Pod wieloma względami ścieżka Sōmy jest bliźniaczo podobna do tej Hijikaty. Dlaczego? Bo ponownie przeprowadza nas przez całą opowieść o Shinsengumi, skupiając się jednak głównie na aspekcie ich upadku. Powiem szczerze, że gdy ją przechodziłam, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę romansuję z młodszą wersją Kondou. Nic zatem dziwnego, że dowódca Shinsengumi tak często się tutaj pojawiał i mogliśmy go poznać z innej, bardziej ludzkiej strony.
Podobnie jak Kondou, Sōma jest bowiem ogromnym idealistą i to do tego stopnia, że ociera się o naiwność. Nawet Hijikata określa go jako kogoś, o kim dzisiaj powiedzielibyśmy, że „najpierw strzela, a potem zadaje pytania”. Bo chociaż wiekiem nie odstaje tak bardzo od np. kapitanów Shinsengumi, to wyraźnie brakuje mu ich pragmatyzmu i życiowego doświadczenia. Dla Sōmy bycie bushi oznacza 100% życie w zgodzie z kodeksem, wypełnianie honorowej służby, chronienie pana i wreszcie śmierć od miecza. Jasne, w jakimś stopniu wszyscy panowie z Shinsengumi starali się żyć w zgodzie z tym, co uważali za chwalebne dla wojownika, ale nierzadko kryła się za tym potrzeba zdobycia pozycji, kasa, dawne urazy, lub niegodny pozazdroszczenia los ronina, więc nie mieli innego wyjścia jak popieranie szoguna. Tymczasem dla Sōmy to bardziej kwestia filozoficzna i próba odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle urodził się jako bushi i gdzie leży jego przeznaczenie? Sprawy nie ułatwia fakt, że chłopak widzi rzeczywistość w biało-czarnych barwach i dopiero Chizuru (nasza MC) pomaga mu poszerzyć swoją perspektywę.
Ale zacznijmy – jak zawsze – od krótkiego wprowadzenia. Bohaterką „Hakuoki”, której przygody przyjdzie nam obserwować, jest młoda dziewczyna o imieniu Yukimura Chizuru. Zaniepokojona nagłym zniknięciem swojego ojca, lekarza Kodo, MC udała się w stroju chłopaka w podróż z Edo do Kyoto, aby poszukać jakichś informacji na jego temat. Pech jednak chciał, że zamiast swojego staruszka wpadła na grupę wojowników Shinsengumi… i to akurat w momencie, gdy nocą mordowali jakieś potworny (znane potem jako rasetsu), które nosiły haori w ich barwach. Tym sposobem Chizuru staje się niewygodnym świadkiem, zostaje uwięziona w bazie Shinsengumi i mężczyźni pozwalają jej towarzyszyć sobie tylko podczas patrolowania miasta, aby mogła wtedy rozejrzeć się za ojcem. Co bynajmniej nie wynika z uprzejmości. Okazuje się po prostu, że doktor Kodo był wynalazcą specyfiku, który zamieniał ludzi w potężne rasetsu, stąd samurajowie chcą go szybko odnaleźć, aby upewnić się, że jego odkrycia nie trafią do imperialistów.
W każdym razie to właśnie podczas jednego z takich patroli poznajemy Sōmę po raz pierwszy. Shinsengumi próbują zatrzymać siejących zamęt roninów, chłopak przypadkowo staje im na drodze, zostaje przewrócony i z jego ubrania wypada drewniana tabliczka z wizerunkiem potwora w błękitnym haori. Spanikowani kapitanowie rozpoznają w postaci z rysunku swojego dawnego lidera – Serizawę Kamo. A ponieważ obawiają się, że chłopak może coś wiedzieć na temat morderstwa Serizawy lub procesu powstania rasetsu, to go również zgarniają do swojej siedziby na przesłuchanie. Oczywiście, Sōma jest wówczas nastawiony do nich bardzo wrogo. Zgodnie z tym, co plotkowano na mieście, uważał Shinsengumi za brutalnych i ohydnych roninów/chłopów, którzy wykorzystywali swoją chwilowo uprzywilejowaną pozycję do terroryzowania mieszkańców Kyoto za plecami szogunatu. Kiedy jednak sam Kondou Isami, lider Shinsengumi, przybywa, aby przeprosić go za nieporozumienie i tak nieoczekiwane aresztowanie, chłopak jest bardzo zdziwiony. Nie spodziewał się, że ktoś o tak wysokim statusie będzie kajał się przed przypadkowym samurajem. A że sam jest osobą o bardzo szczerym sercu, to docenia życzliwość Kondou i jest gotowy puścić całe wydarzenie w niepamięć.
Nieco później Sōma ponownie natyka się na Shinsengumi i posądza Haradę o nieprzywiązywanie uwagi do bezpieczeństwa mieszkańców Kyoto oraz niepotrzebnie agresywne uporanie się z przypadkowymi roninami. Dopiero potem rozumie swój błąd w ocenie, zauważając, że tak naprawdę kapitan oddziału 10. obronił nękanego przez samurajów właściciela restauracji. A skoro tak, to Sōma zmienia swoje postrzeganie Shinsengumi o 180 stopni. Od tej pory uważa ich za wiernych poddanych szoguna i osoby, które idealnie wpisują się w to, co rozumie jako „honorowego wojownika”. Przy okazji, naiwność chłopaka, zostaje przez Haradę bezlitośnie wykorzystana do żartów. Ponieważ Sōma nie rozpoznaje w Chizuru kobiety, zmylony jej męskim strojem, to bardzo martwi się słabą kondycją. Podpuszczony przez Haradę, Sōma bez zażenowania maca sobie jej mięśnie i oferuje porady, ku uciesze rozbawionego pomyłką kapitana.
Sōma długo ma jednak uważać jeszcze Chizuru za chłopaka oraz bezpośredniego sługę Hijikaty, ponieważ sam dołącza do Shinsengumi bardzo późno. Wcześniej podejmuje – szaloną w oczach wielu – decyzję porzucenia swojego klanu, bezpiecznej posady i statusu, aby dołączyć do prawdziwej walki w armii szoguna. To tam po raz pierwszy jest świadkiem niszczycielskich możliwości zmodernizowanej na styl Zachodni armii, gdzie zwykły chłop z bronią palną, może powalić wyszkolonego samuraja. Takie doświadczenia nie odbijają się, oczywiście, na Sōmie bez echa i raz za razem zaczyna się zastanawiać: gdzie w takim razie jest dla niego miejsce? Jako bushi uważa, że powinien zawsze znajdować się blisko placu boju. Niemniej nauki, które otrzymywał do tej pory, w obliczu zmian czekających Japonie, zdają się coraz bardziej nieaktualne. (Bo niby po co komu, w erze bez podziału stanowego, kasta wojowników?). Wreszcie jednak, targany tak wieloma, sprzecznymi emocjami, Sōma decyduje się na dołączenie do Shinsengumi, bo po raz kolejny zachwyciła go postawa Kondou. Tym sposobem chłopak staje się osobistym sługą i ochroniarzem dowódcy (= tonomori), po części w miejsce Okity, którego choroba coraz częściej zmuszała do pozostawania pod opieką medyczną.
Od tej pory Chizuru staje się dla Sōmy „senpai”. Wraz z drugim, nowym rekrutem, Noumurą Raisaburo, chłopcy uczą się od niej jak wypełniać swoje obowiązki najlepiej. Przy okazji, grzeczność i dobre wychowanie Sōmy, zawsze (w moich oczach) zabawnie kontrastowały z pewną szorstkością czy sposobem bycia pozostałych Shinsengumi. Może właśnie dlatego tak łatwo było go okłamać? On po prostu nigdy nie zakładał, że za czyimś zachowaniem mogły się skrywać jakieś podłe intencje. Przez to, nawet gdy Miki zaczyna węszyć i podejrzewać, że Chizuru może być kobietą, to takie oskarżenia wydają się Sōmie niedorzeczne. Więcej! Panowie wprost krytykują Mikiego, że to dla Yukimura-senpai jest po prostu obraźliwe. Takie przyrównanie do niewiasty. Sama Chizuru, chociaż cieszy się z ich troski, to jednak nie wie, jak powinna się po takich słowach czuć. W końcu to nie tak, że wstydziła się swojej płci, ale została zmuszona do maskarady przez okoliczności. Wreszcie jednak kapitanowie wyznają Sōmie i Noumurze prawdę, bo wierzą, że dzięki temu ci będą lepiej wypełniali swoje obowiązki. No i pomogą Chizuru ukrywać swoją płeć przed pozostałymi wojownikami, by sytuacja taka jak powyżej wspomniana z kąpielą (gdy MC chciała się umyć, ale Miki uparcie nie dawał jej spokoju i chciał by weszli do łaźni razem), nie miała więcej miejsca.
Niemniej poznanie prawdy skutkuje tym, że Sōma jest dalej bardzo grzeczny i pełen szacunku wobec Chizuru, ale nie da się ukryć, że zaczyna ją traktować inaczej. Od tej pory częściej będzie uważał, że powinna trzymać się z dala od niebezpiecznych sytuacji, nawet jeśli jej zdolności medyczne mogłyby się okazać dla bushi pomocne. Zaczyna ją darzyć również bardzo nieśmiałym i słodkim uczuciem. Jak bowiem sam potem przyznaje, przed poznaniem bohaterki, nigdy nawet nie rozmawiał na osobności z kobietą, a co dopiero mówić o sytuacji, gdy zaczęli spędzać ze sobą prawie połowę każdego dnia. Sōma chętnie dzielił się z Chizuru tymi troskami, o których nie mógł opowiedzieć wojownikom, a ona często udzielała mu rad i pomagała poukładać myśli. Zwłaszcza że chłopak… cóż… nie był najbystrzejszą osobą w oddziale, ale dzięki MC wiele analizował i można zauważyć, że dojrzewał. Zgodnie z zasadą, że nic, tak jak dobra kobieta, nie pomaga z chłopca uczynić prawdziwego mężczyznę i wydobyć z niego najlepsze cechy.
Głównym problemem ścieżki Sōmy będzie bowiem jego ogromne poczucie bezużyteczności i bezsilności. Pomimo morderczych treningów, chłopak odstawał poziomem od kapitanów. Nie mógł więc tak naprawdę zapewnić bezpieczeństwa ani Chizuru, ani dowódcy Kondou. Widać to zwłaszcza w scenie finałowej „Kyoto Winds”, gdy bohaterowie konfrontują się ponownie z szukającym zemsty Mikim. Sōma ledwo daje sobie z nim radę i niechybnie spotkałaby go śmierć, gdyby nie przypadek. Były kapitan Shinsengumi zmusza chłopaka do wypicia „Wody Życia”, bo sądzi, że to trucizna i chce go tym samym pozbawić szansy śmierci godnej wojownika – czyli od miecza. W efekcie Sōma zamienia się w rasetsu, pokonuje Mikiego oraz jego obstawę, ale nie jest już w stanie poradzić sobie z Kazamą, który tradycyjnie przybywa na pole walki, aby spróbować odbić Chizuru w najgorszym, możliwym momencie. Co – w sumie – prawie mu się udaje, bo będąc na granicy wyczerpania, Sōma nie jest w stanie mu się przeciwstawić. Stąd, tradycyjnie dla tej ścieżki, ktoś poświęca się w jego miejsce, aby bohaterowie mogli uciec – tym razem są to Yamazaki i Inoue.
Oczywiście, przygnębiony Sōma długo jest potem przeżarty przez poczucie winy. Stara się nawet ukrywać przed innymi fakt, że został rasetsu, byle tylko nie odebrali mu obowiązków. Jest też wściekły na samego siebie, więc z frustracji kaleczy rękę, uderzając raz za razem w ścianę. Nie zmienia to jednak faktu, że chociaż więcej ćwiczył i udało mu się nawet wybłagać Hijikatę, aby go nie odsuwał od pilnowania dowódcy, to niezmiennie pozostawał tak samo bezsilny, jak chociażby Chizuru, która nawet nie posiadała umiejętności bushi.
Kolejną taką ogromną porażką jest sytuacja w drugiej części – gdy Kondou zostaje złapany przez stronników Cesarza. Sōma nie jest w stanie ani go ochronić, ani chociaż namówić do ucieczki podczas misji ratunkowej. Zamiast tego przyjmuje po prostu od Kondou miecz, który ma przekazać Hijikacie, i ucieka razem z Chizuru, by wypełnić ostatni rozkaz. (Nie mógł nawet obiecać swojemu dowódcy, że już nigdy nie użyje zdolności rasetsu, bo wiedział, że bez nich byłby już całkiem bezużyteczny. A ja się w zasadzie ucieszyłam, że Kondou miał tutaj tak romantycznie ukazaną śmierć. Postanowił poświęcić się dla „młodego pokolenia”, bo już dość osób umarło za jego ambicję. Można więc powiedzieć, że w tej ścieżce został „idealnym liderem”, za jakiego uważał go Sōma, do samiutkiego końca).
Niemniej, paradoksalnie do swoich wyobrażeń o życiu honorowego bushi, spotykając kolejnych przeciwników, młody samuraj za każdym razem jest ratowany przez innych Shinsengumi. Najpierw z pomocą przychodzi mu Harada, który ginie odwracając uwagę wrogów, potem Okita i Heisuke zajmują się rasetsu, Saitō zostaje z Aizu, aby ponieść chwalebną śmierć w ich obronie, wreszcie Noumura odejdzie podczas szturmu na czarny okręt… Jeden po drugim, każdy z towarzyszy, poniesie śmierć, której być może nie powstydziłby się samuraj, ale która zostawi w sercu chłopaka głębokie rany. Jak tu bowiem, po czymś takim, nie kwestionować swojej przyszłości czy sensu istnienia? To, w co idealistycznie wierzył Sōma, obracało się na jego oczach w proch. Nawet szanowany dowódca został pozbawiony przywileju popełnienia harakiri, a jego odciętą głowę wystawiono na widok publiczny, w geście pogardy.
Na koniec pozostaje nam oczywiście Hijikata. Ten nie tylko najpierw odda Sōmie miecz, który pierwotnie miał symbolizować odrodzenie Shinsengumi, ale również dowództwo nad całą organizacją. Czemu? Bo Hijikata zostanie później śmiertelnie postrzelony w bitwie o Hakodate, a Sōma i Chizuru staną się ostatnimi osobami, które mężczyzna będzie mógł pożegnać z uśmiechem na twarzy. Można więc powiedzieć, że dopiero po tym wydarzeniu, Sōma wreszcie zrozumiał swój cel: a było nim zamknięcie pewnego rozdziału burzliwej historii wojny domowej Japonii. Jako ostatni z Shinsengumi miał złożyć akt kapitulacji, aby tym samym wywalczyć łagodniejsze wyroki dla reszty wojowników, posądzanych o zdradę wobec kraju. Co zresztą świetnie oddała ostatnia scena spotkania z Mikim. Przez moment byłam pewna, że panowie będą tradycyjnie walczyć, aż jeden z nich skona. Jakby bowiem nie patrzeć, obaj zostali rasetsu, więc krwawa jatka mogła sobie spokojnie trwać w najlepsze… Tymczasem nawet Miki dochodzi do wniosku, że kontynuowanie konfliktu wydaje się pozbawione sensu. Jego zemsta za śmierć brata przepadła wraz z ostatnim Shinsengumi. Sōma nigdy nie był odpowiedzialny za zamordowanie Ito, stąd odgrywanie się na nim, nie przyniosłoby Mikiemu żadnej satysfakcji i panowie najzwyczajniej przerywają pojedynek. Każdy odchodzi w swoją stronę i zamierza na własnej skórze sprawdzić, co jeszcze przyniesie im los – w tej nowej, powojennej przyszłości.
A ja jeszcze dodam, że chociaż wątek „żegnania Shinsengumi” jest tutaj bardzo ważny, to nie tak, że nie dostajemy w ścieżce Sōmy żadnego romansu. Jest on jednak bardziej „emocjonalny” niż „fizyczny”. Prawdopodobnie przez swój brak doświadczenia i inne troski, chłopak nie bardzo wiedział, jak reagować na bliskość Chizuru. Chciał ją, naturalnie, trzymać przy sobie i np. niepokoiło go, gdy Iba wykazywał kobietą zainteresowanie, ale ze swojej strony nie robił nic, aby zdefiniować jakoś relację, która ich łączyła. Oczywiście, wszyscy w koło doskonale wiedzieli, że Sōma i Chizuru „mają się ku sobie”, ale dopiero interwencja Hijikaty – czyli bezpośrednio rozkaz, by chłopak wyznał, co czuje do Yukimury, sprawiło, że ich romans nabrał fizycznego kształtu. (Co było dość dziwne, tak szczerze. Zastanawiałam się, czy gdyby nie polecenie przełożonego, to Sōma w ogóle kiedykolwiek przejąłby inicjatywę? Nie bardzo też wiedziałam, po co Hijikata pchał ich w tę relację, skoro doskonale wiedział, że dzieciaki mogą nie mieć przed sobą przyszłości? Chciał być świadkiem ostatniej, ładnej scenki przed finałem? Ku pokrzepieniu własnego serca?).
Chociaż może też nie do końca, bo Sōma jeszcze długo będzie szukał u MC jedynie wsparcia emocjonalnego. Podpuszczany przez żarty kolegów będzie się zastanawiał, czy nie powinien jej chociaż pocałować. Zwłaszcza że dziewczyna nie miała obiekcji. Ostatecznie jednak wycofa się nawet z tego zamiaru, zbyt onieśmielony sytuacją i obieca, że będą kiedyś kontynuowali od tego punktu, gdy trochę się „poduczy”. Czyli dopiero przed samym epilogiem, gdy Sōma zdecyduje się oddać w ręce imperialistów, jako ostatni dowódca Shinsengumi, zakochani spędzą ze sobą noc, bo tak naprawdę nie wiedzą, czy i kiedy spotkają się ponownie. (A mnie ciekawiło, u kogo Sōma pobierał w takim razie te przyspieszone lekcje? U Iby? Shimady? Samego Hijikaty? :P).
A skoro wszyscy Shinsengumi nam pomarli, poza Shinpachim, którego los pozostawał zagadką, w szczęśliwym zakończeniu dowiadujemy się, że rozłąka młodych trwała aż trzy lata. Przez ten cały czas Chizuru czekała wiernie na ukochanego, odbywającego karę na Hachijoujimię, i trenując pod czujnym okiem doktora Matsumoto. Oczywiście, chłopak się nieco zmienił – urósł i schudł, ale przynajmniej odzyskał wolność. Był również przeszczęśliwy, że po uwolnieniu z więzienia, mógł wrócić do MC, chociaż historycznego Sōmę Kazuę spotkał mniej optymistyczny koniec. Uważa się, że popełnił samobójstwo w 1875 roku, ale nie ma na to dostatecznej ilości dowodów. Możliwe jednak, że porzucił swoją żonę i wybrał śmierć.
W smutnym zakończeniu: Sōma i Miki nie osiągają porozumienia i jednak dochodzi między nimi do starcia. Dowiadujemy się przy okazji, że staruszek Chizuru został zabity offscreenowo, ale wcześniej zdołał zamienić również Mikiego w rasetsu. Panowie walczą zawzięcie, ale Sōma przegrywa, ku absolutnej rozpaczy Chizuru, która jest tego świadkiem. I chociaż Miki jest przekonany, że robi im przysługę, odsyłając ich razem do zaświatów, to nie spodziewa się, że dźgnięcie mieczem nie zabije demona. Ostatnim wysiłkiem woli, MC zabiera go ze sobą w ramach zemsty. Muszę więc przyznać, że miała bardzo pokazową akcję, która absolutnie mnie zdziwiła, bo w większości bad endingów, Chizuru jakoś tam przypadkowo konała. Często nawet nie do końca świadoma, co ją trafiło. A tu? Proszę bardzo! Miki przypłacił zabójstwo Sōmy własną krwią.
A choć na wstępie do tej recenzji porównałam Sōmę do ścieżki Hijikaty, to męczyło mnie przekonanie, że była słabiej napisana. Może dlatego, że demoniczny dowódca zawsze mi imponował, a w przypadku Sōmy ciągle oglądałam jego porażki? Jasne, u Hijikaty również było wyjątkowo mało treści romansowych, ale jakoś tak wydawało mi się, że jego więź z bohaterką była po prostu silniejsza. Tutaj nie wątpiłam, że Sōma także cholernie potrzebuje wsparcia Chizuru, jej rad i bliskości, ale sama nie do końca wiedziałam, czego ten chłopak tak naprawdę szuka. Twierdził, że przyłączył się do Shinsengumi, bo byli inni od wszystkich i reprezentowali prawdziwych wojowników, ale dokładnie chwile później dowiaduje się o tym całym interesie z rasetsu, zabójstwie Ito i ukrywanym przed resztą sekrecie Chizuru, co bynajmniej niczego z honorem wspólnego nie miało. Chociaż może źle na to patrzę, bo japońska historia często pokazuje nam, że w ich przekonaniu moralną rację mieli po prostu zwycięzcy.
Niemniej dręczyło mnie uczucie zmarnowanego potencjału. Sōma wydawał się taki uroczy, zwłaszcza gdy nie był jeszcze świadomy prawdziwej płci swojego „senpai”. Stanowił fajny kontrast dla pozostałych wojowników, ale nie pogniewałabym się, gdyby jego ścieżka nie przypominała jednego, wielkiego epilogu. I może to właśnie był mój główny problem, jaki z nią miałam? Była tak skoncentrowana na zamykaniu różnych wątków, że zwłaszcza w „Edo Blossom”, zabrakło w niej miejsca dla samego Sōmy i Chizuru. Myślę więc sobie, że to jedna z tych opowieści, która rozpaczliwie potrzebowałaby fandisków. Nawet jeśli część fanów na wieść o kolejnych grach o Shinsengumi dostaje alergii. No, ale mi tam nie przeszkadzają, więc mogę nie być zbyt obiektywna.
Na pewno miłym dodatkiem w tej ścieżce było szersze przedstawienie historii Serikawy. Co prawda, to samo pokazano też w prequelu do gry, ale nie jestem pewna, czy wyszedł on kiedykolwiek po angielsku. Ja kojarzę te wydarzenia tylko z anime. Ale to zawsze jakieś urozmaicenie. Zwłaszcza że Ibuki Ryunosuke, bohater Hakuoki: Reimeiroku, był bezpośrednio przyczyną, z powodu której ścieżki Sōmy i Shinsengumi w ogóle się skrzyżowały. Mam tu na myśli nieszczęsną, drewnianą tabliczkę, bo może gdyby nie tamto pechowe wydarzenie, Sōma nigdy nie opuściłby swojej służby, a co się z tym wiąże, nigdy nie poznałby Kondou, Chizuru czy Hijikaty… Czy byłby wtedy szczęśliwszy? Nie wiemy. Na pewno bezpieczniejszy. W każdym razie to sympatyczna opowieść, ale jednak powiela już wszystko to, czego dowiedzieliśmy się z innych wątków, a jej scenariusz przywodzi na myśl chęć pożegnania się z całą serią. A wtedy po co w ogóle wprowadzać nowych bohaterów?