Podobnie jak w pierwszej części Dot Kareshi, tak i w drugiej nasza bohaterka trafia do świata z gry video w wyniku dziwacznego buga. Aby wydostać się z tej niecodziennej sytuacji, musi wraz z pikselowymi postaciami ukończyć przynajmniej jednego questa. A zadanie nie będzie łatwe, bo jej wcześniejszy styl przechodzenia RPG – bardzo agresywny, z pomijaniem misji pobocznych, z ciągłym narażaniem drużyny – doprowadził do tego, że osobowość sterowanych przez nią postaci mocno się wypaczyła. Poważnie, miałam wrażenie, że panowie z Dot Kareshi II są jeszcze bardziej wykolejeni niż ci z „jedynki”. Nic zatem dziwnego, że spotkanie ich twarzą w twarz, było dla protagonistki szokiem.
Przygodę z sequelem postanowiłam jednak zacząć od Beastmastera, biorąc nietypowo, na pierwszy ogień postać, która wydawała mi się najmniej interesująca. Może dlatego, że zbyt przypominał mi klasę Osamodas, która działała mi na nerwy, gdy sama pogrywałam jeszcze we francuskie MMO o nazwie Wakfu. Nie tylko ze względu na podstawowe założenia, tj. walkę przy pomocy zwierzęcych kompanów, ale jak przyjrzycie się dobrze wspomnianej nazwie, to zauważycie, że jest to ananim, zdradzający jeszcze jedną cechę wspólną obu postaci. (Podpowiedź: przeczytajcie to słowo wspak).
Tak, Beastmaster kocha swój pejcz, i obroże, i dominowanie… stąd często będzie rzucał w stronę bohaterki dziwne, prowokacyjne propozycje lub ostrzeżenia, jeśli nie będzie się zachowywała „tak, jak należy”. (Czy raczej: jak jej rozkaże).
Nawet jego misja była wyjątkowo ekstremalna, bo facet umyślił sobie, że chce złapać wodnego smoka. Marzył o takim, gdy był jeszcze dzieciakiem. Że będzie miał takiego super zwierzęcego przyjaciela i będą się o siebie nawzajem troszczyć, bo przeczytał o podobnej więzi w jakiejś książce. (Co MC uważa nawet za uroczę i wprowadza tym chłopaka w zażenowanie. Btw. to bohaterowie z Dot Kareshi mają normalne dzieciństwo itd.? Wiem, że w każdym RPG jest jakiejś backstory dla kompanów, ale nie sądziłam, że oni je tutaj naprawdę przeżywają…).
Niemniej drużyna opuszcza Beastmastera niedługo po rozpoczęciu misji i nakazuje mu iść przodem, bo… trafiają na seksownego NPCa-kobietę. Krwawiąc z nosa, Mnich natychmiast za nią podąża, a paladyn dołącza chwile później, gdy słyszy, że jest szansa na dostanie 100 batów. Jako ostatni parkę opuszcza Tancerz, rzekomo, aby poszukać tamtej dwójki, ale tak naprawdę też dał się skusić pięknej nieznajomej. W efekcie Beastmaster i MC mają nieco czasu dla siebie, ale nie trwa to długo, bo przecież muszą rozpocząć polowanie.
Cały problem polega na tym, że smok ani myśli się pokazać i potrzebna jest na niego jakaś przynęta. Tym sposobem palandyn ląduje – zepchnięty znienacka przez Beastmastera – w wodzie, bo „i tak ma wiele HPków, więc tak szybko nie skona”. Nie ma to, jak liczyć na troskę przyjaciół. Co więcej, argumentuje Beastmaster, staruszek lubi dostawać obrażenia, więc drużyna podejrzewa, że mu się to nawet spodobało. Niestety, przynęta z paladyna zawodzi i Beastmaster dochodzi do wniosku, że lepiej nada się do tego bohaterka. Wiecie, smoki mają słabość do dziewiczych księżniczek i te sprawy. To dlatego używają krwi MC, a bestia faktycznie błyskawicznie się pojawia.
Cóż, zdecydowanie ekipa numer 2, obchodzi się z naszą protagonistką mniej delikatnie. Nie zmienia to jednak faktu, że Beastmaster ochronił ją przed atakiem, który mógł ją zabić. Chociaż i tak ją przy okazji zrąbał za nieuwagę – wiecie, to takie typowe okazywanie czułości w wykonywaniu 100% tsundere. Aby nie było, że używa tylko marchewki, bez kija. I aby wiedziała, gdzie jest miejsce. Tj. słuchała rozkazów swojego nowego pana.
Koniec końców smok daje się poskromić głównie ze strachu przed Beastmasterem, a ten jest nawet wynikiem misji nieco rozczarowany. Jakoś za dzieciaka posiadanie takiego kompana wydawało mu się bardziej ekscytujące, ale i tak postanawia zrobić z gada swojego sługę. Od tej pory – dzięki specjalnej obroży – będzie mógł przyzywać potwora, kiedy tylko mu się spodoba i rozważa założenie identycznej ozdoby na szyję naszej MC. Ale rozmowa parki nie trwa długo, bo uwagę panów przyciąga inny fakt. Podczas tej całej szamotaniny z wodnym smokiem, ubranie dziewczyny całe przemokło i mogą zobaczyć jej bieliznę, co sprawia, że biedny Mnich prawie nie wykrwawia się na śmierć przez nos…
W pierwszym zakończeniu: Beastmaster zauważa moment, w którym nasza bohaterka ma się teleportować do swojego świata i postanawia… wrócić z nią. Szczerze, to nie bardzo czułam między nimi jakąkolwiek „chemię”, ale może to wynik mojego uprzedzenia do archetypów tsundere i shota. W każdym razie chłopina się niby jakoś w niej zakochał i nie chciał po prostu zostać odtrącony. To dlatego, już w fizycznym świecie, zamieszkuje z MC, gdzie oddaje się takim rozrywkom, jak oglądanie filmów przyrodniczych o pingwinach. Ah, i by nie było mu tęskno za zwierzętami, które porzucił, udają się z MC na randki do zoo.
W drugim zakończeniu: bohaterowie zostają razem w pikselowym świecie, a MC łazi za Beastmasterem, bo obawia się o jego zdrowie, gdy ten wykonuje swoje misje. Nieco podirytowany mężczyzna tłumaczy jej wtedy, że w najgorszym wypadku zawsze można przecież wczytać zapis od innego punktu… ale potem z szokiem odkrywa, że protagonistka nigdy nawet nie brała takiej opcji pod uwagę. Wow, czy to znaczy, że ona przeszła całego RPG-a bez ani jednego zgona? Czy po prostu nie chciało jej się przeładowywać zapisów i tylko cisnęła na zaklęciach/miksturach wskrzeszania? Tak czy inaczej, dziewczyna musi trochę przyexpić i nauczyć się więcej o realiach swojego nowego domu, aby móc w pełni się tam odnaleźć.
A podsumowując całość, to sama misja była nawet zabawna, bo agresywno-zaczepne relacje między panami wyszły tu o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Udało mi się więc nawet parsknąć kilka razy. Na przykład w scenie, gdy próbowali wymyślić imię dla smoka. Poważnie? Doramiranobovich? Trochę się chłopak nagada, nim to poprawnie i szybko wypowie…
Nieco gorzej wypada jednak sama więź między love interest i main hero, bo – w przypadku tsundere – bardzo ważne jest odkrywanie ich osobowości metodą na „cebulę”. Najpierw dostajemy tylko wyzwiska i gorycz, a potem powoli pozbywamy się kolejnych warstw, aż ujawnia się przed nami słodki honey bunny. Tutaj tego procesu najzwyczajniej zabrakło, bo gra jest strasznie krótka. Wiecie, jedna misja, to zdecydowanie za mało, aby dało się poznać czy polubić Beastmastera. Dlatego nieco trudno nam zrozumieć, czemu w sumie bohaterka tak szybko się do niego przekonała i musimy pamiętać, że ona razem z nim, grając w grę, spędziła długie godziny na kolekcjonowaniu i łapaniu wszelakiej maści stworów, jeszcze przed wydarzeniami z fabuły, której jesteśmy świadkami.
No, ale od początku podchodziłam do tego tytułu jak do takiego sympatycznego fillera, z wyjątkowo ładną oprawą wizualną i świetną grą aktorską. Czego by bowiem o Dot Kareshi nie mówić, to technicznie wykonane jest bardzo dobrze. Aż chciałoby się, aby historia trwała dłużej. Ale nawet w takiej wersji to zabawna, słodka i napisana z pomysłem ścieżka.
Btw. to uroczę, że nawet po przeprowadzce, Beastmaster martwił się o swojego poprzedniego, zwierzęcego towarzysza – pingwina o imieniu Pe, co pokazuje, że chłopak – pomimo skłonności do nadużywania pejcza – musiał mieć dobre serce. Albo po prostu, tak jak ja, uwielbia te uroczę stworzenia.