Nie będę ukrywała, że to pierwsza ścieżka, która trochę mi się dłużyła. Zaczęła się bardzo fajnie i obiecująco, ale stała się trochę rozlazła w końcówce i do tego stopnia irracjonalna, że z pogodnej komedii przeszła w parodie i nie byłam z takiego rozwiązania całkowicie zadowolona. Chociaż, stop, uprzedzam zbytnio fakty!
Gill Lovecraft to bohater, którego protagonistka znała jeszcze przed fabułą głównej gry. Sześć lat temu, gdy nasza MC – bogini Cupid – zeszła na ziemie, aby zgłębić inne metody swatania ludzi od tradycyjnych strzał i łuku, musiała gdzieś zamieszkać. Padło wtedy na Gilla, nieco introwertycznego studenta, który nie spodziewał się dzielić jednego mieszkania z piękną dziewczyną. Cztery lata później drogi bohaterów się rozeszły. Lynette, czyli nasza MC, dołączyła do agencji matrymonialnej Cupid Corporation, dzięki której miała nadzieje na awans i wygranie zakładu ze swoim ojcem Marsem. A w tym czasie – równolegle do niej – Gill został pisarzem freelancerem i zapracował sobie na tytuł Lovelorn Parasite.
Dlaczego? Ano, bo okazało się, że facet absolutnie, obsesyjnie i bez wzajemności zakochał się w swojej byłej współlokatorce, która stała się dla niego całym światem! Bycie Pasożytem oznaczało zaś, że jest uważany przez agentów z branży matrymonialnej za przypadek beznadziejny. Na wszystkich ustawionych przez agencje randkach, facet potrafił tylko w nieskończoność opowiadać o swojej pierwszej, prawdziwej miłości. Co sprawiłoby, że na miejscu tych dziewczyn, uciekłabym, nie oglądając się nawet za siebie… W końcu kto chciałby cały czas być porównywany do jakiegoś niedoścignionego ideału? Na dodatek, ze świadomością, że jest się tylko marnym zastępstwem?
W każdym razie, aby dostać swój upragniony awans, Lynette musi rozwiązać przypadek Parasite 5 i to wtedy jej drogi z Gillem ponownie się krzyżują, co chłopak – a jakże! – uważa za przeznaczenie. Jeśli jednak ktokolwiek by się zastanawiał, dlaczego ten miły i bądź co bądź przystojny okularnik nie zdobył nigdy serca MC (czy jakiejkolwiek innej kobiety), to szybko znajdzie na to odpowiedź na ich pierwszej, treningowej randce w ramach szkolenia gwarantowanego przez agencje. Gill jest tak namolny, że nie zostawia swojej partnerce przestrzeni na oddech… Na miejscu był już kilka godzin przed spotkaniem… Wysyłał ciągle SMS-y, jak to bardzo nie może się doczekać (i inne bloki tekstu na temat wspaniałości MC)… Przyniósł ze sobą bukiet czerwonych róż… Uparł się, że muszą chodzić za rękę, bo inaczej Lynette się wywróci, chociaż miała do pokonania tylko 3 stopnie itd. Poważnie, nikt by tego nie wytrzymał. Bo chociaż lubimy być rozpieszczani, to kto by tam chciał zostać zagłaskany na śmierć?
Po tym jednak wydarzeniu i widząc, że jego starania nie przynoszą efektu, Gill rezygnuje z usług Cupid Corporation i po raz kolejny obiecuje sobie, że spróbuje się z tego chorego uczucia wyleczyć. Tyle że dla odmiany, to teraz Lynette martwi się o swojego byłego przyjaciela i chociaż nie jest to do końca profesjonalne, postanawia sprawdzić, jak się Gillowi wiedzie. A to nas prowadzi do bardzo długiego bloku retrospekcji. Ogólnie powiedziałabym, że 50% tej ścieżki to wspomnienia z czasów, gdy Gill, Claris i Lynette mieszkali razem pod jednym dachem i byli tylko studentami. Co miało swoje wady i zalety, bo np. rzadko widuje takie rozwiązanie w grach otome, ale pozwoliło to zbudować solidne fundamenty pod development ich związku. W końcu obserwujemy, jak uczucie głównych protagonistów rozwijało się w przeszłości i w teraźniejszości. Z drugiej strony mam wrażenie, że romansowanie w aktualnej linii czasowej, trochę ucierpiało kosztem reminiscencji… Ale może to tylko takie moje tradycyjne narzekanie?
Ogólnie wszystkie sceny z przeszłości bardzo mi się podobały i pozwoliły nam dowiedzieć się o Lynette i obsesji Gilla trochę więcej. A w zasadzie zrozumieć, jak został Pasożytem i jaką krzywdę, nieświadomie, dziewczyna mu wyrządziła. Kiedy bowiem dołączyła do świata ludzi, MC nie wiedziała absolutnie nic, o otaczającej jej rzeczywistości. Dla przykładu uważała, że bielizna męska to jakaś tacka na jedzenie i że zupełnie okej jest pożyczyć sobie czyjś T-shirt bez pytania, jeśli nie ma się własnej piżamy. Najbardziej jednak rozbawiła mnie scena, w której weszła Gillowi do łazienki, gdy ten brał prysznic, bo chciała się nauczyć czegoś o kąpielach. Słusznie chłopak porównywał ją wtedy do małego kaczątka, które wszędzie za nim chodziło i zadawało masę pytań. To dlatego ubzdurał sobie, że jego obowiązkiem jest chronić „swoją księżniczkę”, o której myślał, że pochodziła prawdopodobnie z jakiegoś bogatego domu i to dlatego nie rozumiała sposobu życia prostych ludzi.
W czym ta ochrona miała także aspekt fizyczny, bo do MC co chwilę ktoś się przystawiał i łatwo mógłby wykorzystać jej naiwność. A Gill robił wtedy za żywą tarczę, choć sam zauważył, że rozwiązania siłowe to nie jego bajka. Tymczasem Lynette, jako bogini, nie postrzegała się nawet przez pryzmat płci i była całkowicie skupiona na swataniu innych. Do tego stopnia, że niezręczne zachowanie Gilla zaczęła interpretować jako crush na Claris. W skąd w końcu miała wiedzieć, że odkąd fioletowo włosa z nimi zamieszkała, to facet zaczął mieć mokre sny na temat „swojej księżniczki”? (To tak, jakby ktoś jeszcze wątpił, że Claris była człowiekiem…). W każdym razie zawstydzony reakcjami własnego ciała i uporczywymi fantazjami Gill nie potrafił potem zachować zimnej krwi. Nawet jednak nie podejrzewał, że jego zakłopotanie doprowadzi do trwającego długie lata nieporozumienia.
Ale jeśli mam być szczera, to cała ta ścieżka stanowi jeden wielki hołd dla motywu „aaahh… to nie to miałeś na myśli?”. Czyli wystarczyło 5 minut pogadać, a nie byłoby całej fabuły. Kiedy bowiem nastoletni Gill decyduje się wreszcie wyznać swoje uczucie, to robi to przez wrzucenie listu miłosnego do książki Lynette… a ta pożycza podręcznik koleżance. Mężczyzna jest zatem pewien, że jego miłość nigdy nie została odwzajemniona i wyprowadza się z mieszkania, więc tak sobie tkwią w tej sieci intryg, nieświadomie przez dobre kilka lat…
Aż wreszcie to Claris musiała interweniować i podsunąć Lynette myśl, że to ona odpowiada za narodziny Lovelorn Parasite. Boginka długo się potem jeszcze wypiera, obstając przy swoim, że Gill kocha się w jej przyjaciółce, ale im więcej dowodów znajduje, tym bardziej sobie uświadamia, że nie może pozostawać ślepa na prawdę. Kluczem do naprawienia ich relacji staje się jednak dopiero ponowne, wspólne zamieszkanie. Budynek, w którym obecnie zamieszkiwał Gill, zostaje wyłączony z użytku z powodu jakiegoś smrodu, wydobywającego się z kanalizacji. Dziewczyny nie chcą, by ich przyjaciel skończył na ulicy, stąd proponują mu ponowne wspólne dzielenie przestrzeni. A Gill, choć z pewnym oporem, wreszcie na to przystaje, bo nigdy nie był tak szczęśliwy, jak w latach, gdy każdego dnia widywał się z Lynette.
Z czasem dziewczyna poznaje brata Gilla – Garlena, który odwiedza ich w sytuacji kryzysowej. Okazuje się, że braciszkowie Lovecraft są tak naprawdę synami właściciela wielkiej firmy samochodowej, ale nie dogadują się ze swoim starym. Garlen nienawidzi aut i nie chce być wcale następcą, bo wolałby otworzyć hamburgerownie. Boi się jednak, że wtedy narzeczona go porzuci. Tymczasem Gill opuścił rodzinne strony i zerwał kontakt z ojcem, bo nie podobało mu się, że senior Lovecraft źle traktuje ich matkę i kobieta jest przez to ciągle samotna. Oczywiście, żadne z nich nie wpadło na to, by wyjaśnić z ojcem nieporozumienia, bo to już tradycja w tej rodzinie, by dochodzić do błyskawicznych konkluzji i nigdy ich nie weryfikować. Dopiero Lynette przekonuje Garlena, by zaufał swojej narzeczonej i z nią pogadał, a Gilla, aby znów zaczął pracować nad swoją pasją. A tą była – zaszczepiona mu pewnie przez ojca – miłość do samochodów.
W efekcie Gill zaczyna ciężko pracować, by dostać się do gazety, która zajmowała się opisywaniem najnowszych modeli aut. Ma przez to coraz mniej czasu dla Lynette, ale realizowanie swojego marzenia z dzieciństwa ma zbawienny wpływ na jego psychikę. Dlatego dalej gotował dla dziewczyn i starał się, by niczego im nie brakowało, ale przynajmniej nie był już tak obsesyjnie służalczy. A wtedy coś wreszcie kliknęło w sercu bogini. Im mniej Gill miał dla niej czasu, tym bardziej sobie uświadamiała, że za nim tęskni. Że to jak go traktowała w przeszłości, było okropne. No i że… cóż, Claris miała rację! Jednak dopiero kiedy Gill, niosąc ją w półprzytomną z salonu do sypialni, całuje ją w czoło i wyznaje swoje uczucie, Lynette postanawia je odwzajemnić. Budzi się z drzemki i oznajmia, że także go kocha i widzi w nim wreszcie mężczyznę. Co prowadzi do bardzo agresywnych pocałunków i skonsumowania dopiero co powstałego związku.
Ale, zaraz, zaraz! Już w połowie ścieżki?! To co będzie dalej? Ano, kolejne nieporozumienia. Lynette budzi się pierwsza po miłosnych igraszkach i znajduje na telefonie ukochanego wiadomość, która sugeruje, że Gill pracował nad oczerniającym ją artykułem. Że niby romansowała z całym Parasite 5 i prezes Snail robił na boku jakieś szemrane interesy. Tyle że zamiast z nim o tym pogadać, bohaterka ucieka z mieszkania do parku, a potem daje się namówić na powrót do Celestii, bo ma złamane serce i wypełnia polecenie Marsa, by zrywać ludzkie więzi swoją Ołowianą Strzałą.
W tym czasie Gill odkrywa zniknięcie Lynette, widzi, że odczytała jego SMS-y i dodaje 2 do 2. Zrozpaczony decyduje się ją odszukać, ale nic z tego nie wychodzi, bo dziewczyny nie ma już na Ziemi. Z pomocą przychodzą więc Allan i Claris, trochę zniesmaczeni postawą „człowieka”. Claris wyjaśnia, że MC była tak naprawdę boginią Cupid i jeśli Gill chce ją odzyskać, to musi się udać do Celestii. A wtedy – moi drodzy – dzieje się coś naprawdę dziwnego i pokręconego. Gill jedzie na prywatną plażę swojego ojca, gdzie buduje transformersa – tutaj nazywanego transfocarem o nazwie Bublepig. Do wzmocnienia go używa Złotej Strzały, którą zgubiła Lynette, a na dodatek, przypadkowo, samochód „pożera” Allana, przez co zyskuje duszę. Yh…? A potem lecą do Celestii i zaczynają napierdzielać się z Marsem, który nie chce oddać córki jakiemuś ludzkiemu oszustowi… Wreszcie jednak Boga Wojny porusza zaangażowanie młodzieńca i mu ustępuje, a parka może razem, szczęśliwie, wrócić do domu.
Gdzie czekają na nich kolejne nieporozumienia do wyjaśnienia. Okazuje się, i tu bez niespodzianek, że Gill nie napisał potwornego artykułu, ale znajomy dał mu cynka, że coś takiego powstaje i wspólnie zablokowali jego publikacje. Potem parka wyjaśnia sobie historię listu z przeszłości – tego, co trafił do Claris, i Lynette wreszcie ma okazje go przeczytać. Wraz z całą masą innych wiadomości, z których Gill planował zrobić publikację zbiorową. (Poważnie, ktoś chciałby przeczytać tomik listów miłosnych? Kogoś z Was by to interesowało? Mnie to się jawi jako cholernie nudna lektura…). Wreszcie Gill spotyka się także z ojcem i ma okazje dać staruszkowi trochę do myślenia na temat jego złego zachowania wobec rodziny. Ostatecznie jednak godzi się pójść ojcu na rękę i zostać nowym wiceprezesem Lovecraft Corporation, bo Garlen odszedł realizować swoje marzenie o hamburgerach. Łaski bez… kto by, po tym, jak ledwo wiązał koniec z końcem, nie skusił się na taką posadkę? Trochę mnie jednak bodło, że w odróżnieniu od takiego Snaila czy Ryukiego, Gill wcale na swój awans nie zapracował. Ot napisał kilka artykułów i został zawodowym „dziedzicem”… Well…
A jaki jest finał tej opowieści? Oczywiście, ślub! W towarzystwie wszystkich wcześniejszych bohaterów poza Allanem, który jako nowy Cupid = magiczny transfocar jeździł po świecie i dawał ludziom miłość. Btw. to dopiero creepny ending… Aż mu współczuję. Ah, i jeszcze Claris przepada bez śladu, bo „wypełniła swoją misję”. Tj. zeswatała Kupidyna. Stąd po tym wszystkim odeszła do bliżej nieokreślonego miejsca i tylko męscy pracownicy firmy pamiętali, że mieli na jej temat erotyczne sny, ale pozostali nie mieli pojęcia o kogo Lynette pyta. Ale przynajmniej Państwo Lovecraft byli szczęśliwi. Zresztą MC od zawsze podobało się to nazwisko, chociaż Gill go nie cierpiał. Lynette Lovecraft… To nawet dobrze brzmi!
No to przejdźmy teraz do złych zakończeń! Pierwsze z nich wglądało trochę tak, jak raj dla Toumy z „Amnesii”. Gill zostaje z dziewczynami, dalej z nimi mieszka i zaczyna rozpieszczać Lynette do takiego stopnia, że ta rzuca prace, leży cały dzień na kanapie i ogląda filmy. Oczywiście, ma to tragiczny skutek dla jej zdrowia i wagi, ale chłopinie to nie przeszkadza, bo całkowicie uzależnia MC od siebie… Aż nawet Claris tego nie wytrzymuje, wychodzi i trzaska drzwiami. Brrr… W drugim zakończeniu: za utratę Złotej Strzały, Cupid zostaje uwięziona w Celestii na 100 lat. Po 20 latach dostaje od bogini Minerwy komputer i może obejrzeć film „365 Love Letters” na podstawie powieści Gilla Lovecrafta. Innymi słowy, dalej jej szukał. Dlatego dziewczyna, z ciężkim sercem, użyła swojej drugiej, Ołowianej Strzały, aby przerwać ich więź i uwolnić mężczyznę od cierpienia. W trzecim, „dobrym”, ale nie „najlepszym” endingu: Gill olewa swojego ojca i zamiast tego woli skupić się na pracy nad książką. Good for him! Zamiast ślubu mamy więc wspólne świętowanie premiery. I jeśli mam być szczera, to takie rozwiązanie przypadło mi do gustu bardziej od kanonicznego. Może dlatego, że tamto było strasznym pójściem na łatwiznę? W stylu „i nagle okazuje się, że jesteś zaginionym dzieckiem monarchy” itd.? (Za przerobione logo Maca na komputerze Gilla należy im się dodatkowy plus).
I tak jak pisałam już na wstępie, o ile bardzo podobały mi się scenki komediowe, które działy się w przeszłości, to już cała akcja z latającym do Niebios samochodem była dla mnie jednym, wielkim „WTF?”. Włącznie ze scenką, gdy Gill pokazał Marsowi, jako dowód swojej miłości, wszystkie zdjęcia, które robił Lynette ukradkiem. Dude… Nie pomagasz sobie! XD Również przemiana Gilla z gościa, który nie potrafił nawet nad swoją obsesją panować, w zapracowanego korposzczura, potoczyła się dla mnie zbyt szybko. Choć muszę przyznać, że romantyczny wieczór z pocałunkami smakującymi (i pachnącymi) niebieskim serem (tym samym, który zasmrodził cały budynek mieszkalny Gilla – bo jakiś idiota wrzucił go do kanalizacji) był uroczy. Ale ta gra ogólnie ma naprawdę fajne i przemyślane scenki z wyznawaniem miłości czy intymnością. Jeśli jednak mam być szczera, to inni panowie bardziej mnie urzekli. Aż jestem w szoku, że w żadnym z zakończeń Gill nie przemienił się w rasowego yandere, bo było mu do tego naprawdę cholernie blisko… Myślę sobie również, że scenariusz by tylko zyskał, gdyby sięgnięto także po inne motywy, a nie tylko napędzano lawinę nieporozumień. Ile w końcu można jechać na tym samym pomyślę?