Rod Benedikt Widdensov, love interest o bardzo długim imieniu, to 16-letni chłopak, który jest młodocianym, podręcznikowym tsundere. (Co znaczy, że z wiekiem tylko mu się pogorszy, ale taki już jego los!). Poważnie, jego zdjęcie mogłoby być koło opisu w słowniku. A jeśli dodamy do tego, że z bohaterki „Cinderella Phenomenon” – Lucette, nazywanej prześmiewczo „Lodową Księżniczką”, również jest niezłe ziółko, to nic dziwnego, że przez większą część ścieżki strzelały między protagonistami iskry – i to nie z żaru namiętności, ale gniewu.
W „Cinderella Phenomenon” wcielamy się bowiem w 17-letnią księżniczkę Lucette, którą matka nauczyła nie ufać nikomu i niczemu, gardzić słabością i emocjami, wszędzie doszukiwać się spisków i polegać tylko na sobie… Cóż, przyznaję, to niecodzienna kompilacja cech dla bohaterki gier otome. Chyba się z taką do tej pory nie spotkałam. A do kompletu mamy jeszcze: konflikt z ojcem, osamotnienie i nienawiść do przyszywanej rodziny. Lucette najzwyczajniej nie wie, czym jest życzliwość, bo nikt jej tego nie nauczył. Dla niej Ophelia oraz jej dzieci (Emelaigne i Rod), to tylko dorobkiewicze, którzy przez szczęśliwy zbieg okoliczności (= romans z królem), zmienili swój status społeczny, a może i będą chcieli uzurpować w przyszłości koronę.
To dlatego Lucette jest dla nich tak samo oschła, jak dla reszty poddanych i ignoruje starania Emelagine, aby zostać jej przyjaciółką. Bo czemuż rywalka miałaby ją obchodzić? A przez tę obojętność i celowe ranienie przyszywanej siostry, Lucette zyskuje sobie również wrogość w oczach Roda. Jak szybko się przekonamy, dla chłopaka nie ma nic ważniejszego od rodziny. I to do tego stopnia, że pomimo cierpienia wskutek Klątwy Syreny, która odebrała mu mowę, Rod nie zamierza nic ze swoją przypadłością zrobić. Właśnie w obawie o przyszłość bliskich mu kobiet.
Ale, chwila, chwila! Jaka znowu klątwa? Ano w uniwersum „Cinderella Phenomenon” mieszkańcy królestwa cierpią w wyniku baśniowych klątw nakładanych przez złe wiedźmy. Każda z nich ma jakiś warunek do zniwelowania i jest luźno oparta na literackim pierwowzorze. A w tej opowieści nie tylko love intetest, ale i główna bohaterka będą musieli borykać się z magiczną przypadłością. Tak, Lucette również zostaje przeklęta. Wszyscy o niej zapominają, traci swój status, staję się nędzarką i niczym tytułowy Kopciuszek, musi odtąd ciężko pracować, aby odmienić swój los. W jej wypadku złamanie zaklęcia polega na wykonaniu trzech dobrych uczynków – coś, co dla księżniczki o lodowym sercu stanowi nie lada wyzwanie. Musi bowiem najpierw pojąć, czym jest „dobro”. A do pomocy w tym zadaniu wybiera sobie nie kogo innego jak właśnie Roda. Czemu? Bo wierzy, że oboje na tym skorzystają, a jako inny człowiek pod wpływem klątwy chłopak jako jeden z nielicznych pamięta, kim naprawdę była MC. Iluzja „bycia Kopciuszkiem” nie działała bowiem na wiedźmy, wróżki i innych przeklętych.
Tyle że Rod wcale nie zamierza jej pomóc. Zaskoczeni? Cóż, w sumie nie powinniśmy być. Ponieważ Lucette była podła dla jego rodziny, to każe dziewczynie spadać. Niemniej nasza pragmatyczna bohaterka jest zbyt uparta, aby tak łatwo dać się spławić. Zamiast tego dobra wiedźma Delora (która wcześniej ukrywała się pod postacią lalki i znała księżniczkę od dawna), załatwia dziewczynie robotę na zamku – jako osobistej służki Emelaigne. I to właśnie relacje z młodą Widdensovówną będą tym, co rozpocznie proces roztapiania lodowego serca Lucette, ale również przekona do niej z czasem Roda.
W czym droga do tego celu będzie wyboista, bo początkowo Lucette postrzega Emelaigne jako głupiutką, słabą i ciągle uśmiechającą się oportunistkę. Później jednak zaczyna rozumieć, że jej rówieśniczka bynajmniej nie jest szczęśliwa z powodu małżeństwa Opheli z królem i chętnie wróciłaby do dawnego życia. Co więcej, MC potwierdza, że próby zaprzyjaźnienia się z siostrą nie wynikały z niecnych pobudek, ale były zupełnie szczere. Emelagine naprawdę chciała mieć w niej przyjaciółkę, podobnie jak błyskawicznie polubiła się z MC jako swoją służącą – pomimo rzekomej różnicy stanów. To dlatego ostatecznie Lucette uczy Emelagine, aby się nad sobą nie użalać, ale ciężko pracować i godnie reprezentować tytuł księżniczki. Wyjaśnia kolejno zasady etykiety przy posiłkach (np. który widelec używa się, do czego), podpowiada na kogo uważać na balu, a gdy rodzeństwo ma wspólne lekcje tańca, to nawet godzi się pokazać jej kilka kroków, wychodząc na parkiet z Rodem. Ku wielkiej konsternacji i zażenowaniu tego drugiego. W końcu zaś to nieustanne wsparcie i cierpliwość wobec Emelagine owocują tym, że MC spełnia swój pierwszy, dobry uczynek…
…a przy okazji zdobywa sympatię Roda. Chłopak powoli zaczyna zauraczać się Lodową Księżniczką, ale w typowy dla tego archetypu sposób, okazuje jej przeważnie tylko niechęć i wiecznie podirytowane oblicze. Co prawda pomaga jej wydostać się z kilku niebezpiecznych sytuacji, np. gdy dziewczyna zbyt przyciąga uwagę Alcastera Levertona, najwyższego rangą rycerza Zakonu Caldira, ale ogólnie ciągle pilnuje, aby trzymać się od niej na dystans. Nawet jeśli rumieni się przy niej coraz częściej, jąka i rzuca ukradkowe spojrzenia, jak szczeniaczek. Chociaż chyba najczęściej parskałam w tej ścieżce, ilekroć Rod bywał wkopywany przez Sebbiego – czyli swojego pluszowego zająca. Ta magiczna zabawka to prezent od wróżki, który pozwala chłopakowi komunikować się ze światem. Przez Klątwę Syreny chłopak stał się bowiem niemy i tylko Sebby może odczytywać, a potem przekazywać, jego myśli… włącznie z tymi, których chłopak, by sobie nie życzył, np. że księżniczka Lucette jest piękna, elegancka, ma ciepłą dłoń, że zrobiłby dla niej wszystko itd. – w zależności od tego, jak bardzo daleko jesteśmy w fabule. Cóż, zawsze mam spory ubaw, jak ktoś uciera tsundere nosa. Kubeł zimnej wody i trochę upokorzenia wychodzi im zawsze na dobre.
W każdym razie drugi dobry uczynek również udaje się wykonać Lucette, niejako po drodze, bo staje w obronie obgadywanej na mieście Opheli. A to bezinteresowne działanie kompletnie przekonuje Roda, że dziewczyna nie patrzy już wrogo na jego rodzinę i jest zdolna do dobroci, więc wreszcie oferuje, że jej pomoże… po czym nie robi absolutnie nic. Poważnie, sprzedał jej tylko puste słowa, bo na tym etapie swój własny los uważał już za przesądzony, a Lucette radziła sobie doskonale samodzielnie. Co najwyżej mógł ją nieco po pocieszać w trudnych chwilach. Dlaczego?
Ano, tego dowiemy się z trzeciego, dobrego uczynku, jakiego Lucette spróbuje się podjąć. Dziewczyna postanawia, że choćby Rod się temu sprzeciwiał, to spróbuje zdjąć z niego klątwę. Idzie więc pogadać ze sprzedawczynią lalek – Vioricą, bo podejrzewa, że kobieta może być z tym wszystkim jakoś powiązana. Okazuje się, że faktycznie, Rod kochał się w przyjaciółce z dzieciństwa, ale nigdy nie starczyło mu odwagi, aby wyznać jej prawdę. To z miłości do niej zawarł układ z wiedźmą. Miał oddać swój głos, a w zamian za to zostać księciem, co w jego młodzieńczym wyobrażeniu powinno wystarczająco zaimponować ukochanej. Tylko że sprawy się szybko pokomplikowały. Wracająca nocą Viorica wpadła do wody i o mało się nie utopiła. Rod co prawda ją uratował, ale kiedy zostawił nieprzytomną, aby poszukać pomocy, to napatoczył się inny typ, który przypisał sobie bohaterski czyn i wkrótce został narzeczonym lalkarki. W efekcie, do momentu upływu określonego czasu (= do ślubu dziewczyny), Rod miał szansę, aby rozkochać ją w sobie, ale zrezygnował. Nie chciał bowiem ani niszczyć jej szczęścia (choćby zbudowanego na kłamstwie), ani narażać matki i siostry (bo przecież to dzięki magii wiedźmy król przypomniał sobie o ukochanej z młodości i odszukał Ophelię).
W międzyczasie poznajemy też sekret stojący za pochodzeniem MC. Lucette wreszcie odkrywa, czemu poddani zawsze przyglądali się jej tak wrogo. Okazuje się, że tak naprawdę jest córką wiedźmy – Złej Królowej, która terroryzowała niegdyś krainę. To dlatego jej ojciec nigdy nie potrafił okazać jej czułości, bo był do tego układu zmuszony. A choć tyranka przepadła, to jej wierni słudzy, w tym Mythros, dalej kręcili się po okolicy i knuli swoje mroczne plany. Trudno więc było nie skorzystać z pomocy fanatyków (chociaż nie wiem czemu MC nie zapytała Delory…), zwłaszcza że po poznaniu zakończenia baśni, Lucette dowiaduje się, że syrenka zmieniła się w morską pianę. Boi się więc o los Roda i przystaje na warunek, że pomoże w czymś, o co Mythros ją poprosi w przyszłości, a ten w zamian za to użyje swojej magii, aby wspomóc chłopaka. No, brzmi jak deal życia…
Tylko że ten układ szybko odbija się na wszystkich czkawką. Mroczny doradca umyślił bowiem sobie, że innym sposobem złamania klątwy jest zamordowanie Vioricii przed jej ślubem. Stąd zahipnotyzowana Emelaigne przynosi bratu nóż i błaga go, by dokonał zbrodni. A w smutnym zakończeniu, chociaż Rod, odmawia, to jest już za późno, aby go ocalić. Zaraz po scenie finałowej, znika na oczach Lucette – my zaś dostajemy po oczach czerwonym napisem „bad ending” za niewłaściwe zachowanie. W szczęśliwym: Rod co prawda również odmawia dokonania morderstwa, ale na miejsce akcji wpada jeszcze wiedźma Delora, by się nieco po pojedynkować z Mythrosem, a niebezpieczny cios nożem Lucette przyjmuje na własne ciało, aby powstrzymać ukochanego. Przy okazji wychodzi na jaw, że klątwa chłopaka została już złamana, bo przekierował on swoje uczucia na inny obiekt westchnień, a ten zdołał odwzajemnić jego miłość przed wyznaczonym deadlinem. Dlatego problem rozwiązał się sam. Potem jednak, ponieważ są przyszywanym rodzeństwem, nasi bohaterowie nie mogą się oficjalnie spotykać, a ja kompletnie nie rozumiałam: ¿por qué? Jak świat długi i szeroki, tak szlachta zawsze uświęcała tradycje chowu wsobnego. W czym Lucette i Rod nie byli przecież nawet biologicznie spokrewnieni. Na dodatek ich ojciec już raz wyskoczył z mezaliansem i pokazał królestwu, że ma wylane na różnice stanów. No to co to by był za problem, gdyby młodzi też się zaręczyli? Ba! Rozwiązywaliby tym samym ryzyko potencjalnej wojny o tron w przyszłości, bo wszystko zostałoby „w rodzinie”. To Emelaigne stanowiłaby większy kłopot… ale co ja tam wiem, o fikcyjnych dynastiach i ich troskach?
A teraz czas na podsumowanie! Rod kompletnie nie wpisuje się w typ postaci, z jakimi zwykle sympatyzuję, ale chłopak mnie i tak serdecznie ubawił kilka razy. (Chociaż w zasadzie to bardziej jego pluszak). Sam plot był ok, z kilkoma cholernie naiwnymi rozwiązaniami = cała intryga Mythrosa i Alcastera, która była tak naciągana, że aż przykro się na gości patrzyło. Podobnie jak na nieporadność Delory i Parfait, które kręciły się tylko smutnie po scenach bez większego sensu. Wreszcie, z innych negatywów, miałam również wrażenie, że pomimo absolutnej różnicy charakterów, Rod zbytnio przypominał mi Erika z „Beast Master and Prince”. Tamten też był nieco dziecinnym blondynem, z magicznym pluszakiem, pod wpływem zaklęcia itd. No ale może to tylko luźna inspiracja? Nie wiem.
A co się podobało? Pod wieloma względami nasza główna parka wcale nie różniła się tak bardzo od siebie. Rod tak samo łatwo się uprzedzał, jak Lucette. Nie chciał jej pomagać, bo nie wierzył, że jest zdolna do dobra, bo była córką wiedźmy i bo źle traktowała Emelaigne. W efekcie nie dał jej nawet nigdy szansy, aby się zmieniła – co MC mu kilkakrotnie wytknie. Oboje nosili metaforyczne, pieczołowicie konserwowane i pozbawione słabych punktów zbroje, za którymi ukrywali swoje uczucia i myśli. Rod udawał zimniejszego, niż był w istocie, bo albo ograniczało go poczucie winy, albo wstyd, albo brak doświadczenia, albo uprzedzenia, Lucette z kolei uważała – zgodnie z naukami matki – ujawnianie emocji za słabość oraz nie rozumiała, po co właściwie potrzeba człowiekowi takich rzeczy jak przyjaźń czy miłość. Co trochę sprawiało wrażenie, jakbyśmy oglądali 10-rozdziałowy taniec dwóch tsundere, który na jakimś etapie przerodził się w silne uczucie. (Może dlatego motyw wspólnego pląsania był dla tej dwójki tak ważny?).
Za ciekawe uważam również wykorzystanie baśniowych elementów i ich interpretację. Klątwa Syrenki była dość oczywista, jeśli chodzi o aspekt nieodwzajemnionego uczucia, ale już sprawa z przypisaniem sobie ocalenia przez kogoś innego mocno mnie zaskoczyła i przypomniała nieco o plot twiście z „Amnesii” ze świata Kier. Na szczęście dla bohaterek, tutaj finał by dużo pogodniejszy. W każdym razie może niepotrzebnie doszukuję się tych podobieństw do gier Otomate (w innych ścieżkach też jest ich sporo), ale można chyba spokojnie założyć, że ich produkcje nie były twórczyni obce. Nie są to również kalki, lecz subtelne inspiracje. Sama fabuła „Cinderella Phenomenon” broni się bowiem dobrze i to na własnych prawach.
Czy polecam Wam tę ścieżkę? Zdecydowanie tak. Faktycznie jest dobra na wstęp, bo dowiadujemy się wiele o królewskiej rodzinie, otoczeniu Lucette, doradcach i historii kraju. Na dodatek zakończenie opowieści nie jest w tym wypadku 100% bajkowe, bo pozostawia jednak gorzkawy posmak. Sumarycznie zaś bawiłam się o wiele lepiej, niż podejrzewałam, że będę. Sebby kompletnie mnie zauroczył. Reprymenda, iż „całowanie kobiet bez ich przyzwolenia wcale nie jest romantyczne i miło by było, gdyby Rod wreszcie zmężniał” – rozbiła bank. Choć nie wiem, czy to dobrze, czy źle, mieć taki sam pogląd jak magiczny, pluszowy królik…? A jak dodamy do tego moje ciągłe utyskiwanie na brak w grach otome kobiecej przyjaźni, to relacje Lucette i Emelaigne były jak miód z chlebem na moje niezagojone, ropiejące od lat rany. Stąd aż trudno uwierzyć, że dostajemy tak rozbudowaną grę zupełnie za darmo, bo widać, że twórcy włożyli w scenariusz sporo serducha, pomimo jakiś tam drobnych uproszczeń.
W skrócie: chociaż sam Rod nie wzbudził jakoś mojego szczególnego zainteresowania, to uważam, że właśnie jego ścieżka miała najfajniejsze przedstawienie działania klątwy i najoryginalniej nawiązywała do literackiego pierwowzoru. W moim odczuciu była też przez to najbardziej „baśniowa”, bo jednak potem, gdy już pojawia się „wielka polityka”, to gra traci trochę swojego niewinnego uroku.