Uwaga: w grze pojawia się motyw z molestowaniem i przemocą.
Po niezbyt przyjemnym doświadczeniu ze ścieżką numer jeden, poważnie zastanawiałam się, czy przy drugim podejściu będzie lepiej, czy może ucieknę od tej gry z płaczem. Tym, którzy nie czytali mojej recenzji ścieżki ZhiKonga przypomnę, że niezbyt entuzjastycznie podchodziłam do samej idei gry. Wiecie, rozkochiwanie w sobie świętobliwych mężów i namawianie ich do grzechu, to nie jest mój wymarzony temat na grę otome. Mimo to twórcy „Lost in secular love” postanowili zaryzykować i dać nam szanse romansowania właśnie z mnichami. Myślę więc sobie, że gdyby nie fajna bohaterka, mogłabym już nie dać temu tytułowi szansy. A z Qiye Cui jest naprawdę spoko babka.
Los jej nie oszczędzał, bo szybko straciła ojca. Co dla nastolatki żyjącej w dawnych Chinach oznaczało, że miała przerąbane. Już w wieku 18-lat była uważana przez swoją matkę za starą pannę. Na dodatek nikt nie zajmował się utrzymywaniem jej licznej rodziny, więc od czasu do czasu, w przebraniu chłopaka, MC dorabiała w gospodzie, bo tylko to jej pozostało. Poza zbieractwem i wcinaniem grzybów z lasu, czy ryb ze strumienia, niczym w kultowej radzie pewnego, polskiego polityka, że zawsze można liczyć na szczaw i mirabelki…
Tymczasem obrotnej matuli przychodzi wtedy na myśl jeszcze jedna myśl. Skoro jako podupadła szlachta nie mieli już niczego… to zawsze mogli kupczyć swoim nazwiskiem! I tak właśnie narodził się plan, aby Qiye Cui wyszła za mnicha. W tym alternatywnym świecie istnieje bowiem religia Moyu – luźno wzorowana na buddyzmie – która zezwalała duchownym na posiadanie potomków oraz dziedziczenie świątyni w linii męskiej. A MC nawet zbytnio nie oponuje, bo marzy jej się wreszcie zjeść biały ryż. Co jest chyba najlepszą motywacją protagonistki w grze otome, z jaką się kiedykolwiek spotkałam.
Na miejscu, naturalnie, Qiye Cui poznaje swojego przyszłego męża, czyli ZhiKonga, który jest opatem świątyni i duchowym przywódcą. Ja zaś dostałam w tym momencie ciarek na jego powtórny widok, bo po pierwszej ścieżce byłam już uprzedzona jak cholera. Zresztą fabuła dla obu opowieści toczy się identycznym torem. Qiye Cui podejmuje w świątyni naukę, po trzech miesiącach ma zostać poddana testowi z wiedzy o Moyu, a jeśli go zda – to czekał ją rychły ślub. Jedyną różnicą będzie zatem to, że tym razem spędzimy więcej czasu w towarzystwie młodszego z braci, czyli HuiHaia.
I co tu dużo mówić? Jeśli ZhiKong był „creepnym” mnichem, to jego młodszy braciszek jest absolutnym przeciwieństwem. Czasami wydawał się aż niemożliwie naiwny i poczciwy, z czego drwiła sobie sama bohaterka. Dla przykładu, nie zauważał absolutnie, że kobiety z miasta dlatego tak często odwiedzają go w świątyni, bo nie potrzebują porad duchowych, ale po prostu… uważają, że jest przystojny. I to dlatego HuiHai był obsypywany podarunkami, które wypełniały cały świątynny magazyn i przyprawiały ZiQinga (odpowiedzialnego za sprzątanie) o zawroty głowy.
Prowadzi to zresztą do całkiem zabawnych scen, bo przyzwyczajona do biedy Qiye Cui postrzega magazyn z wyjątkowymi przedmiotami, jako prawdziwą skarbnicę. Może dlatego większość jej interakcji z love interest odbywała się właśnie tam? Co więcej, dziewczyna kpiła sobie z niedomyślności HuiHaia, bo chociaż sama nie miała żadnego doświadczenia w sprawach damsko-męskich, to nawet ona potrafiła zauważyć, co się święci. A raz nawet, przypadkowo, uratowała przed zaplanowanym „potknięciem się” szlachciankę, która chciała tym samym znaleźć się w ramionach mnicha XD.
Serdeczne interakcje, takie jak wspólne sprzątanie magazynu, chodzenie na zakupy – gdzie targowali się z kupcami, czy zakłady o prawdziwe intencje wiernych doprowadzają do tego, że między bohaterami rodzi się przyjaźń. Gdy na jaw wychodzi niewygodna plotka, iż ktoś rozpoznał MC w męskim stroju i wiedział, że dorabiała, podejmując się prac niegodnych jej stanu, HuiHai postanawia nawet zatuszować dla Qiye Cui całą tą sprawę, byleby by na jej rodzinę nie spadła hańba i by nie musiała opuszczać świątyni… Nawet jeśli sama bohaterka czuje się z tym kłamstwem bardzo źle.
A ponieważ mamy do czynienia jednak z grą otome, to drobne dramaty szybko idą na bok, aby ustąpić miejsca romansowi. HuiHai zakochuje się w bohaterce wbrew zdrowemu rozsądkowi, co ona uświadamia sobie w chwili, gdy ten bierze ją w ramiona i prosi, by nie opuszczała świątyni. Że niby jakoś zniesie to, że zostanie żoną ZhiKonga, ale nie chce się z nią rozstawać. Co wprawia MC w prawdziwe osłupienie i postanawia udawać, że cała ta rozmowa, nigdy nie miała miejsca. Chociaż po komentarzykach ZhiKonga doskonale było widać, że domyślał się on, iż między jego bratem a narzeczoną narodziło się uczucie… Potem jednak, w scenie w deszczu, sam HuiHai przyznaje, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak jego zauroczenie jest niewłaściwe. Nie tylko ze względu na to, że naraża na szwank dobre imię własnej rodziny i może doprowadzić do skandalu, ale również ze względu na swoją pozycję mnicha. W końcu jako osoba poszukująca nirwany, nie powinien ulegać żadnym, ziemskim pokusom. A już z pewnością nie tak prymitywnym jak pożądanie kobiety.
I tym razem, dla odmiany, zacznę od happy endingu, bo twórcy wyplątali się z tego galimatiasu całkiem zgrabnie. ZhiKong dostaje od cesarza polecenie, aby udać się na pielgrzymkę i szerzyć wiarę za granicami. Nie wiadomo kiedy powróci, a to stawiało świątynię w kłopotliwej sytuacji. Dlatego ZhiKong sam zaproponował, aby HuiHai zajął jego miejsce. Nie tylko jako nowy opat, ale też… mąż Qiye Cui, bo przecież dalej potrzebowali dziedzica. Oczywiście, nie jest to rozwiązanie idealne. W tym sensie, że cała masa zazdrosnych, wściekłych pań była wobec MC bardzo nieżyczliwa i opinii publicznej bynajmniej nie spodobały się takie podejrzane roszady… Tak czy inaczej, bez względu na to, co mówili inni, HuiHai i Qiye Cui byli później razem szczęśliwi.
…czyli zupełne przeciwieństwo tego, co czeka na nas w bad endingu. Tutaj dla odmiany ZhiKong okazuje się, prawie że psychopatą. Czerpie perwersyjną przyjemność z tego, że może praktycznie gwałcić MC na oczach swojego bezsilnego i nieszczęśliwie zakochanego brata. Nie zamyka więc nawet celowo zasuwanych drzwi, kiedy zabawia się ze swoją żoną, którą uważa za „wstrętną i brudną”. Potem jednak, zgodnie ze wcześniejszą linią fabularną, musi udać się na pielgrzymkę, więc Qiye Cui przyprawia mu z HuiHaiem rogi. Rozkochuje młodego mężczyznę w sobie na tyle mocno, że jest mu już wszystko jedno, czy trafi do piekła, czy nie, bo woli być po prostu przy MC. Parka żartuje sobie nawet szyderczo, gdy kobieta dzieli się informacją, że chyba jest ciąży, iż dziecko będzie należało oficjalnie do ZhiKonga – jakakolwiek nie byłaby prawda.
Miałam jednak wrażenie, że dotarliśmy do tego pokręconego bad endingu głównie przez nieporozumienie. MC po zobaczeniu swojego wiersza, który jej zdaniem HuiHai wyrzucił, uznała, że jego uczucia do niej musiały być w rzeczywistości niestałe. Nie wiedziała bowiem, że tak naprawdę facet przepisywał poemat i miał tysiące kopii. Nie potrzebował więc każdej jednej. I to chyba dlatego nie sprzeciwiła się ślubowi, chociaż wiedziała, że będzie z ZhiKongiem nieszczęśliwa i że dużo lepiej dla niej prywatnie byłoby powrócić po prostu do rodziny…
PODSUMOWANIE: ta ścieżka podobała mi się dużo bardziej od poprzedniej, ale może dlatego, że motyw „zakazanej miłości” nigdy się nie starzeje i zawsze dobrze się sprzedaje. Poza tym HuiHai był wobec bohaterki bardzo życzliwy i zawsze pomocny. Nie oceniał jej, nie wymądrzał się, gdy rozmawiali o Moyu, nie spoglądał na nią z góry za jej wcześniejsze wyboru moralne, ale zawsze okazywał ogromne zrozumienie i podziw dla jej determinacji. Jako młodszy, drugi brat otrzymał też od losu znacznie gorszą pozycję. Wiadomo było, że nic go, poza byciem zarządcą świątyni, nie czeka, ale musiał taką sytuację znosić z pokorą i spokojem. Może więc dlatego znacznie łatwiej mi się z nim sympatyzowało, bo był po prostu bohaterem fajniejszym od ZhiKonga?
Nie powiem jednak bym fabularnie została jakoś powalona na kolana. Ta ścieżka była dużo lepsza od swojej poprzedniczki, ale przy tak ładnej oprawie wizualnej i dźwiękowej, widzę tu sporo zmarnowanego potencjału. Komedia i tragedia dobrze maszerują w parze, ale już zgrabnego tanga ze sobą nie zatańczą, a tutaj trochę próbowano lawirować między żartami, a ciężką sytuacją zakochanych.