John Brandon to pochodzący z Wielkiej Brytanii aktor, znany głównie ze swojej roli w serialu „Knight Errant”. Gdy poznajemy go na początku przygody z „Backstage Pass” jest on managerem i producentem Adama, przyjaciela z dzieciństwa naszej MC – Sian Goodwin, który zaczął stawiać pierwsze kroki na ścieżce do kariery muzycznej. I, co tu dużo ukrywać, Brytyjczyk i Sian nie polubili się w najmniejszym stopniu. Głównie z powodu uprzedzeń i nieporozumień. Kiedy bowiem MC ogarnął lęk przed tłumem i nie potrafiła sobie poradzić z ochroniarzem, który bronił jej dostępu do Adama, dziewczyna była gotowa poddać się i wycofać, chociaż obiecała przyjacielowi, że pomoże mu z makijażem przed koncertem. W oczach Johna okazała się zatem niegodna zaufania i nieprofesjonalna, a jego oceniający i cyniczny ton sprawił, że Sian zaczęła lepiej rozumieć motywację Adama, ilekroć narzekał na swego managera.
Do poprawy stosunków między naszą parką dochodzi dopiero, gdy poznajemy przyjaciela Johna – Llyoda, który jest przy okazji reżyserem serialu kryminalnego „Vice/Versus”. Będąc przypadkowo świadkiem ich rozmowy w poszukiwaniu nowych pomysłów do scenariusza, Sian podrzuca facetom dobre rozwiązanie. Skoro sponsorom tak bardzo zależy, aby w opowieści pojawił się wątek romansowy i męski, główny bohater, to czemu by nie rozwinąć postaci antagonisty? A idąc dalej za ciosem, skoro musi go zagrać charyzmatyczny i utalentowany aktor, by na ekranie iskrzyło, to czemu by nie obsadzić w tej roli Johna – który nie marzył przecież o niczym więcej, jak o zerwaniu z wizerunkiem grzecznego chłopca, jakiego musiał grać w „Knight Errant”?
Od tej pory nasi bohaterowie będą się praktycznie cały czas spotykać na planie. A ja, z przykrością zauważę, że w tej grze mamy ogromną pochwałę pracoholizmu. I to takiego, powiem wprost, mocno bezsensownego. Umotywowanego tym, że każdy człowiek, który nie podziela automatycznie ambicji bohaterów jest od nich w jakimś stopniu gorszy. Że w zasadzie jedynym sensem życia jest pogoń za tym, by „coś osiągnąć” – najlepiej sławę, kasę i przepustkę do śmietanki towarzyskiej, aby poszerzyć swoje koneksje. Cholernie mi się to nie podobało, bo gryzie się z moim własnym światopoglądem i myślę, że bardzo destrukcyjnie wpływa na samoocenę wielu ludzi. Trochę na zasadzie, że jeśli nie jesteś gotów zarwać nocy i spać w robocie na kanapie, zapominać o jedzeniu i ogólnie przechodzić w tryb „zombie” w ramach poświęcenia dla jakiejś korpy, to znaczy, że się niedostatecznie starasz. (Przypomina mi się słynny żart z Jeffem Bezosem, który mówi do swojego pracownika, pokazując mu najnowsze, wypasione auto, że „jeśli będziesz dalej tak ciężko i wytrwale pracował, to kiedyś… kupię sobie takie drugie”). Najlepszym tego przykładem była chyba dla mnie rozmowa z Rachel, która w oczach twórców miała być prawdopodobnie postacią sympatyczną. Tymczasem, ledwo znając Sian, babka odpaliła nam wykład na temat tego, że jeśli nie jesteśmy w 100% pewni, że chcemy pracować w ten sposób (przypominam, że mówimy o 18-latce), to najlepiej byśmy w ogóle nie przychodzili do studia, bo odstajemy od reszty. Sorry, ale kim ty w ogóle jesteś, by decydować o czymś takim? Wydawało mi się, że w kwestii rekrutacji, to menadżerowie mają ostatnie słowo, a nie jakiś tam operator kamery. Zwłaszcza że PONOWNIE, kompletnie zignorowano fakt, iż nasza MC ma lęki społeczne…
No ale odbiegam od tematu! Aby zdobyć wpływy u naszego rycerskiego Brytyjczyka, musimy mu pokazać, że mamy co najmniej takiego samego fioła na punkcie roboty w show-biznesie jak on. Im częściej MC będzie zapierdalać na planie, poprawiać im makijaż, spędzać każdą sekundę z Johnem i Llyodem, tym bardziej oboje będą ją szanować. Aż w trakcie imprezy halloweenowej, John – będąc wzorowym dżentelmenem – poprosi nawet naszą bohaterkę o taniec i nauczy ją walca.
Tymczasem widzę, że ta gra powiela pewien trend i tak samo, jak było w przypadku Adama, tak i tutaj ciężar wyznania miłosnego spoczywa po stronie bohaterki. W pewnym momencie, będąc w przyczepie, oznajmia ona Johnowi, że chciałaby się z nim spotykać nie tylko na stopie zawodowej. Że jest naprawdę nim zainteresowana, bo imponuje jej swoim podejściem do życia, niezależnością oraz – co tu dużo ukrywać – urodą. A chociaż te wszystkie komplementy są z pewnością dla Johna bardzo miłe, to jednak nie zareaguje na tą propozycję z automatycznym entuzjazmem. Głównie dlatego, że – jakby nie patrzeć – ma 35 lat, a Sian dopiero 18. To znaczy, że dzieli ich 17 lat różnicy, czyli prawie drugie tyle życia, ile ma MC.
W normalnych okolicznościach ta ścieżka absolutnie by mnie do siebie zraziła, bo jak zapewne doskonale wiecie, mam alergię na motyw „tatusków”, „ossanów”, czy jak zwał, tak zwał, w każdym razie, podstarzałych panów, którzy szukają sobie dużo młodej partnerki, aby się podbudować, jak również emocjonalnych dzieci-panienek, które ze swojego faceta robią substytut rodzica. A chociaż ta różnica wieku była między bohaterami spora, to jednak ich relacja nie jawiła mi się jako aż tak porażająca. Głównie dlatego, że Sian została przedstawiona jako osoba niebywale racjonalna, jak na te 18 wiosen. Nie robiła dram, nie wzdychała, nie rozpaczała, po prostu cierpliwie przedstawiła swoje argumenty i czekała na decyzję Johna. Nie popędzała go również ani nie obgryzała paznokci ze stresu, aż ten – sam nie będąc pewien, co o tym wszystkim myśli – postanowił dać jej szansę, bo w sumie nic nie tracił.
Dodam również, że w tej ścieżce Llyode postanowił niezbyt elegancko robić za adwokata diabła. Innymi słowy, zaprosił MC na lunch, aby podzielić się z nią kilkoma ostrzeżeniami. Przede wszystkim wyznał bohaterce, że kiedy sam przebywał jeszcze w Wielkiej Brytanii, to byli wówczas z Johnem parą. Czyli tak, moi mili, nasz blond włosy aktor dalej pracował dla swojego ex. Przede wszystkim dlatego, że nie rozeszli się w jakiś bojowym nastrojach. Jak Llyode wyjaśnił, po prostu oboje zauważyli na jakimś etapie, że własne projekty angażują ich bardziej niż związek i to właśnie w ten sposób ich drogi się rozdzieliły. Ba! Llyode wysuwa dość śmiały wniosek, stwierdzając, że jego zdaniem John nigdy się nie zakocha. Że tak naprawdę zawsze będzie stawiał swoje aktorstwo na pierwszym miejscu i to bardzo wątpliwe, by kiedykolwiek znalazł w sobie tyle miłości, dla jakiegokolwiek człowieka, ile czuje wobec sztuki.
Oczywiście, kłam temu stwierdzeniu daje nam w tempie błyskawicznym happy ending. To tam, już po nagłym zakończeniu pracy nad serialem (który chociaż wygrał wiele nagród, to został skasowany), John dostaje propozycję, aby wrócić do ojczyzny i przyjąć posadę w nowym projekcie. Kiedy jednak spotyka się z bohaterką na plaży oznajmia jej wprost, że wyjechał z Wielkiej Brytanii, bo potrzebował odpowiedzieć sobie na kilka ważnych pytań. Po części „znaleźć siebie” i przedefiniować swoje wartości. Nie spodziewał się, że w tym czasie odbuduje przyjaźń z Llyodem, odzyska pasję do aktorstwa, oraz znajdzie miłość swojego życia. Czyli wszystko to, co jest wystarczającym powodem, aby zatrzymać go na dłużej w Stanach.
W drugim zakończeniu, tym ze ścieżką przyjaźni, drużyna znacznie gorzej znosi anulowanie „Vice/Versus”. Są rozczarowani, że serial, nad którym tak ciężko pracowali, nie otrzymał zielonego światła na kolejny sezon. Mimo to postanawiają się nie poddawać, dalej pracować w show-biznesie i spotkać na planie ponownie, za kilka lat, gdy już każdy z nich osiągnie jakąś tam sławę i pozycję. Co też faktycznie ma miejsce w epilogu. Paczka znowu jest razem, gotowa podjąć wątek tam, gdzie został urwany. A wszystko dlatego, że lubili ze sobą pracować i działali na siebie inspirująco.
Cóż, nie będę ukrywać, że od strony mechanicznej, ta ścieżka była dla mnie znacznie bardziej pogmatwana niż Adama. Miałam do niej kilka podejść, bo nie udawało mi się osiągać najlepszego zakończenia, pomimo bombardowania Johna prezentami (jak unikalne trufle) i wypadami do restauracji czy do kina w praktycznie każdy weekend. W końcu, po wielu zmaganiach, udało mi się odblokować wszystkie CG, ale nie będę ukrywała, że jeśli gameplay w stylu daiting sims, to nie jest Wasza para kaloszy, to możecie mieć tutaj niezłą drogę przez mękę.
Od strony fabularnej ta opowieść podobała mi się znacznie bardziej niż pierwsza. Mam po prostu wrażenie, że pomiędzy bohaterami była fajna chemia i faktycznie wspierali się nie tylko zawodowo, ale i prywatnie. Chociaż John sobie czasami żartował z Sian, wykorzystując jej brak doświadczenia, to jak sam zapewniał, nigdy by jej nie skrzywdził – nawet gdy dla zabawy odgrywał z nią scenkę, w której wcielał się w seryjnego mordercę i zakochanego psychopatę. No ale, wiecie, to tylko tak dla podgrzania emocji odbiorców. Stąd ogólnie, pomimo nawet mojej ogromnej niechęci do takich relacji jak młodziutka MC i dużo starszy LI, to muszę przyznać, że tym razem wyszło to twórcom nawet zgrabnie. A przynajmniej na tyle, by powstrzymać moje tradycyjne psioczenie. Nie zmienia to faktu, że raczej nigdy nie zostanę fanem gier, których mechanika wymaga zarządzania statami. Jednak mojemu sercu znacznie bliżej do tradycyjnych visual novel. Ale to nie znaczy, że „Backstage Pass” nie zdobyło – po dwóch ścieżkach – mojej sympatii.