Czasami jest tak – i dotyka to zwykle młodych autorów, choć nie zawsze – że twórca daje się oczarować swojej własnej kreacji postaci. Niestety, taki romans z literackim tworem przeważnie odbija się czkawką na samej fabule i ścieżka Fritza (a właściwie to Fritzgerald Aiden Levertona) jest na to doskonałym przykładem. Jeśli dodamy do tego jeszcze celowe trollowanie odbiorców, to już się nam robi z tego kombinacja miejscami ciężko strawna, a ja postaram się możliwie najdokładniej wyjaśnić, co mam na myśli.
Ścieżkę Fritza możemy zobaczyć dopiero po ukończeniu wątków dwóch innych panów. To znaczy, że ją rozpoczynając, wiemy już o świecie całkiem sporo. Naszą bohaterką jest tutaj Lucette, księżniczka o lodowym sercu, którą dobra wiedźma próbuje uratować, rzucając na nią klątwę. Lucette musi dokonać trzech dobrych uczynków, inaczej nigdy nie odzyska swojego statusu, rodzina dalej będzie o niej nie pamiętać i niczym tytułowy Kopciuszek będzie zapieprzać w jakiejś tawernie na miotle, byle tylko mieć jakiś bezpieczny kąt. Wiemy również, że na późniejszym etapie fabuły, księżniczka odkryje straszliwą prawdę o swoim pochodzeniu. Okaże się, że surowa matka nie tylko mieszała jej we wspomnieniach, ale była tak naprawdę Złą Królową i wiedźmą w jednym, która terroryzowała królestwo. To ona nauczyła córkę, że nikomu nie wolno ufać, że w ludziach jest tylko zło, że emocje są słabością i zamieniła jej serce w metaforyczny lód.
Podejrzewamy również, że przewijający się we wszystkich ścieżkach antagonista – gostek w czarnej masce i płaszczu – który niby jest przeciwko Lucette, tak naprawdę musi czuć do niej jakąś miętę, bo praktycznie zawsze robił wszystko, aby jej w tajemnicy pomóc albo wprost się poświęcał i umierał w jej obronie (np. ścieżka Karmy). Czyli – moi drodzy – zwróćcie uwagę, że etap trollowania i budowania historii tego love interest zaczął się już dużo wcześniej, bo w opowieściach pozostałych panów. Już wtedy Varg miał nas intrygować, uwodzić i straszyć w jednym. MC się bowiem go w równym stopniu bała, co się mu przeciwstawiała, by w powietrzu mogły się unosić jakieś iskry.
No, ale jest jeszcze ten nieszczęsny Fritz. Facet, którego opowieść niby poznajemy, a który pojawia się w niej tak marginalnie, że mógłby robić za didaskalia w tej tragedii. Fritz to lojalny, odważny i dobroduszny rycerz, który zdaje się pozbawiony wad. Jest zakochany w księżniczce, bo odkąd został jej prywatnym ochroniarzem kilka lat temu, mógł cały czas obserwować, jaka była silna i niezłomna w obliczu wszech otaczającej ją pogardy i strachu. W końcu Lucette nawet nie pamiętała, dlaczego poddani patrzą na nią wrogo, dlatego skrywała łzy, płacząc w swoim pokoju. I – nie zrozumcie mnie źle – nawet lubiłam Fritza w takim sensie, że na początku mnie zaciekawił. Szybko jednak okazało się, że nie będzie miał żadnego developmentu i twórcy traktują go jak rekwizyt.
W tej wersji historii Lucette tradycyjnie ląduje w tawernie, gdzie poznaje innych przeklętych i musi uczuć się na temat dobra. Niestety, dziewczyna postanawia rozwiązać problem na własną rękę. (Co w sumie i tak nie miało znaczenia, bo jej „dobre uczynki” i powiązana z nimi klątwa, zostały tutaj rozwiązane z automatu w okolicy scen finałowych). To wtedy wpada na przypadkowych, agresywnych typów i Fritza, który ratuje ją z opresji. Chłopak jest zaskoczony, że nikt nie pamięta o księżniczce i przeczesał cały pałac, aby ją odnaleźć. Tym bardziej cieszy się, gdy dziewczyna daje się zaprowadzić do jego domu i dzięki temu znowu znajduje się pod jego opieką. Tyle że Lucette nie potrafi ufać nikomu, a ojciec Fritza, który demonstracyjnie spiskuje z kimś nocami, chociaż ma gości pod dachem, nie nastawia jej do rodziny Levertonów pozytywnie. W zasadzie dziewczyna wie, że sir Alcaster traktuje syna podle, ale boi się, że ten i tak będzie mu lojalny. To dlatego MC daje się przekonać Delorze i ponownie ucieka z wiedźmą…
…aby się potem znowu z nią pokłócić i dojść do wniosku, że jednak woli być u boku Fritza. Szczerze powiedziawszy, o ile rozumiałam z czego wynika jej złość na Delorę – w końcu to ona ją przeklęła w ramach jakieś dziwacznej lekcji etyki – o tyle czemu nagle bohaterka była tak pozytywnie nastawiona do swojego rycerza już nie. Niby w kółko, jak zdarta płyta, powtarzał on, że nigdy Lucette nie zdradzi i pocieszał ją, ilekroć tego potrzebowała. Prawił jej też komplementy i oprowadzał po mieście, udowadniając przy okazji, że wie o księżniczce wszystko, np. zna jej ulubione kwiaty, kolor, słodycze itd., ale początek historii to zarazem ostatni raz, kiedy widzimy go w fabule.
Potem jego miejsce zajmuje Varg i nie trzeba naprawdę być jakimś master maindem, by z już innych ścieżek rozpoznać w nim alter ego rycerza. Varg jest brutalny, drapieżny, silny i lubi z księżniczki kpić. Początkowo pojawia się tylko nocą, gdy Fritz rzekomo śpi i jest oddanym sługom Alcastera. Tak naprawdę stworzył go jednak Mythros, na prośbę rycerza, który chciał ukarać syna za nielojalność, a przy okazji przerobić go na użytecznego sługę. To dlatego chłopak znalazł się pod wpływem klątwy „Czerwonego Kapturka”, co nie miało sensu, bo wszystkie motywy w fabule przypominały nam raczej o doktorze Jekyllu i panu Hyde. Varg był zasadniczo mroczną stroną osobowości Fritza, tą której nie pozwalał nigdy dochodzić do głosu, a która podobnie jak on, kochała się w księżniczce. Tyle że w nieco inny sposób. Fritz podziwiał Lucette jak obrazek, kiedy Varg – niczym Wielki Zły Wilk, do którego rzekomo nawiązywał – chciał ją po prostu „pożreć”. Lubił ją straszyć, był w swoim okazywaniu zauroczenia bardziej bezpośredni, no i posiadał siłę, z którą nikt nie potrafił się mierzyć. Nawet Karmę udało mu się skopać, chociaż ten miał rzekomo być wybitnym szermierzem. (Btw. skoro Mythros potrafił tworzyć takie potężne, magiczne zabawki, które umożliwiały np. teleportacje, to czemu nie załatwił takich sobie?).
Lucette długo jednak nie chce wierzyć, że okrutny Varg, który zagrażał jej przyjaciołom (hę?) i Fritz to ta sama osoba. W końcu jednak daje się przekonać i sama potwierdza przypuszczenia Delory… krążąc bez ustanku między tawerną a posiadłością Levertonów. Poważnie, ta ilość scenek w stylu „coś przypadkowo podsłuchaliśmy, to uciekamy”, a potem „ale jednak zostaliśmy złapani przez Varga” i znowu „uciekamy”… Była dość przytłaczająca. Zwłaszcza że potem księżniczka będzie też tak biegać po pałacu. Niby znowu przestanie ufać Delorze i uda się z Mythrosem „do domu”, ale tak naprawdę szybko odkryje, że znalazła się w więzieniu, w zamku. W tym czasie Varg niby będzie jej pilnował, coś tam powarkiwał, ale tak naprawdę robił do niej cały czas szczenięce oczy. Co nawet nie było złe, bo ten romans budowany na antagonizmie miał przynajmniej sporo dynamiki. Bawiło mnie jednak, że przez czas antenowy, jaki spędzaliśmy z Vargiem, chyba absolutnie nikogo nie obchodziło istnienie Fritza poza Lucette. I mam tu na myśli zarówno postacie ze świata przedstawionego, jak i odbiorców, bo znalazłam potem masę komentarzy i recenzji graczy, którzy w sumie mieli podobne odczucia jak ja. Po co im Fritz, skoro był jednym, wielkim nieobecnym przez całą historię? W czym, nawet jeśli na moment się pojawił… to i tak nie wiedział, co się dzieje. Był jak pijaczek, który w kółko powtarza, „ale oh co choźi…?”. Bo o ile Varg posiadał wspomnienia swojej „jasnej strony”, o tyle Fritz nawet nie wiedział o istnieniu klątwy! A kiedy Lucette mu w końcu o tym powiedziała, to też nic z tego nie wyniknęło, bo niby jej uwierzył, ale wcale się do tego nie odniósł. Słowem: Fritz mógłby w tej fabule nie istnieć i nawet byśmy tego nie zauważyli.
Tymczasem ta ścieżka ma jeszcze jeden, istotny motyw, którego nie znaleźliśmy do tej pory w pozostałych historiach. Mythros bynajmniej nie zaprowadził Lucette z powrotem do zamku z dobroci serca. Nope, kierowało nim znacznie ważniejsze zadanie. Chciał wskrzesić Złą Królową Hildyr, a mógł tego dokonać, tylko dzięki jej córce, która w sumie nawet nie stawia zbytnio oporu. Jasne, na tym etapie fabuły, MC już wie, że z jej matki było niezłe ziółko, ale to jednocześnie jedyna krewna, która okazywała jej trochę ciepła. Lucette postanawia więc pomóc Mythrosowi pod warunkiem, że nie skrzywdzi on nikogo w pałacu. Co szybko okazuje się bardzo złą decyzją. Królowa powraca, aby znowu siać terror, traktować swoją córkę jak narzędzie i ogólnie wyżywać się na poddanych za zbrodnie dokonane na wiedźmach w przeszłości.
Przerażona Lucette uświadamia sobie, że popełniła błąd i zaczyna wspierać samozwańczy ruch oporu. To znawczy: towarzystwo z tawerny Marchen, pod dowództwem wróżki Parfait. I znowu z fabułą dzieje się w tym momencie coś dziwnego. Bohaterowie niby uciekają, raz ich ktoś ściga, a raz nie… Czasami wracają, bo jednak zmienili zdanie – to w takich okolicznościach ginie np. Garlan, który niby miał czmychnąć z księżniczką, ale potem postanowił, że jednak sprawdzi co z Jurien. A antagoniści zachowują się jak kompletne patałachy. Hildyr najczęściej komuś grozi, może i tam kogoś zabije, ale zaraz potem znika, nigdy nie kończąc roboty. Podobnie zresztą jak Mythros, który nawet nie zauważył, że dwójka dzieci – Rod i Emelaigne uciekli mu sprzed nosa. (I gdzie w tym zamku była jakaś straż?!).
Varg tymczasem zaczął się już miotać. Po tym, jak Mroczna Królowa została wskrzeszona, Lucette nie odzyskiwała przytomności przez tydzień, więc wierny wilczek czekał przy jej łóżku, a gdy tylko się przebudziła, to wziął sobie w nagrodę pocałunek. Dalej był obrażony, że księżniczka pyta tylko o Fritza (ten drugi zresztą przestał się pokazywać, bo przegrał walkę o własne ciało) i coś tam narzekał, że jest od niego lepszy, silniejszy i ogólnie potrafiłby Lucette ochronić… ale wie, że koniec końców MC nigdy go nie wybierze. Kiedy jednak tylko miał sposobność, to albo osłaniał księżniczkę przed niebezpieczeństwem, albo jej trochę pomagał. Jasne, ciągle aportował ją do zamku jak patyk, ilekroć tylko próbowała uciec (raz nawet udawał, że zamorduje Fritza, jeśli nie zgodzi się z nim wrócić), ale ogólnie było widać, że jego lojalność wobec Mythrosa wynosi zero i w sumie dziwiło mnie, czemu Lucette nigdy nie próbowała go zmanipulować. Przecież on cały czas dawał jej do zrozumienia, że za odrobinę aprobaty, to i wilka da się wytresować.
W każdym razie Lucette wie już, że jej matka jest bezwzględną wariatką, którą należy powstrzymać. To dlatego postanawia pomóc ekipie z Marchen zdjąć klątwę z Waltza, bo chłopak okazuje się byłym uczniem Złej Królowej i byłby potężnym wsparciem. I o ile sam plan miał jeszcze sens, o tyle spotkanie postaci przy bramie do pałacu… pominę milczeniem. To tam zresztą ginie Delora, a my przy okazji dowiadujemy się, że miała własne powody, by nienawidzić Hildyr, bo ta zamordowała kiedyś w ramach kary jej 10-letnią córkę. Co było nawet smutne, ale tak mnie zmęczyło to miotanie się bohaterów po kolejnych scenach, że trudno było mi wczuć się w powagę sytuacji.
Wreszcie, po nie wiem już której ucieczce z rzędu, Lucette wraca do pałacu, bo dochodzi do wniosku, że nie może pozostawić tak ojca (jako bezmyślną marionetkę) i musi spróbować jeszcze z matką pogadać. Dziewczyna idzie więc sama do sali tronowej, ale kiedy próbuje obudzić władcę, pojawia się Varg. Jednak, zamiast ją zaatakować, wilczek wyjawia, że ją kocha (i mówi jej to, bo Fritz, by się nie odważył), mimo że wie, że ona nigdy nie spojrzy na niego tak, jak na swojego rycerza. Potem przeprasza MC, prosi, by od czasu do czasu o nim pomyślała i… znika na zawsze. Dzięki czemu wreszcie – w zasadzie w samej scenie finałowej – pojawia się Fritz we własnej postaci. Lucette podbiega zatem do mężczyzny, całuje i cieszy się, że go w końcu odzyskała. Ten jednak po raz kolejny postanawia nam przypomnieć, że jest tylko nieistotnym elementem tła. Wyjaśnia, że Varg zniszczył siebie dobrowolnie, z miłości do księżniczki, więc tak naprawdę twórcy chcą od nas, byśmy opłakiwali ciekawszego bohatera, bo dostaliśmy w zamian okrojoną edycję love interest. Tego bez charyzmy i znaczenia dla opowieści. No i z tego, co widziałam po reakcjach odbiorców, trollowanie w wykonaniu scenarzystów wyszło im zgodnie z planem, bo praktycznie każda opinia, z jaką się spotkałam, była taka sama. Gracze prosili albo o „happy ending dla Varga”, albo o zmieszanie ich osobowości w jedno. A przedstawione rozwiązanie mocno przypominało fabułę filmu „Mary Reilly” z 1996 r., opowiadającego właśnie o doktorze Jekyllu i panu Hydzie.
Dla mnie zaś dodatkowo smutnym pozostawał fakt, że jak się tak zastanowić… to dostaliśmy romans kompletnie wypaczony. Według tego, co przekazały nam postaci, Varg miał być częścią osobowości Fritza, z którą ten wolał się po prostu nie ujawniać. Można więc powiedzieć, że Lucette kochała tylko tą jego wyidealizowaną, pozbawioną wad wersję i absolutnie nie tolerowała jego drugiej, ale prawdziwej, natury. Czyli wychodzi na to, że jej rycerz już zawsze był skazany na udawanie albo „ukrywanie w sobie” cech osobowości, które nie spodobałyby się księżniczce. Zaprawdę piękny to związek, powiadam Wam… Zazwyczaj w takich sytuacjach – gdy twórcy sięgają po ten motyw – dochodzi do „zespojenia” dwóch przeciwstawnych sobie pierwiastków w jedno. Czyli dostajemy nowego protagonistę, który ma po 50% cech z każdej ze swoich natur. I początkowo sądziłam, że faktycznie tak będzie (Fritz na początku historii, w rozdziale 4, nie miał oporów, by zabić jakichś prostaczków na rozkaz księżniczki – co było jakby przebłyskiem jego okrutnej natury), ale nie starczyło już w endingu czasu, aby nam wyklarować, jak to naprawdę z nim po tym całym zamieszaniu było. …czy faktycznie Varg odszedł na zawsze?
Tak czy inaczej, Hildyr zostaje ostatecznie pokonana, bo wróżka Parfait poświęca się, aby rozwalić dwa magiczne kryształy, z którymi siły Jasności i Ciemności były powiązane. Zła Królowa zdołała jeszcze powiedzieć córce, że ją kochała (wcześniej zamordowała Mythrosa metodą na Dartha Vadera „zawiodłeś mnie po raz ostatni!”). Tak, w tej ścieżce trup ścieli się gęsto. Lucette zostaje w finale władczynią, przywraca dawny porządek, magia na zawsze znika z ich świata, bo nie ma już kryształów, a białowłosy rycerz pozostaje u jej boku.
W bad endingu akcja wygląda bardzo podobnie. Varg również umiera, ale tym razem fizycznie poświęca się, aby osłonić bohaterkę przed zaklęciem. Ponownie wyznaje jej miłość, żegna się z dziewczyną, a potem transformuje we Fritza, by mogła się jeszcze zobaczyć ostatni raz z rycerzem. Załamana Lucette nie tylko więc traci ukochanego, ale przegrywa walkę o królestwo.
A teraz przechodząc do oceny, chciałabym podzielić swój werdykt na dwie części. Jeśli chodzi o ogólną fabułę, to nie ukrywam, że mocno mnie rozczarowała. Było widać, że twórcy stracili panowanie nad przyczynowo-skutkowością i kolejne sceny miały albo szokować, albo smucić, ale to miotanie się postaci po miejscach akcji przyprawiało o lekki zawrót głowy. Nie sposób zliczyć tu dziwacznych akcji np. Mythrosa czającego się dosłownie w krzakach, gdy Lucette na moment poszła zaczerpnąć powietrza, w okolicach tawerny czy ukrywania się u Levertonów, chociaż wszem i wobec wiadomo, że tam spotykają się antagoniści, rzekomo w celu zbierania informacji. Heh…
Nie podobało mi się również potraktowanie i prezentacja love interest. Najpierw, niczym akwizytorzy, twórcy wciskają nam tego Fritza, potem szybciutko go zabierają i przekonują, że w sumie to jest promocja na Varga i drugi raz taka szansa w życiu się już nie pojawi, a jak już stoimy z tym koszykiem przy kasie, to jednak nie mogą nam sprzedać wilczka, bo towar jest uszkodzony, ale na pocieszenie dostaniemy tego rycerza, o którym nikt już w zasadzie nie pamięta…
I o ile sam motyw z podwójną osobowością uważam za ciekawy oraz mam słabość do mayadere (co zrobić!), to jednak ścieżka pozostawia mnie z mieszanymi uczuciami za te mało eleganckie zagrania. Ja rozumiem, że intencja była taka, że tu w zasadzie w żadnym wypadku nie ma szczęśliwego finału: zawsze tracimy całą masę postaci, co samo w sobie nie jest problemem, ale są różne typy pokazywania tragedii i ten bynajmniej nie wpisał się w moje gusta. Co nie znaczy, że nie doceniam, iż dostaliśmy w tej ścieżce tyle ciekawostek. Fajnie, że pojawiła się Hildyr, że wyjaśniono nam powiązania różnych postaci ze złą Królową, że doszło do prawdziwej rewolucji w konstrukcji świata w epilogu i że wreszcie mogłam zobaczyć, jak Lucette wścieka się na Delorę, bo dziwiło mnie, że nigdy nie jest zła na wiedźmę w innych ścieżkach oraz jak buduje się między nimi przyjaźń. (Jeeee!). Również Varg, w swoim bardziej agresywnym i smutnym wydaniu, był wystarczająco interesujący, aby wzbudzać sympatię. No, ale ja bardzo lubię wszelkie personifikacje i wcielenia Wielkiego Złego Wilka.
Wciąż myślę, że ta ścieżka spodoba się wielu osobom i stosunkowo łatwo przy niej uronić łzę. Mnie się to nie udało, bo fabularne potknięcia uniemożliwiały mi wczucie się w nastrój, ale widzę jej bardzo duży potencjał. I to nie tak, że jakoś mi się dłużyła. Przechodziłam ją bardzo sprawnie, dostatecznie zainteresowana, zarówno głównym wątkiem, jak i romansem, by ukończyć ścieżkę w trakcie jednego posiedzenia. A jest to zarazem pierwsza opowieść, o której myślę sobie, że potrzebuje tego fandiscu, bo bez niego zbyt wiele rzeczy pozostało niejasnych. W każdym razie to wciąż kawał bardzo rozbudowanej – darmowej! – historii, która urzeknie każdego miłośnika tradycyjnych baśni.
Miejsce w rankingu? Numer 2. Długo się wahałam nad finalną oceną, ale potem zadałam sobie pytanie „czyją kontynuację chciałabym najbardziej zobaczyć?” i wyszło na to, że (zaraz po Klaudzie) to w sumie Fritza/Varga. Pomimo rzeczy, których czepiałam się wcześniej, to nie można pozostać ślepym na jej zalety. Mroczne alter ego miało być uwodzicielskie – i to w sumie twórcom wyszło. Mieliśmy też żałować tych wszystkich utraconych po drodze przyjaciół i zobaczyć okrucieństwo Złej Królowej – co też zostało zrealizowane. Wreszcie, po tylu podejściach, udało mi się polubić Delorę i za samo to, silne, kobiecie postaci, należy się ścieżce plusik. Stąd – chociaż mogło być dużo lepiej – to i nie odmówię Fritzowi/Vargowi wysokiego miejsca na podium.