Jesse to ostatni love interest na mojej liście. Kolejny długowieczny, przystojny i potężny wampir. Jakby podsumować wszystkie jego kwestie mówione, które nie wyglądały jak „…”, to zebrałoby się może z pół strony Worda. I nie chcę przez to powiedzieć, że mam coś przeciwko milczkom. Wręcz przeciwnie – kuudere to jeden z moich ulubionych archetypów, ale za zachowaniem Jessego skrywa się mroczna, przygnębiająca przeszłość – oh ah – która wynika po części ze zwykłego nieporozumienia. Ogólnie to jedna z tych ścieżek, gdzie sporo problemów dałoby się rozwiązać spokojną rozmową, ale zamiast tego bohaterowie wolą dramaty, „nie, jestem niebezpieczny! Musisz trzymać się ode mnie z daleka!”, „już nigdy się nie spotkamy!” i inne marne, wyegzaltowane proklamacje, jakby byli aktorami z amatorskiego teatrzyku podwórkowego.
Przypomnijmy, że w grze „Blood Code” wcielamy się w uczennice szkoły magii o imieniu Leia. Teoretycznie – podkreślam, tylko teoretycznie – dziewczyna cierpi po nagłej stracie ojca, który został zamordowany przez wampiry. To dlatego Leia zgadza się współpracować ze stryjem, aby znaleźć ukrywających się w szkole sprawców i sprowadzić na przestępców sprawiedliwość. Tak naprawdę jednak MC miała głęboko pod przykrótką spódniczką jakiekolwiek, sensowne śledztwo, bo zamiast tego korzystała z uroków życia studenckiego. Chodziła sobie do pracy, siedziała w bibliotece, budowała przyjaźnie – w tym z wampirami, bo przecież „tego chciałby jej papo!”. A że była 100%, rasową bohaterką gier otome, to nie potrafiła się gniewać, przejawiała zawsze optymistyczny punkt widzenia i aż biło od niej samo poświęceniem.
Gdzieś w połowie gry, podczas rzucania nieudanego zaklęcia lewitacji, Leia zostaje uratowana przez białowłosego wampira. Przez moment, ponieważ nie rozpoznaje w nim znajomego ucznia, dziewczyna rozważa, czy może nie był to jeden z ukrywających się morderców, ale nie zaprząta tym sobie za długo dobrze przewietrzonej główki. My mamy to szczęście w nieszczęściu, że pojawienie się tej sceny oznacza, iż jesteśmy na dobrej drodze do odblokowania historii ukrytej postaci – czyli właśnie Jesse’a. Aby bowiem poznać ścieżkę osowiałego wampira, musimy najpierw ukończyć wątki pozostałych panów.
Pewnego dnia Alison, przyjaciółka Lei, postanawia zdradzić jej pewien sekret. W końcu znają się jakieś dobre kilka tygodni… W każdym razie Alison też jest wampirem i pochodzi z tajnego, ukrywającego się rodu Iroul (czego w sumie dowiadujemy się z innej ścieżki – ale mniejsza o to). Do tej pory drobna wampirzyca używała przedmiotu, który upodabniał ją do człowieka. Uznała jednak, że komu jak komu, ale swojej psiapsiółce może powiedzieć prawdę, bo potrzebowała… pomocy przy opiece nad bratem.
Tak, boski Jesse siedział w tym czasie w jakiejś piwnicy w szkole, gdzie próbował wylizać się z ran zadanych mu przez Kościół. A chociaż wzbudziło to podejrzenia naszej bystrej jak woda w ściekach MC, to jednak uznała, że słowo dane przyjaciółce i tak się w swoje zadanie zaangażowała, że prawie sama rozebrała wampira, byle tylko zmienić mu opatrunki. Jesse, jak to typowy kuudere, przez większość ich wspólnych interakcji milczał. Czasami dodawał jakieś „ok” lub „…”, abyśmy wiedzieli, że dalej żyje. Czy tam nieżyje, ale aktywnie… cholera wie, jak to z tymi wampirami do końca jest. W każdym razie Leia zaczęła nachodzić go gęsto i często, aż się sama Alison zdziwiła, co tak nagle jej przyjaciółeczka robi w piwnicy u jej brata. I skąd się nagle wziął na jej szyi ulubiony szalik Jesse’a. (No bo był dżentelmenem, a pannie, podczas wspólnej absolutnie-nie-randki było zimno, gdy sobie tak latali przy pomocy magii na wieże akademii).
Z czasem dowiadujemy się, że nudny Jesse jednak ma jakieś hobby i jest nim rysowanie. W notatniku znajdują się jednak tylko portrety przystojnego chłopca i skonfundowana Leia próbuje o to wypytać (może bała się, że ma konkurencje), ale wampir zdecydowanie odmawia i robi dramę nr 1#. Bohaterowie kłócą się. Potem godzą. A my pokątnie, od różnych osób dowiadujemy się, że Jesse miał kiedyś ludzkiego przyjaciela, sługę ich rodu, ale chłopina nagle zmarł.
Potem, aby nie było za spokojnie, na trop Jesse’a wpadają ludzie z Kościoła. Aby więc się ukryć, Leia wpycha wampira do jeziora, czego sama o mało nie przypłaca życiem, bo kończy się jej tlen. Na szczęście nie po to są w grach otomy takie sceny, aby bohaterowie nie mieli podzielić się ocalającym pocałunkiem! Chociaż Jesse traci potem w wodzie ważny artefakt. Taki, który pozwalał mu powstrzymywać klątwę. Co prowadzi do dramy numer 2#, czyli „Nie! Nie możesz ze mną zostać, bo sprowadzam na wszystkich nieszczęście!”. Okazuje się, że matka Jesse’a to była jakaś pogromczyni demonów. Podczas walki z jednym z nich została przeklęta, a że była akurat w ciąży (najlepszy moment na branie udziału w wojnie), to pech przeszedł na nienarodzone dziecko. Zaklęcia nie można anulować, ale można je delikatnie blokować. Po to był właśnie amulet. A skoro Jesse go zgubił, to nie chciał ryzykować zdrowia bliskich mu osób. W końcu już kiedyś stracił tak Kilu – chłopca z obrazków.
Zrozpaczona Leia próbuje przeszukać jezioro i wyłowić zgubę, co sama przypłaca przeziębieniem. Jesse się nią opiekuje, więc znowu się godzą, ale tylko na chwile, bo potem dziewczyna odkrywa, że wampir ją okłamywał. Że tak naprawdę wiedział o jej ojcu, ale trzymał te informacje w sekrecie. A jakby to było dla kogokolwiek zaskoczeniem, to głównym złym okazał się, naturalnie, stryj bohaterki, który miał jakieś mroczne laboratorium i planował pozbyć się wszystkich krwiopijców… Stąd staruszek Lei próbował opętanego krewnego powstrzymać i pomóc młodym wampirom, co niby przypłacił życiem. Kościół zaś – dla wygody – zwalił wszystko na nieludzi, bo tak było im najzwyczajniej łatwiej.
Co to jednak byłaby za gra o wampirach bez przynajmniej jednego momentu z głodem? Siedzący w piwnicy Jesse musiał wreszcie doświadczyć pragnienia krwi, a widząc, jak się męczy, Leia postanowiła mu ofiarować własną szyję. Czemu nie poszła po pomoc? Nie pytajcie. Sam Jesse ją po wszystkim opieprzył, że przecież mogła zginąć, ale co tam. Częścią klątwy białowłosego jest to, że nie potrafi zamieniać innych istot w wampiry, więc przynajmniej w tym zakresie nic jej nie groziło.
A to nas prowadzi do smutnego finału, czyli konfrontacji z antagonistą, wskutek której Leia zostaje ranna. W bad endingu, już po wszystkim, Jesse po prostu odrzuca uczucia dziewczyny i odchodzi, bo nie chce jej narażać. W pozytywnym: facet błaga swoją siostrę, by użyła na MC zaklęcia wskrzeszania, bo nie wyobraża sobie dalszej egzystencji z takim poczuciem winy. Przy okazji dowiadujemy się, że Jesse wszystko pomieszał. Jego klątwa nie polegała na tym, że sprowadzał na innych nieszczęście, ale że nieszczęścia spotykały go. Miał po prostu w swoim otoczeniu za dużo życzliwych mu osób, które wolały zaryzykować swoje zdrowie i życie, aby go chronić. I to dlatego teraz – w sytuacji kryzysu – Jesse poświęcił swoją krew do czaru. Leia zostaje przebudzona jako wampir, ród Iroul się cieszy, zły stryjek zostaje pokonany… a po literach końcowych wychodzi nawet na jaw, że staruszek Lei także ma się dobrze, ale z jakiegoś pokrętnego powodu ukrywa się przed latoroślą. Czy twórcy planowali kontynuacje? Trudno mi uwierzyć. Chodziło chyba tylko o element zaskoczenia.
No to co myślę o love interest? Nic. Poważnie, nie mam żadnych większych wniosków do podzielenia się, bo wszystko było w tej ścieżce tak nudne i przewidywalne, że nie zdążyło mnie nawet zirytować. Zupełnie jakbym czytała pierwsze opowiadanie nastolatki o wampirach. Jest smutny, tragiczny kochanek. Jest ta wspaniała, jedyna i niepowtarzalna dziewoja, która go rozumie. Jest niby erotyczna scenka z wgryzaniem się w czyjąś tętnice (to musiałoby być cholernie obrzydliwe…). No i do bólu prostacki finał, gdzie wszyscy żyją długo, wiecznie i szczęśliwie. Obdarzeni urodą, młodością, bogactwem i magicznymi mocami. Nie wiem… może komuś się spodoba, ale ja się tylko cieszę, że mam to wreszcie za sobą.