritsune toczą swój ostatni pojedynek, skacząc po łodziach, wymieniając ciosy i robiąc z tej walki prawdziwe show. Zupełnie jakby zapomnieli o czasie i miejscu, a świat ograniczył się do tylko ich dwoje.
W bad endingu umierają zatem, zabijając się nawzajem, ale i tak mają uśmiechy na ustach, bo choć nie uciekli przeznaczeniu, to pozostali razem.
W happy endingu Shanao ma jednak tego okrutnego losu dość. Przekonuje Noritsune by dla niej żył i by poszukali innej drogi. Dlatego, gdy tylko nadarza się okazja, udają się kobieta śmiertelnie zraniła Heike, a potem razem wskakują do wody, stawiając wszystko na jedną karte. Na szczęście dla nich jakiś rybak ratuje ich przed utonięciem i docierają bezpiecznie na przeb, gdzie odnajdują ich szaleni kuzyni. Tomonori i Shigehira jakimś cudem też to wszystko przetrwali i chcą początkowo do parku dołączyć, ale potem dochodzą do wniosku, że czterech to jednak tłok i odchodzą. Pierzchają także resztki sił Heike, a reszta albo popełnia samobójstwo, albo zostaje zabita, albo pojmana.
Tymczasem Shanao i Noritsue wędrują daleko, daleko na południe, gdzie ukrywają się wśród chłopów. Mężczyzna uczy się obrabiać pole i zamienia miecz na haczkę, a bohaterka zaczyna pleść koszyki. Jest im trudno, bo wiedzą, że zawiedli wiele osób, ale są szczęśliwi, gdyż odzyskali wolność. Choć Noritsune i tak się ukochanej żali, że odsuwali na bok kwestie ich romansu, bo były pilniejsze sprawy, a to było dla niego jak tortura. Żyć i spać tyle czasu z Shanao pod jednym dachem, ale trzymać się na dystans, skupieni na przetrwaniu i adaptacji dl nowych warunków. Kobieta wytyka, że przecież nie tylko on cierpiał, bo kocha go równie mocno. Jeśli nie bardziej. W końcu więc, po wielu miesiącach, wymieniają pierwsze pocałunki. A nawet zaczynają nową rywalizację – o to, kto kogo bardziej zawstydzi i udowodni, że jego uczucie jest mocniejsze. I chociaż są zarumienieni i zakłopotani, niezręczni w okazywaniu sobie czułości, to nikt nie chce ustąpić i przegrać z drugim…
A przechodząc do podsumowania: gdyby w tej grze miała być tylko jedna ścieżka… to powinna być to właśnie ta. Nie miałam pojęcia, czego spodziewać się po tej postaci. O historycznym Noritsune wiedziałam tylko tyle, że w finałowej bitwie Dan-no-ura popełnił samobójstwo, wskakując do wody i zabierając za sobą jeszcze dwóch wrogów „pod ramię”. (Do czego zresztą nawiązano w innych ścieżkach w grze). Miał też dla mnie najbardziej nieatrakcyjny projekt postaci – na tle pozostałych bohaterów, z różowymi włosami, wyglądał nieco fantastycznie i młodo. Byłam więc pewna, że jego opowieść „przemęczę”, a tymczasem to na fandisk z jego udziałem będę najbardziej czekać. Głównie za sprawą zupełnie odświeżającej dla gatunku relacji z bohaterką. Ich romans kiełkował powoli, ale bardzo wiarygodnie. I chociaż w rzeczywistości był „miłością od pierwszego wejrzenia”, jak w pewnym momencie podsumował sam samuraj, to jednak potrzebował czasu na oszlifowanie w coś naprawdę wyjątkowego. Czas pokazał, że wróciłam do tej historii już dwa razy… wygląda więc na to, że Noritsune będzie moim Saitou z „Hakuoki”. A może ja mam po prostu słabość do „prawdziwych” bushi?