Widzę, że w finale twórcy postanowili ostatecznie pogrzebać moje nadzieje, że Tokiwa okaże się kompetentnym szefem – bo od samego początku do końca nie ogarniał sytuacji, a z Shu i Orochiego zrobiono takich naiwniaków i buców, że moja sympatia do nich nie mogła być jeszcze niższa…
W każdym razie w tej alternatywnej wersji opowieści – której nie nazwę prawdziwym zakończeniem, ale czymś jakby przypisem do fabuły – potwierdzamy to, czego domyślaliśmy się już wszyscy po wskazówkach ze ścieżki Semiego. Akitsu była dalekim potomkiem Pierwszego, pół-człowieka a pół-ayakashi, który stworzył Sakuratani, by jemu podobne istoty znalazły wreszcie miejsce, które mogłyby uznać za dom. Oczywiście, Tamamo wiedziała o wszystkim od początku. To dlatego była dla Akitsu taka miła, ale nie puściła pary z ust. Stąd problem zrobił się, dopiero gdy się okazało, że ktoś czyha na życie naszej protagonistki. Podczas organizowania znanego ze wszystkich ścieżek eventu sportowego o mało nie padła ofiarą paskudnej klątwy. Potem ataki na jej życie stały się jeszcze częstsze, aż Semi zdecydował, że póki nie dokończy śledztwa, dziewczyna musi znajdować się pod opieką Shire.
Myślicie jednak, że taki obrót spraw prowadził do ujawnienia się interesującego antagonisty? A gdzieżby znowu! Przez moment wierzyłam, że faktycznie za polowaniem na Akitsu stoi Tokiwa, bo teoretycznie tylko on miał swobodny dostęp do jej akt (i wciąż podkreślano, jak to podejrzanie młodo wygląda), niestety zdecydowano się oddać tytuł głównego złoczyńcy jakiemuś randomowi, który nie miał nawet spirita. Ot, po prostu dowiedzieliśmy się, że był to jakiś zazdrosny typ – Kousaka, któremu nie udało się zostać Ayakashimori, więc nienawidził całego Sakuratani i chciał je zniszczyć. O pochodzeniu Akitsu dowiedział się, bo służący mu kitsune zmienił się w szefa Tokiwę i tak przeszukali jego biuro… No, nie powiem. Świetny tam mają system zabezpieczeń w tej tajnej agencji. Nic tylko znowu ich pochwalić.
Ledwo jednak udało się rozwiązać problem niedoszłego zabójcy, a w całych Zaświatach dochodzi do serii walk. Okazuje się, że właśnie ten moment Shu, Orochi i jego przydupasy wybrały na przeprowadzenie rewolucji, aby uczynić z młodego ayakashi władcę całego Sakuratani. Zresztą, to nie do końca tak, że Shu nad czymkolwiek panował. Po prostu jego popychla się zbuntowały i zaczęły robić raban we wszystkich dzielnicach, a on poszedł za przysłowiowym ciosem i do nich dołączył. Co więcej, Orochi przekonał go, że muszą zdobyć Akitsu, bo MC jest kluczem do kontrolowania Sakuratani…
Jak można się domyślić, nic im z tego nie wychodzi, bo Shire i ich asystenci łączą siły, by skopać dupska gadzinom. W czym pragnę podkreślić, że czekałam 50 godzin tej gry, by wreszcie, dosłownie na sekundę, zobaczyć Shiratsukiego i Hirę w ich prawdziwej postaci. Super, Otomate. Opłacało Wam się w ogóle robić te spirity? Trzeba było postąpić jak z antagonistą final route i olać sprawę do końca! Tak czy inaczej, love interest wyglądali fajnie. Zwłaszcza tengu – miał ciekawie wymyślone pióro-uszy.
W międzyczasie Akitsu dochodzi do wniosku, że chce uratować Sakuratani nie dlatego, że jest piątą wodą po kisielu w linii krzywej od Pierwszego, ale po prostu kocha swoją robotę, ma tu przyjaciół i nie wyobraża sobie zniszczenia zaświatów. To dlatego udaje się na pogaduszkę z bogiem (?) zamieszkującym magiczny kamień, który stanowi serce tego sztucznego uniwersum. Tam udaje się jej jakoś przekonać ów mistyczny byt, że od tej pory wszyscy Ayakashimori są dostatecznie kompetentni, aby podtrzymywać rytuał niezbędny do istnienia Sakuratani i… gra się kończy.
Oczywiście, aby oddać sprawiedliwość, dodam, że chociaż w final route nie ma żadnych romansów, to co jakiś czas protagonistom zdarzają się bardziej urocze chwile, jak np. gdy Shiratsuki zmienia się w dziecko, by oszukać Shu, gdy Akuroou obrywa kamieniem w głowę, aby osłonić Akitsu, czy gdy Semi udowadnia, że jest bardzo opiekuńczym szefem i nie spuszcza dziewczyny ze swoich wiecznie zamkniętych oczu… Dzięki takim chwilom dało się w ogóle ukończyć ten wątek, bo gdybym miała być szczera, to był on fabularnie niedorobiony zupełnie jak całe „Dairoku: Agents of Sakuratani”. Stąd aż trudno uwierzyć, że przy takich zasobach, jakie miało studio, dobrej oprawie wizualnej, ze świetnymi seiyuu, spoko muzyką i przyjemnym gameplayem nie mieli w tej visual novel żadnej faktycznej historii do opowiedzenia. No nie poznaje Otomate! Nawet finalne wyznanie Tadashiego i zdradzenie wreszcie swoich uczuć do Kinki nie przyniosło żadnego rozwiązania… ot, kotka go wysłuchała i olała, bo wolała bronić Shino. Ehhh…
Widziałam również, że kilku recenzentów żaliło się, iż final route naszpikowane jest etapami z minigierką polegającą na rysowaniu pentagramów na czas poprzez wciskanie odpowiedniej kombinacji klawiszy… Cóż, ta zabawa była tak prosta, że nie zdążyła mnie zdenerwować, ale zgadzam się, że absolutnie niczemu nie służyła. Ani bowiem nie była na tyle skomplikowana, by testować nasz refleks czy podnosić adrenalinę (jak to zwykle z dobrze zrobionym QTE bywa), ani nie odprężała, bo czy może być coś nudniejszego od ciągłego rysowania gwiazdek?
Tak czy inaczej, bardzo miałkie pożegnanie z serią, która chociaż posiadała bardzo ciekawy zestaw postaci, to suma summarum okazała się produktem strasznie niedorobionym… Być może wydanym w absolutnym pośpiechu z myślą o jakiś dodatkach? Trudno powiedzieć…