Historia Kodo no Mae zaczyna się dość nietypowo, bo od sceny… walki? Bohaterowie ćwiczą razem, a Shiki jest absolutnie zdeterminowana, aby tym razem zaskoczyć i pokonać wężowego kami. Głównie dlatego, że przez dwa lata jego nieobecności (od czasu zakończenia fabuły pierwszej części „Scarlet Fate”), dziewczyna bardzo dużo trenowała. Chciała więc pokazać ukochanemu, jak wiele przez te lata osiągnęła… ale i tak przegrywa pojedynek, co nie było żadnym zaskoczeniem.
Muszę przyznać, że lubiłam Kodo no Mae w grze podstawowej. Może to nie tak, że jest w jakiejś czołówce moich ulubionych postaci z gier otome, ale i tak uważałam, iż jest to bohater dość oryginalny. Zawsze jednak odczuwałam pewien zgrzyt, jeśli chodzi o jego relacje z Shiki. I teraz, w kontynuacji, to wrażenie tylko się pogłębiło. Kami z klanu Omi dalej jest tak samo wyluzowany, zabawny i mniej „romantyczny” od reszty paczki, ale mnie jednak dręczyło, że jest w ich relacjach coś zimnego. Zupełnie, jakby te dwa lata rozłąki tylko im zaszkodziły.
No ale o co właściwie chodzi? W „Scarlet Fate ~Seasons of love~” Kodo no Mae powraca po swojej długiej, samotnej wędrówce, która miała na celu znalezienie sposobu na pozbycie się Miecza, aby poinformować Shiki, że chyba ma dobry trop. Pytając tu i ówdzie, spacerując po wielu krainach, poszukując odpowiedzi, itd. facet wpadł na błyskotliwy pomysł: „ej, a gdyby tak zapytać o to jednego z trzech Kami Stworzenia? Przecież to z jego ciała powstało ostrze!”. Nie jestem więc pewna, czy bohaterowie potrzebowali faktycznie aż 2 lat, by wpaść na tak szczwany i nieprawdopodobny plan. No, ale co ja tam wiem? W każdym razie, jak wymyślił, tak zrobili. Kodo no Mae i Shiki opuścili Kifu, aby razem udać się w podróż i odnaleźć Amenominakanushi-no-kami. W międzyczasie Shiki się trapi, czy Wężowy Bóg w ogóle pamięta o jeszcze innej, znacznie ważniejszej dla niej obietnicy. Takiej, że kiedyś ją porwie? – pyta Kodo. Nie, że będziemy żyli szczęśliwie razem – prostuje Shiki. Ale, jakby nie patrzeć, póki istnieje Miecz i związana z nim klątwa nigdy nie zaznają spokoju. Dlatego Kodo no Mae oznajmia, że i tak jest wdzięczny Demonowi, bo gdyby nie on, to nigdy by nawet nie poznał przywódczyni Kifu i nie stracił dla niej serca.
Dziesięć dni później bohaterowie udają się wspólnie do prowincji Shinano. Shiki jest zafascynowana tym nowym miejscem, bo jako liderka i powierniczka Miecza rzadko kiedy miała okazje opuszczać granicę swojego domu. Stara się więc opowiadać Kodo no Mae o wszystkim, co usłyszała o tym miejscu, a ten sobie z niej podkpiwa, że jest jak dziecko, ale i tak uważa jej entuzjazm za uroczy. W końcu to nie tak, że Wężowy Bóg nie był w tym mieście – i znacznie większych, jak sama stolica – miliardy razy, bo dzięki temu uczył się życia wśród ludzi. To, co jednak jest w tej scenie najważniejsze, to fakt, że trafiają potem na podejrzanego kupca, który ma wielki napis „oszust” na czole. Facet sprzedaje bohaterom ozdobę do włosów dla Shiki, ale tak naprawdę jest niezdrowo zainteresowany jej ostrzem. Bohaterowie jednak tego nie zauważają, bo są zbyt zajęci flirtowaniem. Kodo mówi, że chce zobaczyć ukochaną z rozpuszczonymi włosami, a ta obiecuje, że pokaże mu się w ten sposób tego wieczora.
Następnie MC i Kodo no Mae kierują się do onsenu, bo zauważyłam, że w tym dodatku chyba wszyscy muszą się razem wykąpać… To jakiś motyw przewodni. Tak czy inaczej, na miejscu spotykają Kamimusuhi oraz jej ochroniarza Kazanami no Mikoto (który w tej ścieżce ma się dobrze). Oczywiście, bogini stworzenia, jak zawsze chleje sake, zwiedza sobie świat, niczym się nie przejmuje i budzi zgorszenie swoim strojem. Łazi bowiem prawie naga. Na widok Shiki chce z nią dzielić pokój, bo uważa, że nocowanie w stylu „chłopcy osobno i dziewczynki osobno” będzie zabawne. Ku ogromnemu niezadowoleniu Kodo no Mae, który po pierwsze: nie chce się Shiki dzielić, po drugie: nie widział MC tyle czasu, że ani myśli ją teraz zostawiać, a po trzecie: zauważa, że Kamimusuhi technicznie nawet nie ma płci, więc jej sugestia jest bez sensu. Na dodatek Kazanami chce z nim walczyć, by mogli sprawdzić, który z nich jest potężniejszym wojownikiem, co absolutnie psuje humor Wężowemu Bogowi i miał chyba tej dwójki serdecznie dość. Btw. ja też. Oglądanie ich w randomowych scenkach bynajmniej nie sprawiało, że nabierałam do tych bohaterów sympatii. Chociaż przyznaję, że dialog, w którym Kamimusuhi proponuje Kodo no Mae pigułki, które pomogą mu „zabrać Shiki do nieba”, był zabawny. Zwłaszcza beztroska i niezrozumienie ze strony MC oraz Kazanamiego: „o co im właściwie chodzi i co to oznacza?”.
Potem bohaterowie wreszcie idą się wykąpać i Shiki jest nieco przerażona, gdy odkrywa, że Kodo no Mae jest po drugiej stronie, zupełnie nagi, w innym gorącym źródle. Co prawda kami uspokaja ją, że niepotrzebnie się spina. Gdy bogowie nie są w swojej „ludzkiej formie”, to przecież nigdy nie mają na sobie ubrań, więc ta sytuacja zupełnie go nie krępuje. Poza tym i tak nic by jej nie zrobił. W sumie to wprost oznajmia, że złożył sam przed sobą przysięgę, że nie dotknie ukochanej, póki nie uwolni jej od grzechu oraz Miecza. Musi bowiem najpierw udowodnić, że jest jej wart, jako mężczyzna, nim pozwoli sobie na taką bliskość. MC i tak się jednak nieco denerwuje, chociaż cieszy ją, że jest aż tak mocno kochana i szanowana. W efekcie, gdy są już razem w pokoju, faktycznie ograniczają się do wymiany pocałunków, chociaż Kodo no Mae przyznaje, że jest mu z tym ciężko.
Następnego dnia pojawia się już dla odmiany jakaś drama. Okazuje się, że ktoś ukradł Miecz i początkowo Shiki obwina o to Kamimusuhi. Dopiero potem wychodzi na jaw, że to sprawka bandytów, którym przewodził nie kto inny, jak spotkany wcześniej kupiec. Zresztą wszystkie sprzedawane przez niego dobra były komuś zabrane. Nawet ozdoba do włosów, którą dostała Shiki. Facet wymądrza się jakiś czas, przechwalając, że jest jakby uczniem Domana. Że dzięki naukom onmyoji jest prawie tak samo potężny i że będzie mógł użyć miecza, który rozpoznał dzięki swoim zdolnościom… ale jego monolog nie trwa długo. Dostaje w gębę i zostaje ogłuszony w połowie przemówienia, podobnie jak jego wszyscy ludzie (było ich 30!), choć Shiki i Kodo no Mae nawet się przy tym nie spocili.
Fabuła fandisku urywa się sceną, w której bohaterowie podziwiają razem sakury i planują kontynuowanie podróży. Nie są pewni czy im się uda, ale i tak są pełni nadziei. Przede wszystkim, dlatego że mają siebie. Nawet jeśli przyszłość pozostaje zagadką. Jeśli więc liczyliście na jakieś konkretne rozwiązania, to – niestety – nie dostajemy ich w tym wątku. Ot, po prostu, było to takie kilka dodatkowych, luźnych scenek. Stąd, aby uczciwie ocenić „Wiosnę”, muszę podkreślić, że w sumie niewiele się tu działo. Miałam nadzieję na faktyczną podróż do krainy bogów – jak obiecano nam w epilogu do pierwszej części. Jakieś ważne decyzje. Może więcej fluffu? Ale nic z tego. A miejscami wiało nawet chłodem. Zwłaszcza w scenkach z życia codziennego, stanowiących część „Jesieni”: bohaterowie albo razem piją sake, albo walczą, albo gadają o walce… i nic poza tym. Zaczęłam więc z przykrością stwierdzać, że oni mi chyba kompletnie nie pasują do siebie osobowościowo. Albo scenarzystom najzwyczajniej zabrakło na nich pomysłów. Jedyne co w zasadzie mogłam pochwalić, to całkiem fajnie ukazany mechanizm kłótni, gdy Shiki obraziła się za stwierdzenie, że przytyła, a potem kazała się Kodo no Mae „domyślić”, co zrobił, zamiast jak dorosły człowiek powiedzieć o swoich uczuciach wprost. Wiecie, taki typowy foch, gdy w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nasza reakcja jest w sumie śmieszna, ale nie wiemy już jak wybrnąć z tego wszystkiego z twarzą, więc pogrążamy się w kłótni dalej i dalej. Dlatego, tak, całkiem zgrabnie im to wyszło… ale skoro sprzeczka jest tym, co najpozytywniej oceniam w fandisku, to chyba coś jest nie tak?
A to nas prowadzi do pytania: czy Kodo no Mae w ogóle potrzebował tej kontynuacji? Zdecydowanie nie. Ale jeśli jesteście jego fanami, to pewnie ucieszy Was jeszcze godzinka opowieści w towarzystwie ulubionego, zabawnego kami oraz wreszcie szczęśliwej i nieskupionej tylko na swoim obowiązku Shiki. Ja tam odczułam jednak potężny niedosyt. Może dlatego, że spodziewałam się po prostu więcej i za wysoko postawiłam poprzeczkę? Trudno powiedzieć. Zawsze istnieje szansa, że inne ścieżki osłodzą mi rozczarowanie.