Najlepsze na koniec – tak powiadają. A skoro Knight podobał mi się najbardziej wizualnie, no i kto by tam nie zwrócił uwagi na przystojnego, doświadczonego pseudo paladyna, postanowiłam zostawić sobie jego ścieżkę na pożegnanie z drugą częścią „Dot Kareshi”. Koniec końców nie było aż tak różowo, jak sądziłam i moim ulubieńcem z secondo gruppo zupełnie nieoczekiwanie został Mnich, ale i tutaj znalazło się kilka mocniejszych momentów.
Ale ponieważ zawsze to robię, to i tym razem wrzucam wprowadzenie, bo może ktoś nie czytał wcześniejszych recenzji? Bohaterką „Dot Kareshi II” jest bezimienna MC, która uwielbia pewnego jRPGa. Cały problem polega na tym, że bycie fanem serii, nie czyni z niej automatycznie dobrego gracza, dlatego MC często niepotrzebnie narażała swoją drużynkę postaci, nie kończyła questów, nie rozwijała sensownie umiejętności i wreszcie nie zdobywała itemów. Skąd jednak mogła wiedzieć, że taki powierzchowny sposób przechodzenia jakiejś tam gierki odbije się na niej czkawką? W wyniku buga dziewczyna zostaje bowiem dosłownie wciągnięta do uniwersum ze swojego ulubionego jRPGa. A tam już czekają na nią pikselowi panowie, rozkochani, stęsknieni, ale też… mocno zdziwaczali po doświadczeniach, jakie im zaserwowała. Aby się wydostać i naprawić błąd, MC musi w ich towarzystwie ukończyć 1 questa…
…a skoro tak, to w ścieżce Knighta nasz wybór pada oczywiście na zadanie, którego przystojny rycerzyk pragnąłby się najbardziej podjąć. Tyle że pogadanka w karczmie trwała w jego przypadku dłużej niż pozostałych panów. Trochę jakby twórcy celowo przeciągnęli ten segment fabuły, bo nie bardzo mieli pomysł na resztę.
W wielkim skrócie: kiedy bohaterka decyduje się podjąć jego zadania, to w efekcie z szoku dostajemy spetryfikowanego Mnicha i cała uwaga drużyny skupiła się wtedy na zastanawianiu, jak sobie z tym faktem poradzić. A problem jest w sumie niemały, bo bohaterowie obawiają się, że jeśli po prostu gościa zostawią i sobie pójdą, to ten w szale – jak już się ocknie – zniszczy karczmę. A to zagroziłoby NPCom. (I nie mieliby potem gdzie pić – co było nawet ważniejszym powodem). W każdym razie Beastmaster proponuje wszystkim alternatywne rozwiązanie: jeśli pozwolą Mnichowi pomacać piersi MC, to ten na 100% się ocknie. W końcu jest mega zboczeńcem. I zawsze o tym marzył. Niestety wymagałoby to od protagonistki ofiary… Co o dziwo jej nie przeszkadza. Dlaczego? Bo naprawdę chce pomóc Knightowi. Mężczyzna jest zatem wdzięczny za jej szlachetność i wspaniałomyślność. Ba! Realizują nawet ten szalony plan, który i tak kończy się użyciem brutalnej siły. Mnich dostaje w łeb, więc w sumie wyszło na jedno, ale przynajmniej zdołali go poskromić.
A chociaż Knight pokazał nam się tu z całkiem atrakcyjnej strony: był wobec MC niebywale uprzejmy, przejął dowodzenie nad grupą, wydawał im polecenia i na koniec pomógł w realizacji całego planu, to mam wrażenie, że akcja bardziej koncentrowała się na Mnichu i ten drugi skradł naszemu love interest czas antenowy. Nie, żeby mi to bardzo przeszkadzało, bo polubiłam Monka, ale jednak rzucało się w oczy.
Zaraz potem przechodzimy do questa, który jest – co tu dużo ukrywać, bardzo prosty. Knight chce po prostu ochronić wieśniaków przed potworami, co samo w sobie jest aż zaskakująco szlachetną postawą, jak na bohaterów z „Dot Kareshi”. Przypomnijmy, że np. taki Priest, który niby też pomagał NPCom w walce z chorobą, robił to z własnych, egoistycznych pobudek. A tutaj? Proszę! Prawdziwy paladyn! Chociaż… też nie do końca, bo facet ma z kolei inne, nie mniejsze od reszty, dziwactwo.
Jak można się domyślić po jego profesji, Knight pełni w ekipie role tanka. Pewnie wszyscy czytelnicy bloga wiedzą, co to znaczy, ale wyjaśnię dla porządku – że jest to zwykle postać z największą ilością punktów życia, która skupia na sobie przeciwników, aby reszta drużyny nie była zagrożona. Innymi słowy: przyjmuje obrażenia. A ponieważ nasza MC grała wcześniej, jak grała, to tej utraty HP było nad wyraz dużo, aż wreszcie Knightowi… zaczęło się to podobać. Podczas walki będzie często powtarzał coś w tylu „oh, tak, uderz mnie jeszcze raz w to miejsce! Mocniej!” i inne, brzmiące jak rodem z jakiegoś filmu dla dorosłych, rzeczy XD. Można więc powiedzieć, że bohaterka sama zrobiła z niego masochistę.
Stąd nawet podczas walki w queście, Knight początkowo koncentruje się tylko na własnej przyjemności. Pozwala, by potwory go pogryzły, aby nacieszyć się swoimi obrażeniami. W tym czasie drużyna stara mu się nie przeszkadzać, ale wraz ze wzrostem poziomu trudności sytuacja robi się coraz bardziej nieciekawa. Monk i Beastmaster zostają wyłączeni z walki przez kolejne fale mobów, aż na polu bitwy zostaje tylko Knight, MC i Dancer. Ten ostatni zresztą nie ma nawet okazji używać zdolności leczniczych, bo musi nieustannie uciekać… No, nie powiem, jeśli tank doprowadza do takiej sytuacji, to zwykle oznacza, że jest beznadziejny w swojej roli. Podstawowa zasada każdego cRPGa głosi bowiem, że zawsze chroni się healera, ale co tam!
Z pomocą w tak trudnej sytuacji musi przyjść MC. To ona, instruowana przez rycerzyka, musi zrobić jakieś ziółka czy innego potiona, aby podleczyć mu trochę HP i by facet mógł tym samym uratować drużynę. (Oczywiście, nie zabrali ze sobą żadnych mikstur i ich ekwipunek świecił pustkami…). Szczerze? To cud, że ona to przetrwała, ale przynajmniej Knight był przytomny na tyle, by chociaż jej zapewnić ochronę, bo pytanie, czy zasady „growej nieśmiertelności” obejmowały też przybyszów z innych światów? No ale bez tego zagrożenia nie mielibyśmy sceny, w której love interest przytula naszą bohaterkę i zapewnia, że ochroni ją przed wszelkim złem i bólem, choćby kosztem własnego ciała.
Koniec końców Knight decyduje się na ostateczne rozwiązanie i użycie skilla autodestrukcji. Dzięki temu rozwala siebie… i ostatnich przeciwników. Chociaż, naturalnie, jemu samemu nic tak naprawdę się nie dzieje, a na zdziwienie bohaterki skąd w ogóle facet zna tak niebezpieczną technikę, Monk odpowiada, że przecież sama ich takich szalonych umiejętności nauczyła… Ach, widzę, że MC była też mistrzem konstruowania OP buildów postaci.
Tym sposobem wieśniacy są uratowani, wioska ocalona, a Knight i MC muszą się rozstać, bo skoro bug został naprawiony, to dziewczyna może wrócić do swojego świata. Rycerzyk mówi nawet sam do siebie, że nie potrafiłby jej odebrać szczęścia i powstrzymać…
…ale zmienia zdanie dosłownie chwile później, gdy w jednym z zakończeń nie pozwala jej odejść i wyciąga z portalu, gdy tylko pojawia się światło, aby ją przenieść. Od tej pory MC zostaje w świecie ze swojej ulubionej gry i szkoli się u boku Knighta na nowego tanka. W drugim zakończeniu facet podąża za nią do „prawdziwego” uniwersum i zamieszkują nawet wspólnie pod jednym dachem. Ze względu na swoją siłę i urodę otrzymuje sporo ofert pracy w klubach, gdzie musiałby przypodobywać się klientom, ale mężczyzna wyjaśnia, że ślubował wierność i oddanie tylko jednej kobiecie, więc taka opcja nigdy nie wchodziła dla niego w grę.
No to co myślę o tej ścieżce? Miała swoje zabawne momenty, ale zdecydowanie nie była to najlepsza historia w „Dot Kareshi”. Chociaż w porównaniu z resztą panów, Knight był całkiem normalny i pewnie faktycznie dałby rade zapewnić naszej bohaterce bezpieczeństwo i szczęście. Pod warunkiem, że godziłaby się, co jakiś czas zadawać mu obrażenia. Co ma zresztą miejsce w pierwszym endingu i facet nawet stwierdza, że łączą dzięki temu pożyteczne (trening) z przyjemnym (a przynajmniej dla niego). Jak wspominałam we wstępie, trochę szkoda, że Knight stracił tyle fabuły kosztem innych postaci, przez co jego interakcje z bohaterką były dość ograniczone, ale wciąż bawiłam się dobrze i udało mi się zaśmiać przy licznych gagach. No i ten głos Hirakawy Daisuke… 😉