Slime spokojnie mógłby zapoczątkować kolejny odcinek najbardziej creepnych romansów w grach otome. A dlaczego? Cóż, zacznijmy od tego, że jest niskolevelowym demonem, który jako organizm jednokomórkowy, ma bardzo ograniczone poznawanie i rozumienie świata. Będąc czymś w rodzaju myślącej galarety, która może się dzielić i łączyć wedle woli, Slime to tak naprawdę wiele istot o zbiorowej świadomości. A czemu w ogóle pokochał bohaterkę i zapragnął się z nią spotkać? Bo kiedy zagrywała się w swojego ulubionego jRPG, to właśnie na niskopoziomowych potworach postanowiła wyexpić drużynę. To dlatego spotykała się ze Slimem nieustannie, zabijając go tysiącami, co on sam zinterpretował jako oznakę miłości i był bez niej bardzo samotny… (Eee… nawet reszta love interest – banda prawdziwych cudaków – uważa na tym etapie taką motywację za dziwaczną).
Przypomnijmy, że protagonistką „Dot Kareshii” jest bodaj jedna z najgorszych graczek RPG na świecie. Nie kończyła questów, nie rozwijała ekwipunku, bezmyślnie narażała swoją drużynę… skąd jednak mogła przewidzieć, że pewnego dnia, przez bug w produkcji, zostanie wciągnięta do pikselowego świata i spotka antagonistów twarzą w twarz? Zresztą, nie bez pewnej winy, są tutaj sami twórcy RPGa, a zwłaszcza ten, którego love interest uważają za „boga”. To on spełnia ich modlitwy, aby mogli spotkać MC, spędzić czas u jej boku, a nawet nadaje Slime’owi humanoidalny wygląd nastoletniego chłopaczka. Choć nie wiem, czy to nie mniej creepne od galarety, ale wszystko zależy od tego, jak przedstawiany jest archetyp shota.
Na szczęście Bóg-twórca nie był absolutnie okrutny i zostawił bohaterce jakąś drogę ucieczki. Jeśli ukończy questa u boku któregokolwiek z wybranych panów, to będzie mogła wrócić do swojego świata. Naturalnie, w tej ścieżce wybieramy Slime’a, choć jego „zadanie” trudno traktować jako „misję” w rozumieniu RPGowym. Przede wszystkim dlatego, że potwór zabiera drużynę do swojego domu. A dokładniej to do jakiejś jaskini na zadupiu. To tam poznają resztę jego „części”, czyli innych Slime’ów, aby wkrótce zostać przez nich zaatakowanymi. Wszystko dlatego, że główny galaretek umyślił sobie, iż „wchłonie” bohaterkę. Tylko tak będą mogli być na zawsze razem, okaże jej miłość, wezmą ślub, no i będzie rodziła kolejne potwory… Eee… że co, proszę?
Innymi słowy, ten scenariusz niebezpiecznie zbliżał się w stronę jakiś japońskich produkcji dla dorosłych z mackami i dziwnymi, innymi fetyszami, co zauważyli nawet pozostali love interest. XD Początkowo zastanawiali się bowiem, czy nie zostawić MC i Slime’a, bo nie czuli się potrzebni. Zwłaszcza gdy galaretek rozpuścił naszej bohaterce ubranie oraz mocno się całą sytuacją podekscytował… Potem jednak zrozumieli, że jeśli czegoś nie zrobią, to dziewczyna prawdopodobnie tego nie przeżyje i nie obeszło się bez interwencji Lorda Demonów. To on, potężnym zaklęciem, spalił namolne potwory, dzięki czemu MC mogła się wydostać, a sama nie doznała poparzeń, bo Slime ochronił ją własnym ciałem. (Takie obłapianie i ratowanie w jednym).
No, ale to nie tak, że nasz galaretek kiedykolwiek chciał ją skrzywdzić. Podczas dalszej rozmowy wychodzi na jaw, że on kompletnie nie ogarniał różnic międzyrasowych. Dla niego „zjednoczenie” było oznaką miłości. Nie wiedział zatem, że pochłaniając MC, przyczyni się tak naprawdę do jej śmierci, a kiedy został przez resztę grupy oświecony, to od razu przeprosił za swoje zachowanie. Jasne, nie czując „fizycznej obecności” MC, obawiał się, że będzie znowu samotny, ale przecież gdyby umarła, także nie byliby wtedy razem.
W pierwszym zakończeniu Slime przenosi się wraz z bohaterką do jej świata, gdy ta po ukończeniu questa zostaje otulona przez teleportujące światło. Na miejscu, jak niby nigdy nic, MC musi wrócić do nauki, co nie bardzo odpowiada jej nowemu towarzyszowi. Zamiast tego wolałby się poprzytulać albo w inny sposób okazać sobie czułości, a kiedy staje się zbyt namolny, dziewczyna przegania go do wanny suszarką. Ogólnie jednak żyje się im dobrze, chodzą razem na randki, zwłaszcza do oceanarium, a podczas jednej z takich wizyt, Slime skrada nawet MC buziaka, udowadniając, że coraz lepiej rozumie romansowanie w wykonaniu ludzi.
W drugim zakończeniu bohaterka nie wraca do swojego świata, bo Slime porywa ją ze strumienia światła, które miało ją przeteleportować. Zamiast tego nasza MC ląduje z galaretkami w jaskini, a potwory postanawiają się nią zaopiekować. Jeśli jednak myślicie, że jest z tego powodu zła czy przestraszona, to grubo się mylicie, bo dziewczyna głównie się cieszyła i rumieniła. Najwidoczniej dziwaczny, człekokształtny glut wpadł w jej oko, stąd z radością zareagowała na propozycje, aby potem razem zwiedzili świat. Jakby bowiem nie patrzeć, Slime obiecał, że zapewni jej bezpieczeństwo, chociaż nie byłam pewna, jak zamierza tego dokonać, skoro sam był tylko niskolevelowym mobem i byle bohater mógł go sprzątnąć.
A co myślę o tej ścieżce? Cóż, jest dziwaczna. I to na tyle, że trudno rozpatrywać ją w ogóle w kategorii romansu. Widać, że twórcy chcieli sobie zakpić z pewnych motywów. Szczególnie erotyzowania istot, które nawet nie przypominają ludzi. Jak bowiem inaczej interpretować tekściki Slime’a, gdy MC została przez niego częściowo wchłonięta? O ile więc doceniam aspekt komediowy, o tyle sam bohater nie ma szans znaleźć się wysoko na mojej liście sympatii. Głównie dlatego, że jakby tego nie bronić, połączenie shota+galareta to nie moja para trampek.
Aby jednak nie było, że tylko narzekam, na pewno na pochwałę zasługuje gra seiyuu, bo ta ścieżka nie byłaby pewnie choćby w połowie tak creepna, gdyby nie fenomenalny głos aktora. A myślę, że o to też scenarzystom chodziło. By nas – przyzwyczajone do schematów graczki – trochę zszokować. Szczególnie że w drugim zakończeniu (tym, z pozostaniem w świecie gry), pada delikatna sugestia, iż już tylko przebywając z galaretami, MC powoli sama również zacznie przemieniać się w identyczne stworzenie. Ale jej, z jakiegoś tajemniczego powodu, to odpowiadało. Nie mogę więc nawet zakwalifikować Slime’a jako yandere, skoro jego „ofiara” w zasadzie była wdzięczna za porwanie i nie mogła się doczekać swojej transformacji. Yhhh…
Jest jednak w tym coś podejrzanego, że mimo całej tej dziwaczności nie uważałam postaci Slime’a za odpychającą. Ekscentryczna? Jasne. Niebezpieczna? Jak najbardziej. Niemniej jak sam Wieśniak zauważył, Slime miał w sobie też jakąś uroczą niewinność, wynikającą z tego, jak prymitywnym stworzeniem był w istocie. Trudno więc było oskarżać czy krytykować go za złe intencje. Nawet jeśli nasza protagonistka skończyłaby przez niego w przyszłości jako bezkształtny glut o uroku wydzieliny z nosa…
Ale czy polecam tę ścieżkę? W sumie… czemu nie? Jest zabawna, na tak samo wysokim poziomie technicznym, co reszta gry, i z pewnością nie raz przy niej parskniecie. Raczej nikt nie będzie chciał sobie potem kupić ze Slimem body pillow (a jeśli tak, to przepraszam!), ale z pewnością zapamiętacie go, jako jednego z najbardziej oryginalnych love interest, jakich dane Wam było poznać.