Gdy człowiek widzi opowieść o szpiegach (czy ninja), spodziewa się raczej, że będzie tam wiele intryg i wartkiej akcji. Niestety, ścieżka Yamazakiego, to jedna z nielicznych, przy których cały czas się zastanawiałam, czemu ze wszystkich, możliwych postaci zdecydowano się w edycji rozszerzonej dawać odrębny wątek właśnie jemu? Mamy przecież Miki Saburou i Takedę Kanryuusaia, których projekty postaci oczarowały wielu graczy, mamy takiego Shiranui Kyou, o którego opowieść fani proszą od lat… Ba! Mamy nawet całe stronnictwo Cesarza. A nam trafił się kolejny bohater drugiego planu. Na dodatek taki, który przeważnie, w ścieżkach innych panów, albo umierał offscreenowo, albo w sumie niewiele od siebie dawał, poza fanatycznym powtarzaniem, jak to kocha Shinsengumi, i jak chętnie skona za cudownego Hijikatę…
I z góry przepraszam miłośników tej postaci. Możliwe, że od początku byłam do niej uprzedzona, więc dlatego nie potrafiłam się zbytnio zaangażować w przedstawioną historię. Dręczyło mnie jednak straszne przekonanie, że to taki zapychacz miejsca. Skoro już bowiem ktoś koniecznie chciał wepchnąć do „Hakuoki” romans z ninja, to liczyłabym przynajmniej na jakieś spektakularne akcje szpiegowskie i odsłonięcie „mrocznej strony” organizacji. W końcu Yamazaki miał niby obserwować i zbierać brudy na wszystkich kapitanów. A co dostaje w zamian? Tę samą co zawsze, nudną i wytartą do granic możliwości opowieść o rąbanych wampirach/rasetsu oraz szaleńcu Kodo, który próbuje zbawić Japonie, topiąc ją w krwi. Innymi słowy: to samo co zawsze. Tylko z love interest pozbawionym charyzmy. (A po tym, całkiem przydługim, wstępie z narzekaniem, mogę wreszcie przejść do właściwej części tekstu. …Ale chyba już zdążyliście się do tego przyzwyczaić, co nie?).
Bohaterką „Hakuoki” jest młoda dziewczyna o domyślnym imieniu Chizuru, która przybywa do Kyoto w celu odnalezienia swojego ojca – doktora Kodo. Niestety, zamiast spotkać staruszka, MC staje się świadkiem czegoś, czego nie powinna. Widzi jak panowie z Shinsengumi, zabijają noc, w zaułkach, jakieś potwory, które noszą te same barwy, co wspomniani samurajowie – niebiesko-białe haori. Stąd mężczyznom nie pozostaje nic innego, jak zabrać Chizuru do swojej siedziby i przytrzymać na przymusowej „gościnie”. Okazuje się bowiem, że oni także szukają doktora Kodo, który opuścił ich szeregi zaraz po tym, jak zaczął z rozkazu szogunatu eksperymentować nad „Wodą Życia”, czyli eliksirem przemieniającym ludzi we wspomniane stwory. A skoro w łapy wojowników wpadła jego córka, to liczyli, że skłoni to jakoś Kodo do wypełznięcia z kryjówki.
I – szczerze powiedziawszy – w kwestii romansu nie dzieje się potem wiele więcej, bo obserwujemy tą samą co zwykle, doskonale nam znaną common route, aż do rozdziału trzeciego, gdzie Yamazaki wreszcie się pokazuje. Przedstawienie również ma bardzo krótkie. Facet przyznaje wprost, że należy do jednostki „Watch” i jego zadaniem jest zbieranie informacji dla zastępcy dowódcy – czyli Hijikaty. W czym o ile ktoś taki jak Yamazaki Susumu faktycznie, historycznie w organizacji istniał (i nawet pełnił podobne funkcje doktora i szpiega), to bynajmniej nie paradował w stroju ninja, ale był prostym roninem, jak pozostali. Zrzućmy to jednak na licentia poetica, czyli swobodę twórców, by nieco podkręcić historię. Tak, proszę państwa, w wersji growej dostajemy najprawdziwszego wojownika cienia! Takiego, co rzuca ukrytymi ostrzami, wykonuje akrobacje w powietrzu i ukrywa się za maską.
Można więc powiedzieć, że z Chizuru łączyło go przynajmniej jedno: medyczne zainteresowania. Yamazaki studiował bowiem u doktora Matsumoto Ryōjuna i, kiedy sytuacja tego wymagała, opiekował się zdrowiem Shinsengumi, gdy nie musiał akurat czaić się w kącie i nasłuchiwać. Był więc to zarazem jeden z powodów, dlaczego bohaterowie w ogóle zbliżyli się do siebie. Widać to, zwłaszcza gdy stan Okity się pogarsza, ale młodzieniec uparcie odmawia posprzątania swojego pokoju. Chizuru i Yamazaki włamują się więc do jego pokoju ukradkiem, aby pozbyć się niesprzyjającemu powrotowi do zdrowia kurzu, a przy okazji MC może wtedy zobaczyć bogatą kartotekę Yamazakiego, którą zebrał na temat stanu fizycznego wszystkich wojowników. Cóż, można by się nieco zastanawiać, dlaczego samuraj chciał udzielać jakiejś podejrzanej dziewce informacji na temat słabości ich grupy, ale Shinsngumi ufali już wtedy dziewczynie, no i potrzebowali kogoś, kto mógł zastąpić Yamazakiego jako pierwsza pomoc, gdy nie było go akurat w pobliżu. Innymi słowy: nadawała się w sytuacjach awaryjnych na pielęgniarkę.
Zresztą sam Yamazaki przyznał potem, że długo jego głównym zadaniem było właśnie śledzenie MC, aby z polecenia Hijikaty wybadać, jaką jest osobą. Obawiał się wtedy, czy dziewczyna nie popełni jakiegoś głupiego błędu i nie spróbuje uciec. Kapitanowie albo on sam musieliby ją w takiej sytuacji zabić. Na szczęście nigdy nie dała im żadnego powodu do niepokoju, bo nawet wypuszczana z wojownikami na patrole, nie oddalała się od nich ani krok. Wiadomo, czasami zdarzały się dziwne zawirowania, zwłaszcza po tym jak w fabule pojawiły się demony, które chciały ją uprowadzić, ale dobrowolnie i bez pozwolenia MC, nigdy nie próbowała Shinsengumi zostawić.
W części o Kyoto Chizuru i Yamazaki spotykają się zatem kilkakrotnie, na przestrzeni różnych scen – czy to na przykład wypełniając misję dla Hijikaty, czy to idąc razem do restauracji na coś w rodzaju lunchu, ale naprawdę zaczynają na sobie polegać, dopiero po pierwszym ataku Kazamy. Dziewczyna jest szczerze zaskoczona, gdy mężczyzna każe jej się ukryć i siedzieć cicho, a sam ściąga na siebie całą złość i uwagę demona, o mało nie przypłacając tego życiem. Była to zarazem miła alternatywna dla typowej sceny najazdu Kazamy & Co. na siedzibę Shinsengumi. Zwykle jeden z panów wyzywał bowiem demona na solówkę, a tutaj spróbowano najzwyczajniejszego podstępu – ukrycia MC i poczekania, aż niedoszły narzeczony się znudzi i odejdzie. A skoro Yamazaki i tak odniósł przy tym obrażenia, to co tu się dziwić, że taki pokaz odwagi i poświęcenia zrobił na Chizuru ogromne wrażenie?
Prawdziwym jednak dowodem „oddania sprawie” ma być w przypadku Yamazakiego scena, w której Shinsengumi muszą się ewakuować z Kyoto po przegranej walce. Na tym etapie było już zasadniczo jasne, że bohaterowie mieli się ku sobie, bo co rusz robili do siebie jakieś maślane oczy. Więcej: Yamazaki nawet poparł Chizuru, gdy Hijikata chciał ją odesłać w bezpieczne miejsce, zauważając, że będzie dla nich cennym assetem i nie powinni jej spławiać, skoro dziewczyna sama tego nie chce.
Niemniej, jak to się zwykło powtarzać za przysłowiem ludowym, z deszczu wpadamy często pod rynnę i tak jest też w przypadku Yamazakiego, bo ledwo udało mu się dogonić Chizuru i upewnić, że jest ona cała, aby spotkać na swojej drodze rozdrażnionego Kazame. Nawet pomimo swojej nadnaturalnej zręczności i szybkości, drobny ninja nie miał z demonem żadnych szans. I pewnie marny byłby los naszej dwójki, gdyby w porę z odsieczą nie przybył im Hijikata. Ten zwyczajowo krzyżuje ostrze z demonem, ale i dla niego pokonanie kogoś tak silnego, okazuje się zwyczajnie niemożliwe. No to, co może uratować protagonistów? Ano boska interwencja, czyli rozwiązanie deus ex machina! Hijikata przypomina sobie, że ma przecież jeszcze „Wodę Życia”. Jeśli ją łyknie, to powinien się zamienić w rasetsu i skopać tyłek Kazamie. Tyle że nie zdołał wprowadzić swojego planu w życie. Nagle bowiem ciężko ranny Yamazaki „teleportował się” za jego plecami, wyrwał mu butelkę i sam wyżłopał zawartość, bo „dowódca nie mógł się przecież w ten sposób poświęcić dla nikogo poświęcić”, a ninja od początku „był gotowy na śmierć”. W efekcie to Yamazaki staje się rasetsu, demony uciekają i wszystko wraca na stare tory.
No, prawie. Ranny Yamazaki i Chizuru lądują jeszcze na statek, gdzie mężczyzna powoli dochodzi do siebie po pojedynku. Dziewczyna, naturalnie, nie opuszcza jego boku i chociaż ninja jest trochę zażenowany i się rumieni, to cieszy go jej obecność. Dotychczas uważał, że jego jedynym celem istnienia jest umrzeć honorowo za sprawę. Chizuru przekonuje go jednak, że jego życie ma taką samą wartość, jak innych, a na dodatek swoimi zdolnościami medycznymi może jeszcze zrobić wiele dobrego. Nie powinien więc tak sobie umniejszać. W końcu, jasne, może nie towarzyszy przyjaciołom na placu boju, ale to nie oznacza, że ich nie wspiera. Podobnie jak ona, nigdy nie będzie mogła walczyć z samurajami, niemniej zrobi wszystko, by być dla nich przydatna. Btw. po cholerę Chizuru? Oni mieli z tego tytuły i kasę, ty w najlepszym wypadku trafiłabyś może na niezgorsze małżeństwo, ale nigdy, na żadnych etapie, ani szogun, ani Cesarz, nie kierowali się tym, by dziewuszkom twojego pokroju żyło się w Japonii lepiej… Ale stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, co ja myślę, o całym tym konflikcie. W każdym razie, po przemyśleniu sobie tego wszystkiego, Yamazaki będzie nawet dziewczynę cytował, podczas późniejszych dyskusji z Hijikatą, więc jej słowa musiały wyjątkowo do niego trafić.
Potem akcja przenosi się już do Edo, ale w szeregach Shinsengumi nie dzieje się dobrze. Jak wiemy z pozostałych opowieści, Kondou został ranny, Okita choruje, Harada i Shinpachi coraz częściej poddają pod wątpliwość kompetencje dowódców… Jakby tego było mało, Yamazaki jest teraz rasetsu, więc o ile nie koliduje mu to z obowiązkami szpiega, w końcu i tak mógł spokojnie łazić nocą, o tyle już wkrótce ma o sobie dać znać jego nowa słabość = głód krwi. A to już nie była sprawa taka prosta. Yakazaki długo sądził, że sobie poradzi i samą siłą woli pokona klątwę wszystkich rasetsu. Niestety, jak się później okaże, był na nią narażony nawet bardziej niż reszta z panów. To dlatego, choćby w trakcie walki, zapach hemoglobiny absolutnie go ogłupiał. No ale nie było tak źle, skoro do pomocy miał jeszcze Chizuru! Dziewczyna ochoczo przecinała swoją dłoń, aby nakarmić Yamazakiego, a ten przyjmował odtąd jej krew, ilekroć tego potrzebował. W końcu sama była demonem. A to podobno działało na rasetsu jak narkotyk.
Kolejne działania wojenne przynoszą Shinsengumi tylko porażki. Nie pomaga zmiana struktur, założenie mundurów, ani przybranie nowej nazwy… btw. Yamazaki jest jedną z nielicznych postaci, która postanowiła się nie przebierać w Zachodnie fatałaszki. Nie tylko więc wcześniej nie nosił błękitnego haori, ale nie mamy również szansy zobaczyć go w mundurze. Z powodu czego sama bohaterka wydaje się przygnębiona, bo była pewna, że jej love boy prezentowałby się świetnie… A my zostaliśmy ograbieni z dodatkowych projektów postaci.
Na drodze protagonistów ponownie pojawiają się jednak oni. I to nie byle kto, bo Kazama i Amagiri, po tym jak Yamazaki o mało nie stracił poczytalności ogłupiony na polu bitwy przez zapach krwi. Był gotowy zaatakować nawet Chizuru, grożąc, że jeśli mu się sprzeciwi, to przypłaci to życiem. A ja znowu miałam wrażenie, że scenarzyści się z jego wątkiem trochę miotają. Jakby nie byli pewni, w którą stronę pociągnąć dalszą historię? Yamazaki i Chizuru oddalają się bowiem od Shinsengumi, choć to niby Hijikacie pozostają absolutnie lojalni… Potem udają się niby z misją odbicia Kondou, ale gdy sprawy wymakają się spod kontroli, to zostawiają szefa i Okitę, a sami ewakuują w te pędy… itd. Wreszcie, w pewnym momencie, napataczają się nawet na Ibuki Ryunosuke. Chyba tylko po to, by nasza parka miała jakąś bazę wypadową do swoich późniejszych działań. Ja tam nie wiem, wydaję mi się, że skoro tak spektakularnie zawiedli z odzyskaniem Kondou, to honor nakazywałby im powrócić do Shinsengumi, a zamiast tego Hijikata daje im coś w rodzaju pozwolenia, aby się zmywali i zaczęli nowe życie… Być może nasz Demoniczny Vice-Dowódca był już tak zdołowany, że nie chciał zabierać przyjaciół na pewną śmierć?
Z całej sprawy z Kondou wynikła jednak jeszcze bonusowa, absurdalna rzecz. Chizuru dowiedziała się, gdzie przebywa jej długo poszukiwany ojciec – doktor Kodo. Jakieś przypuszczenia? Ano, tak, siedział sobie w dokładnie tej samej rezydencji, gdzie więziony był dowódca Shinsengumi, wraz z rasetsu, które natworzył! Na widok córki wcale się nie przejął, ale zgodnie ze zwyczajem przedstawił protagonistom swój szalony plan podboju świata: jak to zamierza stworzyć jeszcze więcej, potężniejszych rasetsu i zdominować za ich pomocą Japonie. Żeby jednak nie było, że jest złym rodzicem, to pozwala Chizuru się przyłączyć. Jako „Mother of Furies” mogłaby użyczać swojej krwi, do tworzenia kolejnych, zupdatowanych wersji potworów. No kto by się nie zgodził, co nie?
Zaraz po tym spotkaniu, Yamazaki i Chizuru dochodzą do wniosku, że w sumie i tak nic im nie zostało, więc równie dobrze mogą ZNOWU spotkać się z Kodo i tym razem pozbyć się go i jego wynaturzonych bestii na dobre. Dzięki temu zrobią coś, co przysłuży się chociaż światu, a co na pewno spodobałoby się ich porzuconym towarzyszom, którzy ginęli tam, gdzieś daleko, daleko, hen, hen na froncie. I mimo iż niedawno uciekali przed doktorkiem w podskokach – aż uratował ich ledwo stojący na nogach i przeżarty przez gruźlice Okita – to udają się we DWÓJKĘ do zamku Shirakawa na final showdown. Yamazaki, niczym bohater innej gry komputerowej (np. „Thief” czy „Assassin’s Creed”) zabija stających na straży rasetsu jednego po drugim… Ale taka zabawa nie mogła trwać wiecznie i w końcu przyszło im się zmierzyć z głównym bossem tego poziomu.
W szczęśliwym zakończeniu Chizuru poprosiła ukochanego, by ten nigdy więcej nie używał mocy rasetsu, bo zgodnie z tym, co powiedział im Amagiri, to prędzej czy później obróci się przez to w proch. Dlatego ninja postanawia polegać tylko na swoich umiejętnościach. Nie obchodzi się jednak bez pomocy Chizuru, która odwraca uwagę „pionów = innych rasetsów”, raniąc się i hipnotyzując ich tym samym zapachem własnej krwi. Co było nawet fajną akcją, bo w końcu miała jakiś udział w walce. Dziewczynie niedane jest jednak zadanie ostatecznego ciosu i wysłanie Kodo do „lepszego świata”, bo w wymierzaniu sprawiedliwości wyręcza ją Kazama. To on morduje ostatecznie zbuntowanego demona z klanu Yukimura, a Amagiri wykańcza pozostałe rasetsu. Potem obaj panowie gratulują Yamazakiemu determinacji… i wszyscy rozchodzą się w swoją stronę. Okeeej. Zgaduję zatem, że postawa człowieka dostatecznie im zaimponowała, aby go oszczędzić? Pewnie i tak zakładali, że nie zostało mu dużo czasu.
W epilogu Yamazaki i Chizuru na dobre zapuścili korzenie w Edo. Co więcej, mężczyzna zdał oficjalne egzaminy na lekarza i, wykorzystując podręczniki zostawione przez szalonego Kodo, zaczął robić to, o czym skrycie marzył. Nieść ludziom pomoc zdolnościami medycznymi, mając u boku piękną i oddaną żoneczkę. A w zdobywaniu nowych pacjentów pomagał mu nawet stary przyjaciel Ibuki, który kierował do Yamazakiego każdą, potencjalnie potrzebującą leczenia duszyczkę. Co było nawet spoko rozwiązaniem, bo ładnie nawiązywało do backgroundu postaci historycznej.
W smutnym zakończeniu Yamazaki ulega pokusie, nie słucha Chizuru i postanawia jednak używać mocy rasetsu, aby rozliczyć się z niedoszłym teściem. To, naturalnie, doprowadza go do zguby. Zrozpaczona Chizuru zostaje wtedy sama i jedynie Kazama wychodzi do niej z propozycją, że może albo o ninja zapomnieć i dołączyć do swoich braci demonów (w czym mógłby jej osobiście pomóc), albo prawdopodobnie w przyszłości znowu zostaną wrogami… Skoro jednak jest w żałobie, to dają jej czas, aby to sobie wszystko przemyślała, a obaj panowie odchodzą w bliżej nieokreślonym kierunku.
W jeszcze innym zakończeniu, również w trakcie walki finałowej, Chizuru źle ocenia swoje możliwości i kiedy skupia na sobie uwagę rasetsu… to one dosłownie ją rozszarpują. Stąd sam pomysł, chociaż był odważny i ciekawy, to zwrócił się przeciwko niej, a tyleż z tego satysfakcji, że przynajmniej nie cierpiała latami z ręki obłąkanego Kodo, jako papka żywieniowa dla rasetsu.
A co ogólnie myślę o tym wątku? Cóż, no wynudziłam się! Nie będę ściemniać. Yamazaki to niby typ postaci, który gwarantuje full pakiet: jest bystry, lojalny, waleczny. Troszczy się o Chizuru i nie traktuje jej protekcjonalnie. Nie dominuje dziewczyny, ale polega na jej radach. Wreszcie, pomimo fanatycznego oddania Shinsengumi, nie umiera z nimi, ale żegna się z Hijikatą i prosi o możliwość odejścia na „emeryturę”.
Miał też sporo uroczych lub romantycznych scen z bohaterką: np. gdy opowiadał o zwyczaju całowania w rękę (jako symbolu oddania), albo gdy poprosił ją (z rumieńcem), by oddała mu krew (a tak naprawdę wymienili bardzo odważne buzi-buzi), czy gdy polegał na niej, bo z braku sił, sam nie potrafił się przemieszczać…
Pomimo to nie udało mi się polubić Yamazakiego w jego własnej ścieżce. Jako postać poboczna był dla mnie spoko. Przyzwyczaiłam się, że to taki wierny pionek Hijikaty, który umiera w połowie gry, aby podkręcić dramatyzm. Ale jako love interest? Oj, dłużyła mi się ta opowieść niepomiernie i cały czas się głowiłam, co z nią w sumie nie tak? Wydaję mi się, że miałam po prostu za duże oczekiwania. Naprawdę sądziłam, że jako szpieg Yamazaki pozwoli nam się bardziej zagłębić w świat polityki. Mieliśmy tego trochę w wątkach Hijikaty, Sakamoto czy Iby. Niestety, zamiast tego dostaliśmy znowu, tę samą oklepaną opowiastkę o rasetsu i siedzenie przez większość akcji w krzakach lub spędzając czas na zabijaniu jakiś tam wampirów-pachołów… Yamazaki tak szybko odłączył się od Shinsengumi, że nie mogliśmy nawet obserwować ich dalszych, tragicznych losów. Przekonać się, co spotkało postacie, które w common route polubiliśmy.
Bo powiedźmy sobie szczerze, kogo obchodził Kodo? No, z wyjątkiem księżniczki Sen i Kazamy, którzy jaki liderzy swoich klanów musieli wymierzyć mu sprawiedliwość? A wiecie co już w ogóle jest najśmieszniejsze? Że protagoniści w sumie nawet nie musieli udawać się do zamku Shirakawa! Tak się składało, że Amagiri oraz Kazama i tak się tam kierowali. Dlatego, czy z pomocą Yamazakiego i Chizuru, czy bez, to i tak załatwiliby problem z Kodo i jego rasetsu raz a dobrze. Poświęcenie naszych bohaterów i ich heroiczne postawa okazały się w takim wypadku kompletnie zbędne. Ba! Mogli nawet lepiej posiedzieć dłużej z Shinsengumi i może pożegnać z kolegami, jak należy, skoro los walniętego doktorka i tak był przesądzony.
Może przyszłe DLC mogłyby sprawić, że spojrzałabym na Yamazakiego przychylniej? Nie jestem pewna. Na tę chwilę mam wrażenie, że został potraktowany najbardziej po macoszemu z całej paczki. Ma najmniej CG, późno się pojawia w fabule, nie dostał dla siebie żadnego oryginalnego antagonisty, np. taki Iba walczy z Takedą, ani funkcji – np. Sakamoto pokazuje drugą stronę medalu. Nie osiągnął niczego szczególnego – jak np. Souma. Ani nawet nie poznaliśmy go z nowej strony, jak np. Okitę, Sannana czy Kazamę w ich własnych opowieściach. Szczerze? Dalej go odbierałam, jakby jedną nogą został na drugim planie. A szkoda. To mogła być opowieść ze sporym potencjałem – a tak zamiast tego czułam się, jakbym przechodziła filler. (Mam nadzieję, że jego fani wybaczą mi tak surową ocenę…).