Krioff trafił na samą końcówkę w moim zestawieniu recenzji, bo zwykle nie lubię bucowatych postaci, a ten bóg ma poważne problemy z niepokazywaniem się ze złej strony. Nawet wśród reszty boskiej społeczności uchodzi za mruka, samotnika i mężczyznę, którego należy się bać. Na dodatek jego romans z MC również zaczął się od powarkiwań i gróźb, więc już na dzień dobry nastawiłam się do niego negatywnie. Może byłoby inaczej, gdyby nasza bohaterka miała tutaj jakiś kręgosłup i potrafiła się chociaż odszczekać albo błyskotliwie zripostować, ale że to taka absolutna mamałyga osobowościowa, to szykujmy się do bycia – razem z nią – bezwolnym popychlem.
No dobra, zaczęłam od porażenia Was brakiem entuzjazmu, a przecież jeszcze nawet nie było tradycyjnego wstępu. (Teraz przynajmniej wiecie, dlaczego tak długo zwlekałam z napisaniem ostatniej recenzji). Krioff jest jednym z bogów należącym do Departamentu Kar. Pojawia się dopiero w prologu 02, czyli w tej wersji historii, w której nasza bohaterka już wie, że jest reinkarnacją Bogini Przeznaczenia i udało się jej zdjąć piętno grzechu z wygnanej na Ziemie szóstki. Żyła więc sobie ze swoimi nowymi, nieludzkimi kumplami w najlepsze, aż tu nagle do ich posiadłości zawitali koledzy po fachu z ostrzeżeniem. Ano, wychodzi na to, że Mroczny Król się odradza i będzie polował na naszą dziewoje, bo stanowi ostatni składnik, który jest niezbędny do całkowitej regeneracji antagonisty. To dlatego Król Niebios wysłał na Ziemie swoją śmietankę najlepszych z najlepszych – pozostałych bogów z Departamentów Życzeń i Kar – aby jeden z nich został odtąd ochroniarzem MC. (Czemu nie wszyscy? Bo ktoś musi wykonywać tradycyjną robotę – nawet jeśli cały świat jest zagrożony. Zresztą nie czepiajmy się szczegółów logicznych!).
Tak czy inaczej, MC ma sobie kogoś wybrać, a że nikt nie robi na niej dobrego wrażenia, to zaczyna się wahać… Zyglavis jest chłodny i wredny, Tauxolouve zbyt flirciarski, Aigonorus zblazowany, a z Partheno to ogólnie jakiś podejrzany typek, niczym ten miś z reklamy Apartu. A kiedy ona tak duma i się waha, to Krioff odpala: Kobieto, ja być teraz twoja ochrona. Ty słuchać mnie. Ja Tarzan, ty Jane – więc po takiej argumentacji nie ma miejsca na dyskusje. Naturalnie, pozostali bogowie są absolutnie spoko, z tym że MC została na ich oczach zastraszona i zmuszona, by dokonać wyboru, no ale może nikt nie chciał podskakiwać Krioffowi? Tacy się nagle zrobili maluczcy. (Chłopaki, co się stało z Waszymi cojones?).
W każdym razie bohaterka ląduje w jego pokoju – w niebiańskim wymiarze i ma od tej pory siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotów. A że to wszystko ją mocno przeraziło, to jeden Dui oferuje robienie za negocjatora (albo był tak odważny, albo jego szalony bliźniak doszedł do głosu). Niemniej to właśnie on próbuje wytłumaczyć koledze z Departamentu, że MC nie wytrzyma tak długo, bo lubi swoją pracę i może jest krucha, jak każdy człowiek, ale to nie znaczy, że należy ją traktować jak worek ziemniaków i trzymać w piwnicy. W międzyczasie dziewczyna dowiaduje się również, że Krioff potrafi wstawić się za słabszymi (pomógł prześladowanemu i wyszydzanemu przez innych chłopcu), jak i surowy (zbeształ tego samego dzieciaka), w zależności od tego, jak mu pasuje. Zgodnie z popularną piosenką Kate Perry.
Najistotniejszą jednak sceną jest spotkanie parki z innymi, randomowymi bogami, którzy postanawiają sobie z Krioffa nieco poszydzić. Plotkują za jego plecami – ale na tyle, by być słyszanymi – o tym, jak to rzekomo zabił swoją siostrę, aby przejąć jej posadę w Departamencie itd. I o ile początkowo facetowi udaje się ich ignorować, tak wreszcie nerwy mu puszczają i robi jeden, wielki rozpierdziel. Czyli uwalnia swoją moc destrukcji i dewastuje 50% ogrodu, co sprawia, że wszyscy lądują na dywaniku = u Niebiańskiego Króla. A temu bynajmniej nie jest do śmiechu i stawia sprawę jasno: Krioff musi nawiązać prawdziwą więź z człowiekiem nim upłynie czas w klepsydrze albo może zapomnieć, że otrzyma za swoją służbę nagrodę. (Bo to właśnie było główną motywacją boga – jak się potem dowiadujemy, ochroniarz MC miał otrzymać w zamian za swoją robotę możliwość poproszenia Króla o cokolwiek). Tyle że dziewczyna nie chce już przebywać w krainie bogów i ma odtąd wieść w miarę normalne życie na Ziemi. (Miło, że jej na to pozwolili, wiedząc o zagrożeniu, ale co tam!). A chociaż, teoretycznie, możemy zapytać na tym etapie Króla, czy jednak nie przydzieliłby nam kogo innego na bodygarda, to ten i tak odmówi. Jeśli więc zależy Wam na najlepszym endingu, to musicie udawać, że wszystko spoko i jesteście zadowoleni z takiego układu.
No to Krioff i MC przenoszą się do mieszkania bohaterki, które jest małe, biedne i pełne sprzętów, których bóg konstelacji Barana nie ogarnia, np. pokłócił się z telewizorem, klasyka, bo wydawało mu się, że ktoś do niego mówi i go obraża. A wspólne jedzenie, wyjaśnianie sobie zasad rządzącym światem ludzi i wreszcie normalne rozmowy przekonują bohaterkę, że nie taki straszny ten Bóg Destrukcji jak go malują. Może bywa burkliwy, ale ma też milszą, bardziej opiekuńczą stronę. Na co dowód dostajemy zwłaszcza w scenach, w których MC powraca wreszcie do pracy w planetarium. To tam spotyka bowiem młodą parę, która planuje wziąć „ślub pod gwiazdami”. Dlaczego właśnie tak? Bo przyszła panna młoda czuje się z nimi w niezrozumiały sposób związana. Na dodatek nie pamięta swojej przeszłości i nie ma nikogo bliskiego. Chce więc, aby chociaż konstelacje nad nią czuwały.
A dla Was, drodzy czytelnicy, nie będzie żadną niespodzianką, jeśli powiem, że wspomniana kobieta – Helena/Haruka – to nie kto inny jak nieszczęsna siostra Krioffa. Była bogini z Departamentu Życzeń, która reinkarnowała się jako człowiek. Wszystko dlatego, że w przeszłości kobieta została porwana, a jej braciszek spektakularnie spartaczył misję ratunkową. Uwolnił swoją moc destrukcji, ale zamiast pozbyć się jedynie zagrożenia, wypalił także boską moc z własnej siostry. Stąd te oskarżenia, że niby zrobił to celowo. Od tej pory Krioffa dręczyły wyrzuty sumienia. Chciał przywrócić krewnej jej dawny status, nie bacząc na to, że już sobie ułożyła życie na Ziemi i zdążyła się nawet zakochać, a drogą do realizacji tego celu miała być nagroda za pilnowanie MC.
Tyle że sprawy się komplikują niedługo potem, jak bohaterowie wreszcie zaczynają się dogadywać. MC odkrywa, że chyba zakochała się w przystojnym bogu i żałuje, że wcześniej okazywała przed nim strach – zwłaszcza gdy wyciągał w jej stronę dłoń, w której kryła się tak potężna i niebezpieczna moc. Nie ma jednak za dużo czasu, by się nad tym zastanawiać, bo dziewczyna zostaje zaatakowana przez wysłanników Mrocznego Króla. Krioff znowu niewiele robi, gdyż demonom udaje się osiągnąć swój cel i zarazić jakimś cholerstwem ex–bogini Przeznaczenia, a pozostali bogowie tylko biadolą, jakie wielkie nieszczęście się stało i jak mają teraz związane ręce. (Chyba w żadnej, innej ścieżce nie przypominali mi aż tak bardzo bezużytecznych statystów). W każdym razie Krioff daje się przekonać, że MC mu ufa i by użył swojej mocy do wypalenia tego, czymkolwiek demony zaraziły bohaterkę.
Zaraz potem jednak nasz mrukliwy bóg odchodzi, bo decyduje się pójść nawalać solo z Mrocznym Królem. Może i nie udało mu się nikogo ocalić, ale zawsze warto zabrać przeciwnika ze sobą. To dlatego wyzywa arcyantagonistę na pojedynek, a nasza bohaterka… cóż, ucieka pozostałym bogom, wskakuje w portal i postanawia, że z jakiegoś powodu jej obecność na placu boju jest tam niezbędna. Poważnie, to była cholernie irracjonalna decyzja i durnowata scena. MC, wciąż osłabiona, zeszła do świata demonów, tylko po to, by krzyczeć „Krioff, Krioff, gambatte!”, a te pozostałe, boskie sieroty nie zdołały jej nawet zatrzymać. (Dlatego zaczynam mieć bardzo niskie mniemanie o ich kompetencjach).
No, ale Krioff uparł się, że czas na heroiczne poświęcenie, a jak postanowił, tak też czyni, zabierając miernego antagonistę ze sobą i spalając się razem z nim. Zrozpaczona MC zdołała jeszcze wymienić z nim pospieszne wyznanie miłosne, nim rozpadł się w proch, ale smutek nie trwa długo. Z pomocą zakochanym przychodzi nasz wspaniały Król Niebios, który akcją deux es machina odbudowuje Krioffa z niczego i daje mu jeszcze jedną szansę. W końcu mieli otrzymać jakąś nagrodę. A nas nikt przecież nie uprzedził, że ten love interest ma „kilka żyć”, niczym w prawdziwej grze.
Bohaterowie zahaczają jeszcze o ślub Heleny, widzą ją szczęśliwą i bezpieczną, a to ostatecznie przekonuje Krioffa, że niepotrzebnie martwił się o siostrę i pomaga mu poradzić sobie z własnym poczuciem winy. W przyszłości nasza parka będzie musiała zmierzyć się jeszcze z innymi, rodzinnymi problemami, bo Krioff pochodzi ze starego i szanowanego rodu bogów, wśród którego praktycznie każdy dostawał się do Departamentów, ale jego matka – Melunia, cierpi na jakąś podejrzaną chorobę i tylko nasi bohaterowie będą mogli ją uratować. Wreszcie MC zaczyna powoli, w niekontrolowany sposób, przemieniać się ponownie w boginię, co sprawia, że traci część siebie, włącznie ze wspomnieniami, a ta nagła transformacja nie tylko staje się nowym źródłem kłopotów, co jest po prostu niechciana. Ah, no i nie zapominajmy o tym, że Krioff traci kontrolę nad swoją mocą i trafia do więzienia…
No to co podobało mi się w tej ścieżce? Ma znacznie lepszą kontynuację od main story. Miło było zobaczyć wreszcie, jak niby funkcjonują te boskie rodziny, a obie nowe postacie – i Aiess, i Melunia – miały ładne projekty. Do tego stopnia, że żałowałam, iż to nie Aiess jest naszym love interest, bo prezentował się o wiele ciekawiej od młodego Barana. Nie uważam także za zły pomysł dramy z samą mocą Krioffa, która wreszcie była czymś ciekawym. Większość bogów w „Star-Crossed Myth” ma naprawdę idiotyczne zdolności, które równie dobrze mogłyby nie istnieć, albo ich znaczenie nie jest w żaden sposób poruszane. Poza kilkoma wyjątkami.
A co nie zagrało? Jak wspominałam we wstępie: osobowość Krioffa. Ten bohater jest najzwyczajniej… nudny. Tak stoicki i chłodny, że czasami aż chciało się wykrzesać z niego trochę życia, a gdy już nawet robił coś nieprzewidywalnego, to zaraz wracał do swojej skorupy, z której bardzo ciężko było go wyciągnąć. I nie chodzi przecież o to, że nie lubię kuudere. Wręcz przeciwnie. Ale nawet romans był tutaj tak powolny, że nic dziwnego, że MC zaczęła powątpiewać w swoje kobiece wdzięki. W końcu ile mogła czekać, aż bóg konstelacji Barana wykona jakiś krok? A on tymczasem ciągle się przejmował albo swoją mocą, albo różnicami rasowymi, albo rodziną, albo wreszcie pozycją…
Jeśli jednak uważacie, że takie wolniejsze tempo narracji to dla Was nie problem i lubicie bardzo pasywne postaci, to może zapałacie do tego bohatera sympatią. Mnie się nie udało. Szczególnie że fabuła pierwszego sezonu była dla mnie najzwyczajniej nieciekawa, a cały wątek z Mrocznym Królem sztuczny. Myślę sobie jednak, że przy takiej ilości bohaterów jak w „Star-Crossed Myth” trudno byłoby scenarzystom zarysować wszystkich LI tak samo wyraziście. No to nie obeszło się bez ofiar… – i padło na Barana. Choć z drugiej strony to podobno jeden z najpopularniejszych bogów z 12-stki. Może więc po prostu to ja jestem jakoś uprzedzona?
Miejsce w rankingu: Numer 12. Nie wiem czemu ta historia mi się tak dłużyła. Zmęczenie materiału? Nie zdołałam polubić Krioffa, chociaż miał jeden z ciekawszych problemów związanych z destrukcyjną mocą. Niestety, ożywiłam się tylko nieco w drugim sezonie, a potem znowu było to samo. Szkoda. Mam też wrażenie, że jakoś jego CG – poza jednym w formie boga – znacznie odbiegała od reszty.