Uwaga: ta ścieżka stanowi true route i spoileruje wszystkie wątki w grze!
Cytując klasyków: „No i ch** trafił święta”. Widzicie tego gościa na obrazku na górze? Oglądaliście go też na okładce. I w menu startowym. I na większości materiałów marketingowych. A skoro tak, to przyjrzyjcie mu się dobrze… bo niedługo możecie o nim zapomnieć! Przestanie istnieć. Nawet w fikcji. Scenarzyści przez cztery ścieżki pozwolili nam najpierw przywiązać się do Misyra (poznać go jako uroczego, zabawnego, ale i niebezpiecznego Maou – króla demonów – z miłością do kawy i książek), aby w jego własnej historii – odblokowanej dopiero po zobaczeniu całej wcześniejszej zawartości – powiedzieć: a takiego wała! Jednak wywrócimy wszystko do góry nogami i zabierzemy Wam każdy jeden element, za jaki Café Enchanté polubiliście.
Zapałaliście sympatią do cudownej, zaradnej Kotone? To ją ubijemy. Lubiliście czarującego króla demonów? To go też sprzątniemy z fabuły. Podobał Wam się motyw tajemniczego podróżowania między światami? Spoko, usunięte! Od tej pory wszyscy ludzie poznają sekret wrót, a istoty nadnaturalne zmieszają się z tłumem… A co dostajemy w zamian? Dużo smutku, łez i obietnic, że nic się między bohaterami nie zmieniło. Mniejsza o to, że ten „happy ending” powinien być chyba nazywany „nightmare endingiem”, ale żadnej alternatywy dla niego nie ma. Dlatego chrzanić to, Otomate! Po tej ścieżce faktycznie byłam na Was zła! Ale zawsze powtarzam, że powieść powinna przede wszystkim wywoływać emocje. Nieważne jakie. Możliwe więc, że mój własny pogląd wrócił do mnie po latach, aby kopnąć mnie w tyłek i kazać się nad pewnymi rzeczami jeszcze raz zastanowić.
No – ale głęboki wdech – nim zrobi mi się z tego rant. Zespoilerowałam już chyba dobitnie, że nie podobało mi się zakończenie ścieżki Misyra, co nie znaczy, że całą opowieść uważam za złą. Wręcz przeciwnie. Przez jakieś 60% bawiłam się nad wyraz dobrze. I to do tego stopnia, że pomimo długości poszczególnych rozdziałów, to pochłaniałam je dość szybko… aż nie uaktywnił się antagonista. Jeśli kiedyś zrobię listę „5 najgorszych padalców, którzy zepsuli mi fabułę” – gostek ma zagwarantowane miejsce w czołówce. Tym bardziej, że z całej ekipy love interest, przedstawionych w Café Enchanté, Misyr od początku był dla mnie najciekawszy, najśmieszniejszy i budził najwięcej sympatii. Dlaczego mu więc to zrobili? Pozwolę więc sobie teraz tradycyjnie przejść do krótkiego zaprezentowania fabuły, nim znowu zacznę ciskać gromami i pluć jadem.
Awaki Kotone (= domyśle imię MC) to zaradna 19-letnia dziewczyna, która przybywa do tytułowego Café Enchanté, aby na własne oczy przekonać się, czy chciałaby przejąć to miejsce po swoim zmarłym dziadku – Souanie. Jako dziecko, bohaterka często odwiedzała kawiarnie, ale potem wyprowadziła się z rodzicami i kontakt z ukochanym staruszkiem się nieco urwał. Mimo wszystko Kotone ma z Café Enchanté tylko dobre wspomnienia i tym chętniej chciała rozejrzeć się po wnętrzu, aby sprowadzić stan wyposażenia. Tyle że szybko uwagę dziewczyny przykuwają nie stoliki, sprzęty czy ozdoby… ale dziwne, nietypowe drzwi na zapleczu. Czy były tam wcześniej? MC nie potrafi odpowiedzieć, a jakiś impuls każe jej odwrócić zawieszkę z „CLOSED” na „OPEN”, aby zobaczyć, co się stanie.
…i to wtedy nasza bohaterka ląduje w ramionach tajemniczego nieznajomego, który dosłownie pojawił się znikąd, a wyglądał, cóż, jak demon z gier czy legend. Mimo wszystko nie była to dla bohaterki sytuacja niebezpieczna, bo Misyr Rex (jak sam się przedstawił) był absolutnie pozytywnie nastawiony. (Jak na gust Kotone to nawet za bardzo). Szybko też sprecyzował, że jest władcą Asmodii, przyjaźnił się z dziadkiem Souanem i nie mógł się doczekać, aby spotkać Kotone („ponownie”?). Zaraz po gadatliwym demonie do Café Enchanté przybywają zresztą również inni nieludzie, aby zdradzić naszej bohaterce tajemnicę tego niezwykłego miejsca. Tak naprawdę kawiarnia posiada drzwi do zaświatów. Dziadek Souan doskonale o tym wiedział i akceptował każdego ze swoich gości, bez względu na to, jak nietypowo by nie wyglądał i z jakiego miejsca, by nie pochodził. Obcy mają zatem nadzieję, że Kotone przejmie po ich zmarłym przyjacielu schedę, ale dla dziewczyny ta decyzja wcale nie jest taka łatwa. Co prawda nie lubi swojej aktualnej pracy (jej szef z biura był 100% odpowiednikiem japońskiego Janusza biznesu), ale też nie spieszy się do całkowitego zmieniania swojego życia. Dopiero po rozmowie z Misyrem, który przekonuje ją, że jej każda decyzja będzie zaakceptowana i że mimo wszystko chciałby ją lepiej poznać, Kotone dochodzi do wniosku, że także chciałaby dowiedzieć się więcej na temat swoich nowych, potencjalnych klientów.
Przez znaczną część common route Misyr robi potem głównie za comic relief. Widać, że opiekuje się całą grupą. Zwłaszcza MC (do której żywi ojcowskie uczucia) i Ilem (którego traktuje, jak młodszego brata), bo są dla niego przyszywaną „rodziną”. Nie odmawia również pomocy pozostałym przyjaciołom, chociaż nie jeden raz, nie dwa będzie się żalił, że pomimo piastowania tytułu króla demonów, to w sumie niewiele może. W sensie władał niesamowitą potęgą, jeśli chodziło np. o zniszczenie jakiegoś wroga czy świata, ale nie potrafił dla odmiany leczyć, niczego ocalić, czy zbudować. A że był prawdziwie życzliwą duszą (w stylu mojego ulubionego archetypu genki), to widać, że mu to ciążyło, bo tak naprawdę nie lubił przemocy. Chociaż i tak podchodził do swojej sytuacji ze zdrowym dystansem. Misyr będzie często z siebie żartował, robiąc jakieś zabawne nawiązania do przedstawiania postaci demonów w grach video, np. będzie się nazywał ostatnim bossem, mówił, że sprowadzi na wrogów piekło, albo proponował różnym osobom dołączenie do swojej armii ciemności.
To również on stanie się na pewnym etapie mentorem naszej bohaterki, bo będzie ją uczył sekretu parzenia idealnej kawy. A dokładniej to przekaże jej mądrość, że nie chodzi wcale o jakość składników, technikę czy proporcje, ale o uczucia, które towarzyszą podawaniu komuś napoju. A gdy Kotone wreszcie to zrozumie, to demon da jej nawet swoją specjalną, zniszczoną filiżankę, prosząc, czy mogłaby odtąd jej używać, ilekroć będzie odwiedzał Café Enchanté. Jeśli więc chodzi o konstrukcje postaci, to Misyr przypominał mi taką udaną fuzję dwóch bohaterów z „Code:Realize” – Arsena Lupina i Impey’ego Barbicane’a. Z jednej strony zawsze podnosił naszą bohaterkę na duchu, rozbawiał, wspierał, ale też ochraniał, uczył i pokazywał, jak rozwinąć skrzydła. Co nie powinno dziwić, skoro za scenariusz obu gier odpowiadała ta sama osoba. Ale bynajmniej mi to nie przeszkadzało! Już od pierwszej sceny, w której Misyr zapytał bohaterkę, czy chce sobie zbadać jego rogi, a potem gadał o swojej miłości do kawy czy powieści kryminalnych, zrozumiałam, że to nie będzie żaden stereotypowy król demonów i tym bardziej nie mogłam się doczekać, aż zacznę wreszcie jego ścieżkę.
Ah, naiwności! Z „Café Enchanté” miałam bowiem dokładnie tak samo, jak lata temu z „Władcą Pierścieni”. Reklamują ci coś jako przyjemną, wesołą opowiastkę, przy której się zrelaksujesz i w sumie to miała być skierowana dla dzieci. Są tam hobbici, walka dobra ze złem, Tom Bambadil biega po lesie, śpiewa i gada do zwierząt… a potem zaczynają się wojny, zniszczenia, atakują Nazgulę, a na koniec dostajesz w twarz Szarą Przystanią. Dla mnie happy ending ścieżki Misyra to była właśnie taka metaforyczna Szara Przystań, bo po tych wszystkich trudach wcale nie czułam, że moi ulubieni bohaterowie dostali swoje szczęśliwe zakończenie!
Ale po kolei: jeszcze w common route, na jednej z wysp zamieszkiwanych przez nieludzi, w pobliżu rodzinnych stron Kotone, pojawia się na niebie dziwne pękniecie. Bohaterowie nie bardzo wiedzą, czym ono jest, ale sytuacja jest na tyle niebezpieczna, że GPM wysyła tam swoich agentów. Co więcej, zupełnie przez przypadek, MC zostaje tajemniczo tam przeteleportowana przez drzwi kawiarni, a potem ogromne ramię z pęknięcia w niebie sięga w jej stronę zupełnie, jakby chciało dziewczynę pochwycić. Na szczęście, poza Rindou, na miejscu są jeszcze Misyr i Il. Król demonów używa zatem swojej magii, aby zamknąć przejście, chociaż nie jest to łatwe i z pewnym zakłopotaniem musi prosić pozostałych przyjaciół o pomoc, czym zapracowuje sobie na ich gniew. Il, Ignis, Canus i Rindou wspólnie stwierdzają, że nie rozumieją, dlaczego Misyr ma zawsze takie problemy, aby polegać na innych, kiedy sam nigdy nie odmawia wsparcia. No, ale sytuacja szybko idzie potem w niepamięć. Misyrowi rytuał się udaje, przejście zostaje zamknięte, kościane ramię znika, a nasza main parka ląduje sobie w objęciach, wyczerpana na plaży…
Wiele dni później, w trakcie swoich tradycyjnych odwiedzin w Café Enchanté, Misyr dowiaduje się od Rindou, że na Ziemi zanotowano obecność demonów. Mieszkańcy z Asmodii podobno planują inwazję, więc agent ma nadzieję, że Maou – jako ich król – może poskromić nieposłusznych poddanych. Nieco zakłopotany Misyr twierdzi wtedy, że o niczym nie wie, ale zgadza się zająć problemem. Wraz z resztą bohaterów udają się do magazynu, gdzie jakiś podejrzany, głośny demon w otoczeniu uroczych stworków-galaretek – slimów – planuje atak na Ziemię. Niestety, nie dochodzi do jakieś dłuższej rozmowy z dziwakiem, bo Misyr praktycznie od razu wkopuje go w portal i uważa sprawę za rozwiązaną.
Tyle że tego samego wieczora Kotone jest świadkiem jeszcze jednego, dziwnego wydarzenia. Kiedy dotyka filiżanki zostawionej przez Misyra, na niebie znowu pojawia się pęknięcie – tym razem w samej kawiarni. To przez nie dziewczyna widzi po raz pierwszy tego patałacha, czyli antagonistę, który cieszy się, że ją wreszcie „znalazł”, a roztrzęsiona tym spotkaniem MC decyduje się opowiedzieć o tym wszystkim swoim przyjaciołom. Panowie jednoznacznie postanawiają, że będą odtąd pełnić w Café Enchanté warty… ale Misyr wypisuje się z grafiku. Jak zawsze twierdzi, że może przebywać w kawiarni tylko za dnia, a nocą musi wrócić do Asmodii, bo rzekomo wypełnia wtedy królewskie obowiązki. Zatroskana takim stanem rzeczy Kotone proponuje, aby po prostu już w kawiarni zamieszkał. Przecież tak naprawdę wcale nie chce być władcą potworów, uwielbia jej kawę, no i mogliby spędzać więcej czasu razem, ale mężczyzna ponownie odmawia, twierdząc, że nie ma wyjścia i wspominając coś o… kłamstwie.
A skoro tak, to prawda musiała wreszcie wyjść na jaw, bo tak to już z przekrętami jest, że prędzej czy później coś się w nich sypie. (Co zresztą zostało nam już zespoilerowane w ścieżce Ila). W drodze na zakupy Kotone ponownie spotyka slimy, które proszą, by udała się z nimi na spotkanie z królem demonów. Facet podobno całą noc usychał z tęsknoty za nią i opowiadał swoim generałom o jej wdziękach – co, chociaż wprawia dziewczynę w zakłopotanie, to jednak przyjemnie ją zaskakuje. Kiedy jednak MC udaje się w wyznaczone miejsce, to bynajmniej nie czeka tam na nią – jak się spodziewała – Misyr, ale ten sam głośny i nachalny typ, który wcześniej próbował dokonać inwazji na Ziemię. Asmodeus, czyli władca Asmodii, porywa naszą bohaterkę do swojej krainy, by została jego żoną. W końcu, co innego robią demony w grach? XD A dziewczyna jest tym bardziej skołowana, że kogo by nie pytała, to nikt z demonów zdaje się nie rozpoznawać kogoś takiego jak „Misyr”, chociaż rzekomo powinien być ich królem.
Paczki z Café Enchanté bynajmniej nie trzeba namawiać do akcji ratunkowej. Dziwi ich jednak trochę opór Misyra i to, że zdaje się on często spoglądać na zegarek. Potem jednak, już na miejscu, dzielą się na ekipy poszukiwawcze i to właśnie naszemu uroczemu demonowi przypada znalezienie bohaterki. Jak sam żartuje, przybył, aby zrobić dokładnie coś przeciwnego, niż powinien zgodnie ze swoim stereotypem Maou – czyli uwolnić uprowadzoną dziewicę. Tylże Asmodeus nazywa go wtedy „fałszywym królem” (podejrzewam, że ten głąb nie znał terminu takiego jak „uzurpator”) i dochodzi między nimi do walki. Niestety, Misyr zostaje zraniony, antagonista od pęknięcia w powietrzu coś majstruje przy jego zegarku, a tym samym moc naszego love boya zostaje wreszcie uwolniona.
Misyr dosłownie rozwala połowę Asmodii, zamieniając ją w pełną prochu pustynie. Co więcej, nie udaje mu się utrzymać swojego zaklęcia mimikry… a my mamy w końcu szansę zobaczyć, jaki naprawdę był przystojny! Te rozwalone, kościste skrzydła, wystające żebra i mięśnie, ogromniaste szpony… No, nic dodać, nic ująć – mister uniwersum! Ale nasza MC i tak nie ucieka, potwierdza, czy te monstrum naprawdę jest jej przyjacielem, a mężczyzna przeprasza wtedy, że nie mógł powiedzieć jej o wszystkim wcześniej. Tak, faktycznie jest tym odrażającym stworem, którego nawet nie można nazwać demonem. Co gorsza, już sam kontakt z nim wystarczy, aby obracać całe światy w proch. Ale na tym właśnie polegała jego straszliwa zdolność, o której wcześniej wspominał. Misyr nie pochodził bowiem z Asmodii, ale z miejsca, które nazywał World of End Times. Tylko tam mógł spokojnie istnieć, nie czyniąc nikomu żadnej krzywdy, ale co tu dłużej ukrywać, jego zaświat był po prostu piekłem. Gdzie okiem sięgnąć, rozciągało się tam tylko morze pyłu i groby, które potwór wykopał dla przypadkowych podróżników, którzy wpadli do World of End Times. Nie było tam wody, powietrze przypominało truciznę, a Misyr spędzał każdy wieczór, gadając z trupami i odnawiając swoje zaklęcie, które pozwalało mu chociaż na chwilę przybierać humanoidalny kształt i wracać do Café Enchanté.
A ja do tego momentu byłam jeszcze fabułą absolutnie zachwycona. Pogodny, zawsze miły i wyrozumiały Misyr, w formie wstrętnego potwora, przemawiający łagodnie do utworzonych z prochu mogił, w świecie, gdzie nie było już ani życia, ani śmierci, przypominał mi popularny w XIX wieku w sztuce i poezji młodopolskiej motyw „płaczącego diabła”: Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie/I zmienił go w straszną, okropną pustelnię…/Z ponurem, na piersi zwieszonem szedł czołem/I kwiaty kwitnące przysypał popiołem (…)/ Aż strwożon swem dziełem, brzemieniem ołowiu/ Położył się na tem kamiennem pustkowiu/ By w piersi łkające przytłumić rozpacze/ I smutków potwornych płomienne łzy płacze…. – „Deszcz jesienny” Leopold Staff. (Sorki, literaturoznawca się we mnie odezwał). Nie będę więc ukrywać, że poruszył mnie ten obrazek. Zwłaszcza że jako jedyny z chłopaków Misyr nie dostał „innej formy”, więc w sumie miło było, że miał jeszcze z jedno oblicze…
…ale trzeciego już nie potrzebował. I tak zmierzamy do ostatniej, tej mniej fajnej części historii. Kotone po rozstaniu z Misyrem w Asmodii ma w sumie ogromny żal. Boi się, że mężczyzna może już nigdy nie odwiedzić Café Enchanté, skoro jego sekrecik wyszedł na wierzch. Niestety, magiczna filiżanka znowu daje o sobie znać, otwiera się kolejne pęknięcie do World of End Times i bohaterowie zyskują okazje, by jednak ze sobą porozmawiać. Misyr wyjaśnia niedokończone wcześniej kwestie m.in. to, że właśnie przez swoją formę nie mógł wieczorami pilnować dziewczyny, ale obiecują sobie, że nic się między nimi nie zmienia. Kotone zawsze będzie czekała na Misyra, z kawą i tym samym ciepłym uśmiechem, więc jedynie, co mężczyzna musi zrobić, to skupić się na zapanowaniu nad swoją straszliwą mocą i wrócić do niej czym prędzej… Co jednak nigdy nie będzie miało miejsca. Eeeeh…
Na scenę wkracza – przywołany już przeze mnie kilkakrotnie – niedorobiony antagonista, więc pozwolę sobie przedstawić jego backstory. Noah był człowiekiem, który żył w erze Genesis. Co ciekawe, były to czasy znacznie bardziej zaawansowane magicznie i technologicznie od naszych. Niestety, nasz srebrnowłosy wrzód na tyłku został prawdopodobnie zdradzony przez swoich rodaków i wrzucony do World of End Times, ale nie umarł. Zamiast tego zasymilował się ze światem prochu i stał się jakby jego bogiem-awatarem. Dlaczego? Cholera wie. Wszyscy inni do tej pory po prostu obracali się w nicość. W każdym razie Noah chciał wrócić do domu, więc powodował pęknięcia. W wyniku jego działań doszło do katastrofy (w literaturze opisanej jako Potop), ale tak naprawdę było to po prostu wydarzenie, które o mało nie doprowadziło do zniszczenia Ziemi.
I tym samym docieramy do Misyra, który również – uwaga, uwaga – był człowiekiem! Wraz z innymi uciekinierami został zmuszony podróżować na arkach, z czego każda udała się do innego świata. Jedna do Medio (gdzie przyczyniła się do powstania Drzewa), inna do Bestii – stąd ludzie stali się pożywką dla Vanara, jeszcze inna do Caelum – co dało początek dramie z aniołami i AI. W sumie: wszyscy nieludzie pochodzą jednak pierwotnie od ludzi. Tyle że Misyr miał pecha. Wraz ze swoją ekipą wylądował w World of End Times, gdzie musiał cierpieć potworne katusze i obserwować śmierć wszystkich… by samemu ewoluować. Dlaczego tylko on? Znowu scenarzyści nam łaskawie tego nie zdradzają, ale jak mówiłam, historia zaczyna się nam sypać…
W każdym razie Noah i Misyr stali się jedynymi mieszkańcami pustyni popiołów, ale nie mogli się komunikować wzajemnie, bo nasz fałszywy król demonów nie miał pojęcia, że nie błąka się po World of End Times sam. I tak sobie cierpieli przez tysiąclecia, wariując coraz bardziej, aż nagle na niebie pojawiło się pęknięcie. Nie pytajcie czemu. Nie dowiemy się. To przez nie Misyr zobaczył małą dziewczynkę, którą chciał z bólu i nienawiści unicestwić… póki Kotone (ktoś w to wątpił?) nie przyniosła mu kawy. Jej łaskawy gest pomógł mu przywrócić nadzieję (oraz poczytalność). Od tego momentu Misyr nie myślał o niczym innym, jak odnaleźć ślady dawnej arki (czemu w sumie przetrwała?), a potem drzwi, przez które – gdy zapanuje nad swoją mocą – mógłby chociaż na moment udać się do świata ludzi. Co też mu się udaje, ale dziewczynki już nie ma, bo odeszła z rodzicami. Tym sposobem Misyr stał się przyjacielem Souana, bywalcem Café Enchanté i samozwańczym królem demonów. Skąd znał mowę, wiedział jak się przystosować do nowych czasów, kto go uczył magii itd. Znów nieważne – bo logika jedzie na długie wakacje i nie wraca.
W tym czasie obserwujący wszystko z boku Noah stał się zazdrosny. Zwłaszcza że po 15 latach Misyr wreszcie się doczekał i Kotone wróciła do Café Enchanté. To dlatego antagonista postanowił, że skoro dziewczyna „uratowała” jednego z nich, to czemu nie miałaby mocy, aby pomóc też drugiemu? Umyślił więc sobie, że jakoś ją uprowadzi. Dlatego JAKOŚ zdołał się tym razem skontaktować z Misyrem, JAKOŚ użył mimikry i JAKOŚ sprowadził Kotone do World of End Times. (Wcześniej też tego próbował – stąd te dziwne pęknięcia na niebie). Co prawda dziewczyna nie była w stanie tam przetrwać, ale to Noahowi nie przeszkadzało. Na dodatek, aby Misyr nie stał mu na drodze, to JAKOŚ pozbawił tego drugiego całkowicie mocy, JAKOŚ przemienił w człowieka i wykopał za drzwi do Café Enchanté. Yhhh… Cóż, dalej nie rozumiem, dlaczego skoro oboje byli tylko „ocalałymi”, to jeden z nich zmienił się w człowieka-pustynie, a drugi w potwora. I czemu w sumie ten pierwszy mógł dawać i zabierać zdolności Misyrowi? Czemu nie skontaktował się z królem demonów wcześniej, skoro był taki samotny? I czemu po prostu się nie zabił – skoro jak dowiemy się potem – był do tego zdolny?
Ale, tak, drodzy państwo, mój ulubiony Maou zamienił się w nudnego, słabego człowieczka, który nie potrafił już w sumie nic i który nie miał nic wspólnego z postacią z plakatów, którą polubiłam przez te 60 godzin gry. Co więcej, nie dano mi nawet czasu, aby jakoś przeprocesować te jego różne oblicza, bo zarówno człowiekiem, jak i niszczycielem światów, jest w fabule dosłownie przez chwilkę, gdyż napis „the end” chucha nam już wtedy w kark. A pomimo tego, iż stał się absolutnym leszczem, to Rindou dochodzi do wniosku, że dadzą mu jakieś dragi od Mikado i niech znowu wskakuje w portal. Jak podziała, to podziała, a jak nie to, oh well… W każdym razie GPM twierdzi, że Misyr ma największe szanse, by przetrwać w World of End Times, bo już kiedyś tam był. Hę? No, ok. Skoro tak zdecydowała najbardziej kompetentna agencja rządowa na świecie, której nieludzie uciekali średnio 3 razy w tygodniu, a prawie każdy pracownik był zdrajcą, to ja się nie sprzeczam. Tylko czemu – że się tak przyczepie – on znowu nie ewoluował w potwora? Jak w sumie działało to przeklęte uniwersum?
Niemniej Misyr łazi potem po pustyni, cierpi i pada, powstaje i krzyczy itd. Aż znajduje niezniszczoną, pamiątkową filiżankę i to daje mu ostatecznego power upa. Tyle że dla Kotone jest już za późno. Noah ją zdezintegrował, opowiadając przy okazji swoje backstory, aby stała się z nim jednością. A skoro tak jej zależało, to nawet stworzył jej Café Enchanté z popiołów, które Misyr w finale odwiedza. Po co? By napić się z antagonistą herbaty. Poważnie… ja rozumiem, że z genki to kochane istoty, które muchy, by nie skrzywdziły, ale dlaczego on uważał tego psychopatę za swojego przyjaciela? Za co?! Przecież oni przez te tysiące lat nawet słowa nie wymienili, a jedyne co Noah zrobił, to zamordował Kotone! *chlip chlip* Skąd niby nagle wzięło się to, że to podobno Noah, dzięki swojej mocy, umożliwił Misyrowi otrzymanie filiżanki w przeszłości?! Jak? A jeśli miał takie zdolności – to czemu wcześniej czegoś lub kogoś nie ocalił? Wtedy Misyr na pewno zauważyłby jego istnienie – o co ten buc miał zresztą pretensje. No, ale panowie sobie wybaczyli, każdy miał szanse powiedzieć Kotone swoje wyznanie miłosne, bo byli przecież teraz rywalami w miłości (?!), z czego Noah dostał kosza. Nieeee! Co za niespodzianka! Kotone, jak mogłaś?!
W negatywnym zakończeniu, już po śmierci Noaha… eee… chwila… w sumie nie wiem od czego on umarł? Niby Misyr miał go zabić, ale odmówił. Może ta herbata była trująca? Żartuję tylko… (*chrząknięcie*). Po *samobójstwie* Noaha bohaterowie decydują się zginąć razem, bo i tak nie ma przed nimi przyszłości, a nie chcą już nigdy opuszczać swojego boku. Ich przyjaciołom nie zostaje nic innego jak żałoba, a Kariya decyduje się przejąć, jak podrośnie, Café Enchanté, by uczcić tym samym ich pamięć i kontynuować piękną tradycję.
W pozytywnym zakończeniu: Misyr staje się oficjalnie nowym pracownikiem kawiarni, a Kotone jest tam nawet razem z nim… ale jako duch. Po tym jak zabrakło Noah, MC sama się zintegrowała ze światem prochu i przerobiła go na piękny ogród stanowiący część Café Enchanté. Nasi bohaterowie niby zatem skończyli razem, lecz w bardzo gorzki sposób. Poważnie, to zakończenie wcale mnie nie rozczuliło, ale tylko zirytowało. Jak żaliłam się na początku: scenarzyści zniszczyli i zabrali mi wszystko, za co ten tytuł polubiłam. Moją uroczą MC, która odtąd mogła istnieć tylko jako jakiś rodzaj cholernej zjawy i to tylko, póki Misyr o niej pamiętał, mojego czarującego króla demonów – który stał się nudnym chłopaczkiem, do podawania zamówień, moją paczkę przyjaciół – bo co to za finał, skoro już nigdy nie będą razem i moją kawiarnię, bo Café Enchanté i jego klimat zniknęły. Teraz nieludzie byli wszędzie, więc już nie podróżowaliśmy przez żadne bramy.
Niby na pocieszenie wszystkie pozostałe postacie mają bardzo pozytywne finały, bo domknięto dosłownie każdy wątek z innych ścieżek, np. Mikado może pracować nad lekiem, który pomoże siostrze Rindou, Il dogaduje się wreszcie z Solitusem i pokonują fałszywego boga, Canus uwalnia Titanię od Yggdrasila, a Ignis jednoczy zwierzoludzi i zaprowadza pokój… ale stało się to wszystko kosztem mojej ulubionej pary protagonistów!
Nie wiem, szczerze powiedziawszy, czy ta gra będzie miała jakiś fandisc. Pewnie dość trudno byłoby poprowadzić dalszą historię, ale to tym dziwniejsze, że niektórzy z love interst zostali potraktowani bardzo po macoszemu. A nawet jeśli takowy by się pojawił, to nie potrafię sobie wyobrazić, jakby mi miał uratować ten happy ending? Przecież nie wskrzeszą Kotone, a Misyr nie zmieni się po raz czwarty? A jeśli wylewam z siebie za dużo żalu, to tylko dlatego, że ta historia naprawdę mi się podobała, póki nie pojawił się ten cholerny Noah! Dokładnie od tamtego momentu wszystko zaczęło lecieć na łeb na szyje. Nie wspominając już nawet o jego durnowatej motywacji i powodzie, dlaczego niby „pokochał” Kotone. Jakby więc ktoś go łaskawie wykastrował ze scenariusza, to tylko bym za to podziękowała. Yhhh… dlaczego nie mogli poprzestać tylko na jednym antagonizmie? Przecież sytuacja MC i Misyra była już wystarczająco dramatyczna – spotykali się tylko urywkowo, jakby wykradali od losu cenne chwile. Nie potrzebowali więc tego cudaka, aby jeszcze bardziej namieszać i w sumie odebrać im jakąkolwiek szansę na przyszłość. Jasne, dostajemy po gębie, słynnym japońskim „spotkamy się w następnym wcieleniu!”, ale niech wyjdzie ze mnie wredny gaijin i przyznam otwarcie, że ja mam na takie szczęście wylane.
Miejsce w rankingu: Numer 1. I teraz pewnie zastanawiacie się, czy mi odbiło? Po tym całym zrzędzeniu poważnie oceniam tę ścieżkę, jako najlepszą? Tak. Będę bowiem do końca wierna swojemu przeświadczeniu, że najważniejsze dla opowieści jest budzenie u odbiorcy emocji. Fakt, że byłam tak zirytowana, potwierdza tylko, jak dobrze skonstruowano tutaj bohaterów. Zdążyłam się do Kotone i Misyra najzwyczajniej przywiązać. Na tyle, bym chciała im kibicować i by zrobiło mi się ich – tak po ludzku – żal. A przecież nawet nie istnieją! Dlatego, mój drogi Maou-sama, zgarniaj swoje złoto i znikaj, bym nie musiała sobie przypominać, jak bardzo złamaliście mi serce.