Powiadają, że „kłamstwo ma krótkie nogi” ale „zdąży obiec pół świata, zanim prawda włoży buty” i ta ścieżka jest na to najlepszym przykładem. Swoją przygodę z „Cupid Parasite” postanowiłam zacząć od wątku Shelbiego, bo wprost nie mogłam uwierzyć, z jak banalnego powodu facet utknął w tak porąbanej sytuacji! A wszystko w wyniku jednego, niesprostowanego, maluteńkiego nieporozumienia… Oraz dlatego, że była niesamowicie zabawna! O czym więcej za chwilę.
Shelby Snail to człowiek, który na pierwszy rzut oka wydaje się mieć wszystko. Wiecie, taki typowy prezes z gier otome, na których to zwykle mam alergię. Tym razem Otomate zagrało jednak cudownie z tym wyświechtanym do granic możliwości archetypem. Aby bowiem osiągnąć, to co miał, Shelby poświęcił dosłownie wszystko. Stał się pracoholikiem i to w rodzaju tych, którzy zapominają o snie czy jedzeniu, bo zaczynają funkcjonować jak maszyny. Od jednego spotkania biznesowego do drugiego, wiecznie ze wzrokiem utkwionym w ekranie laptopa lub na telefonie. Ciągle zajęci… Nic zatem dziwnego, że w takich warunkach nawiązanie romantycznej relacji jest praktycznie niemożliwe. Zwłaszcza że Shelby tak naprawdę nie widział żadnych zalet z bycia w związku! Będąc 30+ letnim singlem, wypracował sobie pewien własny, sprawdzony rytm życia. Nie było więc w sumie istotnego powodu, aby go zmieniać. I to jeszcze dla kogoś… Użerać się z gderającą partnerką, która zajmuje jego cenny czas na pracę… Tłumaczyć, dlaczego nie wrócił do domu na noc, bo miał spotkania itd.
Czy ktoś taki w ogóle nadaje się na love interest? Okazuje się, że tak. Na dodatek, Shelby Snail powinien na temat romansów wiedzieć więcej od innych, bo był właścicielem firmy matrymonialnej, która opracowała nawet specjalną aplikację do zawierania znajomości. Tyle że wcale tak nie było. W kontaktach towarzyskich był raczej sztywny i oschły. Nie chciało mu się też poświęcać czasu na randkowanie. I tym właśnie sposobem zapracował sobie na tytuł jednego z Parasite 5 – pasożyta prestiżu, co było branżowym przezwiskiem dla grupy kawalerów, których agenci matrymonialni z całego miasta uważali za beznadziejne przypadki…
I tu właśnie na scenę wchodzi nasza bohaterka. Bogini Cupid, która pod ludzkim imieniem Lynette Mirror, ucieka z Celestii, bo ma dość tradycyjnych metod łączenia par. Chce udowodnić swojemu ojcu – Marsowi/Aresowi, że może zostać najlepszą agentką matrymonialną ever, dołącza do Cupid Corporation i walczy z zaangażowaniem o awans, od którego dzieli ją już tylko jedno wyzwanie… Musi zeswatać słynnych Parasite 5 – w tym swojego szefa, o czym nie ma pojęcia, bo Shelby ze wstydu ukrywa się pod pseudonimem „Monsieur Esse”.
W czym nie będę ukrywała, że ta ścieżka jest tak długa (nie wspominając nawet common route), że nie ma szans, abym ją dokładnie streściła. Dlatego w niniejszej recenzji pozwolę sobie wiele wątków pominąć.
Zasadniczo opowieść Shielbiego w „Cupid Parasite” można podzielić na 3 bloki tematyczne.
Pierwszy z nich koncentruje się na tajemniczej osobie Monsieur Esse. Lynette nie wie o swoim kliencie zbyt wiele, poza tym, co wstawił do kwestionariusza, bo nie ma z nim zasadniczo żadnego kontaktu. Nie przychodzi on na spotkanie poznawcze, nie odbiera telefonu, nie interesują go ustawione randki… A wszystko dlatego, że jest zbyt zajęty, więc Shelby wysyłał po prostu swojego zastępcę. Tak, sekretarz prezesa – Owen Herriot – robił za chochoła. To znaczy, że w imieniu szefa pojawiał się na szkoleniach, spisywał raporty, odczytywał odpowiedzi dyktowane mu smsami… Lynette, oczywiście, trafiał z tego powodu szlag. Trudno bowiem traktować poważnie intencje gościa, który nie chce kandydatkom na żonę powiedzieć na swój temat nic więcej, poza faktem, że pilno mu do ołtarza. Na dodatek każdy, kto poznawał Owena i dowiadywał się, że to tylko „reprezentant” natychmiast urywał kontakt z Pasożytem prestiżu, bo było to jednak dla kobiet zbyt creepne… Nie dziwię się. Ja po takiej randce z Owenem pewnie skończyłabym u terapeuty. Choć nie zmienia to faktu, że przechodząc te rozdziały, bawiłam się obłędnie. Poważnie, dawno się tak już nie uśmiałam, jak obserwując miotanie całej trójki bohaterów: wściekłej Lynette, zaangażowanego Owena i zawstydzonego Shelbiego, w tym irracjonalnym teatrzyku, który odstawiali. W pamięci utknęła mi zwłaszcza scena na basenie, gdzie na potrzeby swojego raportu Owen robił zdjęcia Lynette w stroju kąpielowym, a przerażony Shelby odkrył potem, że ma fotografie swojej roznegliżowanej pracownicy na komputerze firmowym… wszystko dlatego, że kazał sekretarzowi dokładnie opisać całą próbną randkę z agentką, w której, jak zwykle, osobiście nie uczestniczył.
Ten szalony eksperyment musiał się jednak skończyć i Shelby, poruszony słowami Lynette, że Monsieur Esse nie traktuje małżeństwa poważnie – ale jak coś, co tylko pomoże mu w karierze, postanawia wreszcie wyznać dziewczynie prawdę. (Nie to, że była bardzo zaskoczona, bo już wcześniej coś podejrzewała…). I tak zaczyna się blok tematyczny numer dwa: czyli udawanie małżeństwa. Shleby opowiada Lynette, jak podczas jednego z wywiadów telewizyjnych dał się wkręcić i przekonać prowadzącemu w sprawienie pozorów, że właściciel Cupid Corporation jest oddanym i zakochanym po uszy mężem. Ponieważ plotka już poszła, a taka wersja służyła wizerunkowi firmy, to kłamstwo rozwijało się tak przez lata, aż stało zbyt trudne do udźwignięcia… Ludzie korzystali z usług Cupid Corporation, bo chcieli mieć także szczęśliwe małżeństwa, jak to, o którym w wywiadzie mówił prezes… Partnerzy biznesowi chcieli umawiać się na spotkania rodzinne… wszyscy pragnęli poznać tajemniczą panią Snail… Tyle że ta nie istniała, a kolejne wymówki na temat jej słabego stanu zdrowia i nieobecności przestawały wystarczać. Na dodatek ktoś z prasy ewidentnie krążył wokół domu Shelbiego i starał się znaleźć dowody przeciwko niemu, aby zszargać jego dobre imię…
No to pomysłowa Lynette, chcąc pomóc szefowi i całemu Cupid Corporation, które kochała i które było jej potrzebne do własnych celów, postanowiła zacząć na potrzeby spotkań ze wspólnikami i udawać panią Snail. Naturalnie, często musząc się przy tym charakteryzować oraz fałszując swój prawdziwy charakter. W odróżnieniu od faktycznej Lynette, pani Snail była bojaźliwa, delikatna i chorowita. Skubała jedzenie niczym ptaszek, całkowicie polegała na mężu i rzadko wykazywała inicjatywę. Innymi słowy, była w tej roli idealna, aż ku przerażeniu Shelbiego – zwłaszcza po tym, jak zamieszkali razem i dał jej podwyżkę oraz kontrakt za te „dodatkowe usługi”, ten nowy stan rzeczy zaczął mu się podobać. Shelby przypomniał sobie, jak miło czuć obok siebie ciepło kobiecego ciała, gdy idzie się pod ramię… Jeść z kimś wspólnie śniadanie… Życzyć sobie „udanego dnia!” czy po prostu pracować przy jednym stoliku w ciszy… Stąd ich relacja budowała się przed odbiorcami bardzo naturalnie. Ale i z tego bloku mam ulubioną scenę, którą wielu fanów zdążyło także pokochać, bo powstało na jej temat wiele parodii i memów.
Chodzi mianowicie o teatrzyk cieni. Kiedy wokół domu Shelbiego zaczęły krążyć podejrzane typy – prawdopodobnie paparazzii, to, aby przyciągnąć ich uwagę, nim przyjedzie ochrona, Lynnete zaproponowała, aby dali sępom pożywkę do artykułu. Ponieważ jednak nie mogła pokazać swojej twarzy (romans prezesa i pracownicy to gotowy temat na skandal!) – musieli skorzystać z podstępu. Innymi słowy, stali przy kotarach tak, aby widać było tylko ich cienie… rzekomo w intymnej sytuacji. W czym prawie się popłakałam, gdy biedny Shelby zgodził się na udawanie pocałunków i obściskiwania, ale o mało nie dostał zawału, gdy kobieta sięgnęła po banana… XD. Cała scenka była zaś jednocześnie romantyczna i zabawna. W końcu udawanie seksu z szefem to nie taka prosta sprawa, więc mężczyznę słusznie dziwiło jak praktycznie i bezemocjonalnie podchodzi do tego wszystkiego Lynette… Zwłaszcza że on sam zaczynał na jej temat mieć coraz bardziej niepokojące i dość namolne fantazje.
Wreszcie, blok numer trzy, to typowe dla komedii romantycznych „wielkie nieporozumienie”. Z przeszłości Shelbiego dowiadujemy się, jak został Pasożytem Prestiżu. Okazuje się, że gdy był jeszcze nastolatkiem, wszystko przychodziło mu z łatwością, więc był ogólnie uwielbiany: czy to w sporcie, czy w nauce. Pewnego jednak dnia, do ich szkoły dołączył syn bogatego właściciela restauracji. Chłopak durny i arogancki, niereprezentujący sobą nic, poza pozycją tatusia. Shelby bardzo to przeżył, bo jego pierwsza miłość związała się z tym burakiem, na dodatek z klasowego idola stał się klaunem. Przez złamane serce bardzo pogorszyły się jego oceny. Ludzie kpili więc sobie, że pomimo inicjałów „SS”, daleko mu do najlepszej rangi. A to zaowocowało w przyszłości wypaczeniem całej jego perspektywy na świat. Shelby wmówił sobie, że dla wszystkich ludzi liczy się tylko status. Nic innego nie ma znaczenie i każdy, włącznie z jego przyszłą żoną, będzie widział w nim wartościową osobę tylko wtedy, jeśli utrzyma wizerunek „idealnego prezesa”.
Spędzając jednak czas z Lynette, zdołał uwierzyć, że dziewczyna jest inna. Że może go polubić i zaakceptować takim, jakim jest… nooo… po drobnych modyfikacjach. W końcu nie ma miłości bez kompromisów, ale to nie znaczy od razu robienia rewolucji w czyich przyzwyczajeniach czy charakterze. Kiedy jednak zobaczył MC na spotkaniu z Gillem, po tym jak ten odebrał prestiżową nagrodę literacką, wmówił sobie, że to była randka za jego plecami i Lynette także poleciała na sukcesy pisarza… Że tak naprawdę zdradziła go i poszła na tajemne spotkanie, bo Gill był teraz atrakcyjniejszą opcją od jakiegoś tam marnego prezesa drobnej firmy…
Co ciekawe również Lynette wyrobiła sobie na temat Shelbiego błędne przeświadczenie. Gdy raz po raz przedstawiał ją innym ludziom tylko jako swoją pracownicę, gadał o ich kontrakcie, a potem go nagle zerwał i jeszcze spotkał się ze swoją dawną miłością podczas szkolnego reunion, MC uwierzyła, że nie łączy ich nic więcej poza kłamstwem. Ta prawda bardzo ją zraniła, bo bogini Cupid po raz pierwszy poczuła ukłucie miłości. Nie spodziewała się jednak, że to wszystko będzie dla niej tak bolesne.
Z czasem dochodzi do wielkiego skandalu i Shelby, aby ratować Lynette przed prasą, przyznaje się publicznie do udawania żonatego. Choć początkowo obawia się, jak wpłynie to na jego relacje biznesowe, to otrzymuje od ludzi wiele wsparcia. Potem sprawy na moment znowu się trochę komplikują, bo okazuje się, że inna firma wykradała Cupid Corporation plany. A za całą intrygą i sabotażem stał w zasadzie sam Mars, który chciał odzyskać Lynette oraz zmanipulowany boskimi mocami Owen, którego upokorzenia pchnęły na granicę rozpaczy. Ciągłe udawanie zamiennika Shelbiego sprawiło, że wszyscy się z niego śmieli. Włącznie z rodziną. Żadna kobieta go nie chciała i prasa zaczęła go nawet nazywać Parasite 6. To dlatego posunął się nawet do tego, że uprowadził Shelbiego i Lynette na jakąś wyspę, chociaż cholera wie, co chciał im tam zrobić… Niby groził im bronią, ale trudno mi uwierzyć, że posunąłby się aż do morderstwa. W każdym razie skończył w więzieniu, bo Lynette w tajemnicy użyła mocy kupidyna, a Shelby rozbroił swojego asystenta. Co zaś się tyczy Marsa, to w zemście, MC trafiła go strzałą amora i sprawiła, że zakochał się na miesiąc… w odkurzaczu!
I tym sposobem docieramy do kappy endingu. Podczas wspólnej imprezy z innymi Pasożytami, Lynette upija się czekoladą i wypomina Shielbiemu, jak bardzo go kocha, a on ja tak potraktował… Zszokowany mężczyzna pojmuje wtedy, że było to zwykłe nieporozumienie. Że MC nigdy nie porzuciła go dla Gilla i że w życiu nie liczy się tylko prestiż. Tym razem więc bierze sprawy w swoje ręce, wyjaśnia sobie wszystko z ukochaną, spędzają wspólnie noc, zamieszkują razem i biorą ślub. Lynette zostaje nową asystentką prezesa, a Cupid Corporation ma się lepiej niż kiedykolwiek.
W smutnych zakończeniach Lynette kolejno 1# zostaje modelką w Paryżu – bo nigdy nie wyjaśniła sobie z Shelbym nieporozumienia, 2# udaje się na wyprawę z Raulem, bo zaczyna dzielić jego obsesję do przygód, 3# na zawsze tkwi w kłamstwie, udając żonę Shelbiego, ale nigdy nie zmieniając ich relacji w coś prawdziwego oraz 4# (w „dobrym” zakończeniu) zamieszkuje z ukochanym w dawnym domu/sklepie Allana, gdzie otwierają nowy branch. (Ale nie dostajemy ślubnego CG).
No i teraz, podsumowując ścieżkę, nie ma co wiele gadać, bo byłam oczarowana tym jak zabawny, dojrzały i wiarygodny był ten romans. Podobały mi się zwłaszcza sceny, gdy Lynette i Shelby pracowali sobie razem, przy tym samym stoliku, ale nie wchodząc sobie nawzajem w drogę. Było to takie naturalne, bo przecież z ludźmi, którzy są nam naprawdę bliscy, nawet milczy się przyjemnie. I jeśli już miałabym się czegoś przyczepić, to prawdopodobnie tej scenki z porwaniem… Jasne, była śmieszna, ale po pierwsze: mam dość tego motywu, a po drugie, trudno mi uwierzyć, że Owen i jego draby dali rade przynieść z budynku firmy dwóch nieprzytomnych, dorosłych ludzi, w tym prezesa, przy całej ochronie i pracownikach, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi… Trochę to naciągane. Ale to już w zasadzie wszystko. Z ogromnym entuzjazmem polecam tę ścieżkę każdemu, kto do „Cupid Parasite” nie był przekonany. Świetnie się przy niej bawiłam i pewnie na długo ją zapamiętam. Albo po prostu do niej jeszcze kiedyś wrócę, chociaż przeraża mnie ilość rozdziałów…