Kiedy po raz pierwszy oglądałam trailer nowej edycji „Hakuoki”, Sakamoto był jedną z postaci, która od razu zwróciła moją uwagę. Nie chodzi nawet o projekt bohatera, bo ten nie odbiega zbytnio poziomem wykonania od reszty. Spodobała mi się jednak, dość odważna, idea, aby przedstawić w opowieści o Shinsengumi drugą stronę konfliktu. Zwykle bowiem takie decyzje, zwłaszcza jeśli nieudolnie poprowadzone, bywają dla scenariusza dość zgubne. Wiecie, to trochę tak, że mamy już swoją doskonale znaną, zgraną i zabawną paczkę przyjaciół o określonej dynamice i nagle próbuje się do niej wedrzeć ktoś z zewnątrz. Co samo w sobie nie byłoby problemem, gdyby ten nowy nie krytykował na każdym kroku naszych ziomków. I Sakamoto jest właśnie taką postacią. Kimś, kto do mitu o wspaniałych, walecznych i honorowych Shinsengumi dodaje sporo goryczy. Jako ich cyniczny i celny krytyk, obdzierał lojalnych samurajów z idealizmu i nieskazitelności. Co widać zwłaszcza w trakcie jego utarczek słownych z Hijikatą, które bardzo mi się podobały. Jasne, panowie darzyli się respektem, ale nie zmieniało to faktu, że Shinsengumi robili za pionki w rękach szoguna i nie wszystkie ich decyzje (tworzenie rasetsu / skrytobójcze zamachy / inwigilacja własnych ludzi / pycha Kondou) powinny być im wybaczane na zasadzie, że „cel uświęca środki”. Otóż nie. Nigdy tak nie jest. Na dodatek, przechodząc „Hakuoki”, cały czas zadawałam sobie pytanie: w sumie jaki cel?
Uważni czytelnicy mojego bloga, którzy prześledzili też innej recenzje, wiedzą, że pomimo mojej ogromnej słabości do tego tytułu i ogólnie sympatii do protagonistów, zawsze bolało mnie, jak bezsensowny – z perspektywy historycznej – był ten konflikt. Oczywiście, scenarzyści w grze starają się nas przekonać, że Shinsengumi walczyli o coś więcej niż sława i korzyści. Wśród argumentów padają m.in. te, które dotyczyły równości stanowej (= w tym sensie, że każdy, za zasługi, mógł zostać samurajem – a nie absolutnego zniesienia podziału i z pominięciem kobiet) oraz troska o bezpieczeństwo Japonii (= zagranicznymi wpływami, niebezpieczeństwem inwazji, a potrzebą nadgonienia zaawansowanego technologicznie świata). Nie róbmy sobie jednak złudzeń, że panowie z Shinsengumi w dużej mierze nie zabezpieczali po prostu własnej pozycji. W końcu większość z nich była roninami, miała na pieńku z prawem, jakimś klanem lub w wyniku innych zawirowań losu znalazła się tam, gdzie trafiła. A to znaczy, że po prostu wiele mostów mieli już za sobą spalonych. Innym z kolei faktycznie marzyła się sława. Zauważmy, że Hijikata często używa argumentu, iż Kondou „zasłużył” na zostanie daimyou. Co to oznaczało dla Shinsengumi? Ano po prostu powrót do starego, znanego wszystkim systemu, tudzież porządku, z nowym „panem” zamiast „dowódcy”. (Pomijam już zupełnie egoistyczną, dziecinną, ale też czysto ludzką skłonność, by tak łatwo sądzić, że na coś zasłużyliśmy, czy coś nam się należy…).
A teraz pewnie zastanawiacie się, po co w zasadzie ten przydługi wstęp? I już pędzę z wyjaśnieniami: napisałam go dlatego, by pokazać, jak bardzo – moim zdaniem – potrzebne było odczarowanie mitu Shinsengumi. To najlepszy dowód na to, jak na przestrzeni lat, zmieniło się nasze myślenie o świecie. W sumie, wiecie, gra „Hakuoki” liczy sobie już kilkanaście lat! Nic zatem dziwnego, że dopiero w edycji rozszerzonej, po upływie czasu, twórcy pozwolili sobie na nowe spojrzenie na wszystko, co do tej pory zaprezentowali. I właśnie dlatego ścieżka Sakamoto była dla mnie idealnym odświeżeniem. Czymś, czego strasznie brakowało mi do tej pory, bo zapewniło zupełnie nowe podejście. Nawet jeśli sama historia nie urzekła mnie na poziomie strice indywidualnej, romantycznej opowieści.
Ale przejdźmy do jej opisania! Jak już zdążyłam Wam zdradzić do tej pory, Sakamoto Ryouma to wzorowany na historycznej postaci ronin z Tosa. Nie jest już młodzieniaszkiem, ale człowiekiem nauczonym przez życie jednej surowej lekcji czy dwóch. Ma więc bardzo zdroworozsądkowe i pragmatyczne podejście do wielu kwestii. Widać to zwłaszcza w preferowanym przez niego stylu walki. Epoka mieczy oficjalnie się skończyła. Chociaż Sakamoto nosi je, jako symbol swojego urodzenia, co jeszcze mu przysługiwało ze względu na prawo, nawet będąc roninem. Niemniej, gdy jego życie faktycznie jest zagrożone, mężczyzna sięga po pistolet. Czy to niehonorowe? Nie mi to oceniać. Tak naprawdę w momencie, w którym toczy się fabuła „Hakuoki”, broń biała lada chwila miała zostać zakazana. Można więc śmiało powiedzieć, że on po prostu wyprzedzał to, co nieuniknione. Zresztą bardzo podobało mi się, że Sakamoto reprezentował takie „renesansowe” podejście do wielu kwestii, bo dla postępu nie ma nic bardziej zgubnego od fanatycznego konserwatyzmu. Chociaż jego nad wyraz rozwinięta zdolność do „adaptacji” w każdych warunkach przysparzała mu raczej wrogów i sprawiała, że miał łatkę nielojalnego.
Jest jeszcze jeden, bardziej banalny powód, dlaczego ten styl walki Sakamoto musiał mnie urzec. Założę się, że nie tylko mi, ale i innym fanom samurajskiego kina, walczący pistoletem samuraj mimowolnie przywodzi na myśl kultową kreację Tatsui Nakadai z filmu „Yojimbo” (1961). Chodzi mi o przestępcę – Unosuke.
W każdym razie to, co dodatkowo odróżnia ścieżkę Sakamoto od reszty panów – to wyraźnie wprowadzony wątek polityczny, by nie rzec – szpiegowski. Czyli coś, czego bardzo brakowało mi w opowieści o Yamazakim, mimo że to właśnie w ścieżce „ninja” spodziewałam się podobnych akcji. Chizuru (nasza MC) nawiązuje bowiem z Sakamoto znajomość, nie dlatego, że tego chce, ale po części, bo zostaje najzwyczajniej zmuszona. W jakim sensie? Przypomnijmy szybko, że bohaterką „Hakuoki” jest młoda dziewczyna, która w stroju chłopaka przybywa do Kyoto aż z Edo. Chizuru próbuje odnaleźć w mieście swojego ojca, łysego lekarza o imieniu Kodo. Pech jednak chce, że zamiast na staruszka, bohaterka trafia na dziwną scenę, która sprowadza na nią kłopoty. Chizuru staje się świadkiem, jak Shinsengumi zabijają na jej oczach rasetsu. Ludzi zamienionych w pijące krew potwory, które przypominają wampiry. Tym sposobem, mimowolnie, MC zostaje przymusowym gościem pilnujących porządku w Kyoto samurajów. A że jak się potem okazuje, Kodo był osobą zamieszaną w eksperymenty na ludziach, które doprowadzały do powstania rasetsu, to tym bardziej panowie chcą ją przy sobie trzymać, jako kartę przetargową.
Oczywiście, z czasem, ze zwykłego zakładnika i kogoś, kto jest ciągle zastraszany, że jeśli zrobi coś podejrzanego, to spotka go za to kara, Chizuru zmienia się w sojusznika organizacji. Zaprzyjaźnia się z samurajami i chętnie wykonuje dla nich różne zadania w ramach podziękowania za pomoc. I tym sposobem jedną z takich misji staje się próba wyciągnięcia jakichś informacji od Sakamoto. Shinsengumi niepokoi obecność roninów z Tosa. Nie wiedzą, za kim ta grupa zamierza się opowiadać, czy nie działa przeciwko szogunowi i czy nie zwiastuje potencjalnych kłopotów. Zresztą, Sakamoto bynajmniej nie ułatwiał Hijikacie życia, bo chętnie gawędził z Chizuru, zupełnie jakby nie podejrzewał, że jest przesłuchiwany. Mnie zaś podobało się, że nie był to kolejny, zdystansowany i surowy samuraj. Nope, Sakamoto jest bardzo czarujący. Widać, że flirtuje sobie z niedoświadczoną i zagubioną dziewczyną, że jest niesamowicie inteligentny, że mówi dokładnie tyle, ile należy, a jednocześnie wyciąga sporo informacji dla siebie. Jak się potem dowiemy, w trakcie późniejszych wydarzeń fabularnych – Sakamoto nie tyle pozwalał Chizuru się przepytywać, co również miał misję, by zdobyć dla Tosy gorące ploty na temat działalności Shinsengumi. Ta sytuacja była mu więc absolutnie na rękę. Pomijając już to, że bawiło go zakłopotanie nastolatki, ilekroć prawił jej komplementy albo sugerował, że mogliby znaczyć dla siebie coś więcej. Absolutnie mi więc te jego „podrywanie” nie przeszkadzało, bo czyniło go przynajmniej różnym na tle pozostałych relacji. Więcej: uważam, że „Hakuoki” był wręcz potrzebny ktoś, kto na uroki Chizuru nie pozostawał obojętny, bo w większości ścieżek mamy schemat, że to ona wzdycha do danego wojownika, a on – poza ewentualnym rumieńcem – trwa niewzruszony jak obelisk. Nawet Kazama – który niby chce ją za żonę – tylko w DLC udowadniał, że jednak widział w niej kobietę. Fajnie więc, że Sakamoto dołączył do tego samego obozu, co Iba. Ludzi, którzy nie ukrywali, że MC podoba się im fizycznie.
Tak czy inaczej, późniejsza fabuła tej ścieżki obfituje w różne formy podchodów. Bohaterowie spotykają się albo korespondują ze sobą na przestrzeni lat. Ciągle pod czujnym okiem Hijikaty, który nie omieszka użyć zakłopotanej dziewczyny, aby z jej pomocą lepiej poznać swoich wrogów. Widać, że Sakamoto to trochę drażni, ale sam także miał swoją misję do wypełnienia, więc uczestniczył w tej samej grze. Poza tym Shinsengumi i tak strasznie się miotali, czy powinni uważać go za wroga, czy nie. Sakamoto beztrosko handlował sobie z różnymi stronnictwami bronią, a to dlatego, że chciał wzmocnienia Japonii, no i uważał, że obecny konflikt wewnętrzy i tak pozbawiony jest sensu. Szczerze? Już za samo to, strasznie polubiłam tego bohatera. Gdy wprost przyznaje, że jedyne, do czego ten podział na stronników szoguna i Cesarza doprowadził, to do idiotycznego rozlewania krwi, osłabienia kraju i ryzyka, że Japonia skończy pod obcasem Zachodu jak Indie czy Chiny. Wystarczy zobaczyć, co takie Imperium Brytyjskie, Francuzi czy Stany Zjednoczone, odstawiali ze swoimi koloniami albo wspomnieć wojny opiumowe…
Z wiadomych względów Sakamoto nie chce, by jego ojczyzna podzieliła podobny los. Dlatego wprost wyszeptuje pewnego razu Chizuru, że tak, to prawda – jest wrogiem Shinsengumi. A raczej nawet bardziej tego, co reprezentują. W sensie: ślepego i idiotycznego posłuszeństwa wobec szogunatu. I nie wynika to bynajmniej z niczym nieargumentowanej niechęci. W grze zostaje przywołany interesujący i historyczny fakt, że samurajowie z Tosa (zwłaszcza ci niższego stanu) byli traktowani przez swoich panów z klanu Yamauchi w bardzo okrutny sposób. Zabraniano im m.in. noszenia parasoli w trakcie upału czy tabi (specjalny rodzaj skarpetek), gdy było zimno. Wszystko w ramach kary za to, że w ramach dawnych konfliktów zbrojnych, opowiedzieli się po niewłaściwej stronie. A dokładniej byli wrogami Tokugawów pod Sekigaharą. Sakamoto zaś słusznie pyta, czy jest w tym jakikolwiek sens, by w nieskończoność ponosić karę za decyzję swoich przodków oraz do czego właściwie ten podział klasy, na gorszych i lepszych, prowadzi? Stąd podoba mu się idea demokracji. Zezwolenie, by to społeczeństwo decydowało, kto je reprezentuje. (I choć ten system ma wiele wad, to do tej pory ludzkości nie udało się jeszcze wymyśleć dla niego lepszej alternatywy). Aż wreszcie, mężczyzna nawołuje także do myślenia o przyszłości, a nie utkwienia mentalnie we wiekach, które już minęły.
I fajnie, że Sakamoto nie uważał Chizuru za niegodnego dla siebie partnera do dyskusji. Mimo całej mojej sympatii dla Hijikaty, w jego ścieżce często miałam wrażenie „odcięcia” Chizuru od tego, co dotyczyło (według love interest) tylko mężczyzn, albo tylko bushi. Jasne, Sakamoto także nie pozwala, po samurajsku, by dziewczyna oglądała go np. w chwilach słabości, czy by mu pomagała, albo martwiła się o niego, ale z drugiej strony nie ma oporów, aby z nią o tych wszystkich tematach żywo dyskutować.
Ich przyjaźń, i dopiero co kiełkujący romans, ma jednak zakończyć w pierwszej części nagła tragedia. Historycznie nie do końca jest jasne, kto zamordował Sakamoto, niemniej najwięcej zachowanych źródeł wskazuje na grupę Mimawarigumi. I chociaż w grze ten wątek niejako pominięto, to oskarżenia pierwotnie padły również na Shinsengumi, a karą za morderstwo była m.in. późniejsza egzekucja lidera organizacji – czyli Kondō Isami, gdy tylko trafił w ręce nowego rządu (składającego się głównie z samurajów z Satsumy i Chōshū). Dla odmiany w scenariuszu ten interesujący fakt postanowiono wykorzystać do wprowadzenia motywu rasetsu. Gdy tylko Chizuru odnajduje Sakamoto, to odkrywa, że on i jego towarzysze zostali wskrzeszeni przy pomocy „Wody Życia”, którą podał im Kaorou. Wszystko dlatego, że szalony doktorek Kodo się wreszcie odnalazł, chciał uprowadzić Chizuru, no i potrzebował nowych potworów do swojej armii.
A mi do tej pory historia Sakamoto bardzo się podobała. Było w niej sporo nowych, historycznych faktów czy przemyśleń, ale już część o „Edo” zostaje zdominowana przez fantastyczno-wampiryczne motywy. Początkowo Sakamoto faktycznie wydaje się współpracować z antagonistami i nawet zabiera Chizuru do siedziby samurajów Tosa. Potem jednak okazuje się, że zmienia zdanie i pomaga jej stamtąd uciec, a ja w głowę zachodziłam, dlaczego w takim razie nie czmychnął z nią od razu, ale postanowił udać się do bazy, skąd musieli przekopać się przez wszystkich wrogów razem wziętych. W tych zmaganiach parce pomaga demon Shiranui, który tutaj dostaje wreszcie rozwinięty wątek poboczny. Ogólnie miałam wrażenie, że Sakamoto był trochę taką odpowiedzią twórców na to, by można było romansować z Shiranuim. Panowie byli bowiem pod wieloma względami do siebie bardzo podobni, a w grze okazało się również, że się przyjaźnią.
Po tych wydarzeniach Chizuru zasadniczo nie opuszcza już boku Sakamoto. Razem z nim i mając po części błogosławieństwo od Hijikaty, postanawia zakończyć sprawę z rasetsu i eksperymentami Kodo. Sakamoto jest zdania, że jest to winny swoim towarzyszom. Nie chce ich widzieć w takim stanie, jako narzędzia i bezmyślne potwory, a poza tym uważa się za martwego. A skoro tak, to nie ma dłużej prawa decydować o „przyszłości żyjących”. Może tylko pozamykać dawne sprawy. No i, po części, wciąż liczył, że uda mu się uratować Nakaokę Shinato – swojego przyjaciela z Tosy, zamienionego w rasetsu, którego także mieliśmy szansę poznać w tej ścieżce.
Tym samym bardzo żałowałam, że w części o „Edo” nasza parka tuła się już w zasadzie chaotycznie, poszukując kolejnych kryjówek Kodo, wdając się w potyczki i uciekając, bez większego ładu i składu, co po fenomenalnej części pierwszej było mocno rozczarowujące. Niby całe to wspólne podróżowanie było po to, by dać im ładne podwaliny pod przyszły romans, ale nie jestem przekonana, po co to było potrzebne. Chizuru jest już w swoim towarzyszu absolutnie zakochana. Do tego stopnia, że gdy ma ataki wampirycznego głodu, to bez oporu oddaje mu swoją krew, nawet gdy on sam czuje się tym upokorzony i zawstydzony. Z kolei Sakamoto nie jeden raz, nie dwa, będzie powtarzał, że stracił dla dziewczyny serce, bo tylko ona zdołała mu się tak długo opierać. Co w każdym razie doprowadzi nas do uroczej sceny w porcie, gdzie parka obieca sobie, wyruszyć kiedyś razem w morze na poznawanie świata. W końcu pierwotnym powodem obecności Sakamoto w Kyoto była jego szeroka wiedza na temat marynarki.
I tak też się wydarzy w pozytywnym zakończeniu. Łącząc siły z Sannanem i Heisuke, Sakamoto i Chizuru rozprawią się najpierw w ruinach wioski Yukimura z opętanym przez żądzę zemsty Kaoru, a potem z tatuśkiem i jego rasetsu. W finałowej walce Sakamoto mierzy się z Nakaoką, jak również pożegna, rozpadającego się w proch przyjaciela w swoich ramionach. Niestety, bez lekarstwa, los wszystkich rasetsu był przesądzony i prędzej czy później każdy z nich miał się obrócić w nicość w wyniku nadużywania swoich super mocy.
W innym zakończeniu, dość interesującym, parce znowu udaje się pokonać antagonistów, ale Sakamoto nie przeżywa konfrontacji. W efekcie Chizuru zostaje sama i – ku mojemu absolutnemu zaskoczeniu – to Shiranui okazuje jej bardziej empatyczną stronę. Pyta, czy skoro i tak udaje się do Tosy, aby poinformować bliskich Sakamoto o jego losie, to czy nie chciałaby potem dołączyć do jego klanu. W wiosce demonów mogłaby znaleźć spokojny azyl. Obawiam się jednak trochę, że szybko zostałaby tam oddana komuś za żonę, jako cenny, kobiecy oni… Nawet pomimo najlepszych intencji Shiranuiego. Albo po prostu sam Kazama i jego klan, mocno by się takim obrotem spraw podirytowali.
Wreszcie w następnym, dość spektakularnym bad endingu, Chizuru daje się oszukać Kaoru. To dlatego spotyka się z nim w tajemnicy, szczerze wierząc, że jej bliźniaczego brata da się jeszcze ocalić. Niestety, zostaje przez niego uprowadzona, a jej los – w wielkim skrócie – ma być bardzo nieciekawy. Kaoru chce, by siostra rodziła dzieci jakimś rasetsu, co podobno pozwoli mu stworzyć rasę istot potężniejszych od demonów i odbudować w ten sposób klan Yukimura… Ale nie tylko on był taki obrotny. Również doktorek Kodo, nawet w happy endingu, sugerował, że jeśli Chizuru będzie współpracować, a Kaoru umrze, to Sakamoto spokojnie – z mocami rasetsu – mógłby zająć jego miejsce i sam zostać liderem… No nie powiem, wyrozumiałego i fajnego miałby teścia. Albo szwagra. Rodzinka, z którą zdecydowanie człowiek chciałby zacieśniać więzi.
Tymczasem – zmierzając do podsumowania – ponarzekam jeszcze tylko, że o ile część o Kyoto naprawdę mi się podobała, o Edo rozczarowała, a epilog był nawet sympatyczny – to już sam Sakamoto jako love interest nie skradł mojego serca. Nie chodzi o to, że przeszkadzał mi jego sposób bycia. Wręcz przeciwnie. Ceniłam jego oryginalność na tle pozostałych panów, ale nie da się ukryć, że czegoś w jego relacjach z Chizuru brakowało. I sama nie jestem pewna, co mi właściwie nie zagrało. Aktor głosowy dał z siebie wszystko, CG były piękne, romantycznych sytuacji nie brakowało… a jednak jakoś nie potrafiłam się w tę opowieść bardziej zaangażować. Ciekawiło mnie to, co Sakamoto miał do powiedzenia o przyszłości Japonii, ale już niekoniecznie słodkie słówka, jakie wyszeptywał MC do uszka. Może gdzieś tam, podświadomie, faktycznie widziałam w niego zastępstwo Shiranuiego? Nie wiem. Z pewnością mojej ocenie wątku nie pomogła scena finałowa, w której bohaterowie bezmyślnie biegają po budynku, zastanawiając się, gdzież to Kodo mógł się skryć i rozdzielają przypadkowo niczym bohaterowie serii o psie Scooby Doo.
Nie da się jednak ukryć, że Chizuru bardzo wydojrzała w tej ścieżce. Głównie dlatego, że przy facecie, który wciąż wpadał w kłopoty, musiała w pewnym momencie się na różne niebezpieczeństwa uodpornić. Mam jednak wrażenie, że zmieniła się nie tylko emocjonalnie, ale też intelektualnie. A to głównie za sprawą rewolucyjnych ideałów, przekazywanych jej przez Sakamoto, dzięki czemu wreszcie poszerzyła własne horyzonty. A przynajmniej na tyle, by odważnie wyruszyć z nim poznawać świat i zostawić okropieństwa wojny za sobą. No i nie powiecie, fajnie wygląda w krótkich włosach, co nie?