Jeśli wejdziecie sobie na aplikacje „Love 365” w sekcje poświęconą ścieżce Satoru, to zobaczycie w recenzjach, takie hasła jak „mizoginia”, „MC to popychadło”, „wyjątkowo odstraszający LI”, itp. I powiem Wam szczerze, że ciężko się z tymi opiniami nie zgodzić, bo gdy poznawałam historie Satoru, byłam mocno zaskoczona, jak antypatycznie został przedstawiony. Facet jest „drugim po kapitanie” w oddziale – czyli grupie demonów, pod wodzą Kakeru, syna władcy Piekieł. Wraz z kolegami zajmuje się „zabijaniem” ludzi, którym pisane jest już opuścić ziemski padół i wziąć udział w reinkarnacyjnym cyklu. Czyli demony koszą, anioły opiekują się duszami – i tak biznes się jakoś kręci.
I to właśnie w takich okolicznościach bezimienna protagonistka gry „10 Days with My Devil” poznaje się z diabolicznymi chłopakami. Pisane jej było umrzeć, ale panowie coś spierdoczyli, powstał błąd i muszą szybko zatuszować swoją fuszerkę nim się wyda. Dziewczyna wykorzystuje zatem sytuacje i wymusza na nich jeszcze 10 dodatkowych dni życia. Potem grzecznie będzie współpracować. A że w wątku każdego love interest motywacja, która nią kieruje, jest inna, to i tym razem dostajemy nowy pretekst. MC pragnie bowiem zdążyć spotkać się po raz ostatni ze swoją rodziną, która normalnie mieszka za granicą, ale ma niedługo odwiedzić Japonie. Kakeru zaś – cóż innego mu pozostaje? – godzi się na taki warunek, bo wydaje mu się wówczas, że to będzie mniejsze zło.
Tak MC trafia pod opiekę Satoru, ma się grzecznie zachowywać przez następne 10 dni i mieszkać z demonami pod jednym dachem. Niemniej, już pierwszego dnia, dziewczyna absolutnie zaskakuje swojego towarzysza, bo postanawia iść do pracy. Niby, aby nie robić kolegom kłopotów, bo chciała pozamykać swoje sprawy i zostawić współpracownikom notatki. Takie rzeczy, moi drodzy, tylko w Japonii. Jeszcze bym rozumiała, gdyby ktoś przewlekle chory chodził do pracy, bo to jednak potrafi oderwać myśli od smutku, jeśli lubi się swoją robotę. Ale gdyby mi pozostał nieco ponad tydzień życia, to by mnie chyba końmi tam nie zaciągnęli. Zamiast tego rozsądniej byłoby udać się do ubezpieczalni, zawrzeć umowę na ogromną sumę od wypadków i zagwarantować swojej rodzinie bezpieczeństwo… Ale co tam… To nie była najobrotniejsza MC.
Jeśli jednak myślicie, że to już najdziwniejsze, co zrobiła bohaterka, to muszę Was rozczarować. Przez ponad połowę rozdziałów Satoru zachowuje się, jakby miał rozdwojenie osobowości albo gwałtowne zmiany nastroju – od etapu depresyjnego po maniakalny. Raz jest uśmiechnięty, słodki i towarzyski, by dosłownie sekundę później ktoś nacisnął tajemniczy guzik i zmienił go w agresywnego buca. A MC znosi to ze spokojem świętej. Ba! Cały czas będzie powtarzać, ile to dla niej Satoru nie zrobił i jak wiele troski jej okazuje. Mnie zaś to mocno zniesmaczało – podobnie jak chyba całą masę innych odbiorców, oceniając po komentarzach – bo nie były to takie, wiecie, nieco z pogranicza fantazjowania „kabedony” i inne, ale on faktycznie był w swoim zachowaniu opresyjny. Szarpał nią praktycznie non stop, ubliżał przy każdej okazji, poniżał – np. każąc po sobie sprzątać śmierci po słodyczach, których się sam nawpierdalał na jej oczach i tak cały czas… MC zaś raz po raz powtarzała, że to takie „słodkie”.
Aby nieco osłodzić graczkom toksyczność tych relacji, scenarzyści sięgnęli po jedne z najgorszych i najbardziej wyświechtanych motywów. Dla przykładu: w jednej ze scen Satoru zaprasza MC na imprezę do klubu. Początkowo dziewczyna nie chce iść, bo nie lubi takich miejsc, a zostało jej tylko 10 cennych dni życia… Satoru zaciąga ją wtedy do swojego pokoju i dosłownie groźbami i siłą uzmysławia jej, że nie może mu odmówić. No to szykują się na tę nieszczęsną imprezę, ale dziewczyna nie ma odpowiednich ubrań. Czas więc na moment, w którym oprawca udaje anioła. Zabiera MC do najdroższych sklepów i stawia jej sukienkę, którą sam wybrał. Nasza bohaterka jest więc zachwycona, jaki to on troskliwy i miły się nie okazał! Ja pierdzielę… ale czekajcie! To jeszcze nie koniec tej patoli!
Potem bohaterowie trafiają do klubu. Satoru szybko olewa naszą MC, bo zajmuje się kokietowaniem różnych lasek. Do bohaterki zaś przystawia się jakiś nadziany burak i chce ją zabrać siłą (a jakże!) do pokoju VIP-ów. Początkowo dziewczyna odmawia, ale potem – i to było najlepsze! – dochodzi do wniosku, że w sumie niepotrzebnie jest podejrzliwa, bo koleś ma taki miły uśmiech, więc nie może być złym człowiekiem. Trzymajcie mnie… czy ona miała 5 lat, czy umysł pierwotniaka? W każdym razie nie będzie dla nikogo żadną niespodzianką, że cały ten set-up służył jedynie temu, by Satoru wparował nagle do pokoju VIP-ów, zagroził niedoszłemu gwałcicielowi, że go zabije i „uratował” naszą durną protagonistkę. Co ona komentuje słowami, uwaga, cytat z samej gry, że to zupełnie tak, jakby była „księżniczką”. Jeśli już robimy jakieś baśniowe nawiązania, to ja bym ją porównała do grochu, na którym te princessy spały, bo była mniej więcej tak bystra i zaradna.
Okej, okej! – ktoś mógł powiedzieć. – Ale skąd się wzięły zarzuty o mizoginizm? Ano z filozofii, którą Satoru się kieruje. Jako demon posiada on nietypową moc. Potrafi zobaczyć przyszłość wszystkich, których dotknie. Zaczął więc ją wykorzystywać, aby sprawdzać, kto będzie dla niego użyteczny. Satoru sypia i kręci się wokół kobiet, które są przydatne, a przepędza i jest brutalny dla tych, które ocenia jako bezwartościowe. A wszystko, dlatego że – backstory time! – jako dziecko szybko stracił rodziców, krewni go nie chcieli, nikt go nie kochał i musiał o wszystko walczyć sam… bu bu bu… Jakoś udało mi się powstrzymać łzy.
Tak czy inaczej, musimy znosić tego palanta aż do sceny, w której MC dobrowolnie pomaga mu przy pracy. Satoru jest antytechniczny, jak to się ładnie mówi na ludzi, którzy nie chcą poświęcić 5 minut życia, by się czegoś nauczyć, więc pisze raporty na papierze, bo nie ufa komputerom. MC robi mu więc szybki, podstawowy kurs informatyki, a ten z wdzięczności zaprasza ją na randkę. No to dziewczyna szykuje mu jeszcze śniadanko, by miał dla siebie więcej czasu, a po południu, wystrojona, idzie w umówione miejsce i czeka na love boya… który nigdy się nie pojawia. I teraz najlepsze: MC czeka w deszczu 4 GODZINY, aż traci przytomność i nabawia się przeziębienia. Kiedy zaś Satoru, zakłopotany, przyznaje, że zapomniał o spotkaniu i był w tym czasie z inną babką, to bohaterka mu wybacza, bo cieszy się tylko, że nic mu się nie stało. Czekając w ulewie, bała się, że Satoru miał wypadek i to dlatego nie przyszedł. No co za ulga! Dziewczyny, taka lekcja z tego, że jeśli nie jesteście gotowe umrzeć na zapalenie płuc dla swojego faceta, gdy ten sobie w najlepsze randkuje z inną, to znaczy, że nie kochacie go wystarczająco mocno.
Po tej scenie Satoru dochodzi do wniosku, że dał się już wyszaleć swojemu wewnętrznemu Panu Jekyllowi i czas wrócić do Doktora Hyde’a. Opiekuje się MC, przynosi jej kompresy, jest dla niej słodki, a nawet z radością przyjmuje propozycje spotkania się z jej rodziną. Od tej pory jest już zazdrosny o bohaterkę, a nawet warczy na innych chłopaków, którzy odwiedzają chorą w pokoju. Później zaś faktycznie spotyka się z jej matką i ojcem, nosi grzecznie bagaże i jest przeuroczy dla całej familii. Zupełnie jakby stał się życiowym partnerem naszej bohaterki, ale nie zauważyliśmy, kiedy to się właściwie stało. W tej wersji Satoru, jako love interest, był już naprawdę spoko, ale ja jednak nie mogłam się pozbyć tego gorzkiego smaku, jaki pozostawił po sobie przez pierwszą połowę gry.
Ostatecznie, aby udowodnić, jak bardzo się zmienił, Satoru jest nawet gotowy za MC umrzeć. Po dotknięciu listu od jej rodziców odkrywa, że ci zginą w katastrofie lotniczej i nigdy nie zobaczą córki. Namawia więc Shikiego i Meguru, by pomogli mu opóźnić wylot samolotu, co zmieni przyszłość pasażerów i załogi. W efekcie, za złamanie prawa i ingerencje w przeznaczenie, Satoru ma zostać zlikwidowany, ale potem okazuje się, że jednak w „bazie planowanych śmierci” był błąd, anioły myślą, że Satoru wykrył niespójność i dlatego interweniował, co pozwoliło zapobiec straszliwej katastrofie. Ba! W nagrodę dają mu jeszcze jedno życzenie, a ten – a jakże – prosi o usunięcie wpisu o MC z bazy, co przedłuża jej życie. The end. A nie! Jeszcze idą do restauracji, gdzie poznali się po raz pierwszy, a potem spędzają razem noc w hotelu.
Według twórców ścieżka Satoru to była opowieść o bohaterze, który utracił zaufanie do innych i odbudował je za sprawą siły miłości. Jeśli jednak przyjrzymy się tym wszystkim, toksycznych zachowaniom i schematom, to niebezpiecznie przypomina to historię o żonie agresywnego alkoholika, która wierzy, że może go sama „naprawić”. Oczywiście, rozmawiamy o fikcji i ktoś mógłby uznać moją ocenę za zbyt krytyczną. Mam tylko podejrzenia, że nie byłam odosobniona w tej opinii, bo Satoru jakoś za specjalne serc fanów nie zdobył.
Btw. w kontynuacjach facet jest przynajmniej milszy, ale wciąż ma sposób flirtowania w stylu tsundere i robi się często zazdrosny. MC dalej jest popychadłem, np. potrafi spóźnić się na randkę, bo ktoś wmówi jej, że musi przepisać cały raport, by był zgodny z feng shui albo daje się „uprowadzić” własnemu kuzynowi na oczach swojego faceta, a dodatkowo w fabule pojawiają się problematyczne anioły.
TAGS: 10 Days with My Devil