Heisuke to jeden z młodszych kapitanów Shinsengumi, rówieśnik Saitō, ale o zupełnie odmiennym od niego charakterze i poglądach. Jest zawsze bardzo głośny, energiczny i udaje optymistycznego, choć czasami mamy szansę ujrzeć jego prawdziwe „ja”, gdy pokazuje swoje bardziej melancholijne oblicze. W odróżnieniu od wspomnianego mistrza iaidō, Heisuke nie jest też ślepo „poświęcony sprawie”. Co zresztą bardzo mi się podobało – bo dość szybko doszedł do sensownych wniosków, że ten cały konflikt i wizja „najlepszej przyszłości Japonii”, to takie nic niewarte gadanie. Dla niego nie ma w sumie większego znaczenia: czy popiera shogunat, zwolenników cesarza, Kondō i Hijikate, czy może Itō… wszędzie dostrzegał to samo niepotrzebne poświęcenia życia i obłudę, stąd jedyne co go w organizacji trzymało, to poczucie przynależności i strach przed osamotnieniem. I właśnie może dlatego – chociaż sam projekt postaci do mnie nie przemawiał – to jednak polubiłam małego samuraja. Pewnie wygrała również moja słabość do archetypu genki.
Heisuke jest także jednym z bohaterów, który od początku zaprzyjaźnia się z Chizuru i błyskawicznie łapie z nią „wspólny język”. Są podobni wiekiem, więc nie bawi się w żadne formalności i od razu każe sobie mówić po imieniu. Może nie od razu domyślił się, że jest kobietą i wcześniej był dla niej trochę szorstki, ale po odkryciu prawdy widać, że traktuje ją „delikatniej”. Wyraża też pragnienie, by zobaczyć ją kiedyś w „dziewczęcym wydaniu” – czyli nie w hakamach, po męsku, ze związanymi włosami, ale w yukacie.
Przypomnijmy jeszcze, że bohaterka „Hakuoki”, o domyślnym imieniu Chizuru, trafiła do Kyoto z Edo w poszukiwaniu swojego zaginionego ojca – lekarza. To wtedy, spacerując nocą po mieście, stała się świadkiem niewygodnego dla Shinsengumi wydarzenia. Ujrzała, jak zabijają własnych wojowników, w błękitnych haori, którzy zachowywali się jak żądne krwi potwory. Ostatecznie więc mężczyźni zabierają bohaterkę ze sobą, aby ją zastraszyć i przepytać. W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że znają jej ojca – Kōdō, a nawet pomagali mu w pewnym, niebezpiecznym eksperymencie, z polecenia szogunatu, który teraz wymknął się im spod kontroli…
I to właśnie istnienie rasetsu, czyli wspomnianych, łaknących krwi potworów, będzie głównym czynnikiem, dlaczego Heisuke nie potrafił w pełni zaangażować się w służbę i wykazywać ślepego oddania. Widać to zwłaszcza w jego podejściu do obowiązków. Chłopak robi, co mu każą, wywiązuje się z zadań kapitana… ale przeważnie woli bawić się z Haradą i Shinpachim w dzielnicy kwiatów – Shimabarze czy na patrolach. Nie odczuwa również potrzeby, by być wzorowym samurajem, ćwiczyć do upadłego, poświęcić się drodze miecza czy chociażby… sprzątać zajmowaną siedzibę. To dlatego z pewnym niedowierzaniem obserwuje Chizuru, która bierze się za szorowanie engawy, tylko po to, by być jakoś użyteczna. Nawet jeśli technicznie jest dalej czymś w rodzaju więźnia.
Dziewczyna docenia jednak jego życzliwość, zwłaszcza że kilkakrotnie Heisuke naraża się dla niej, łamiąc rozkazy, tylko po to, by zobaczyć, czy nic jej nie dolega. Wykazuje więc znacznie bardziej „ludzkie” podejście. A kiedy pewnego razu zostaje nawet przez to ukarany i zamknięty w areszcie domowym bez jedzenia, to bohaterka ryzykuje przyłapanie na skradaniu nocą, byle tylko dostarczyć mu resztki z kolacji. Heisuke jest jej za ten gest wyjątkowo wdzięczny, spędzają więc chwilę razem w ukryciu, by nie rzucać się w oczy patrolom, a cało wydarzenie stanowi początek ich głębszej przyjaźni. Jeśli bowiem miałabym wskazać jednego z wojowników Shinsengumi, który w pierwszej kolejności przede wszystkim się z MC zakumplował, nim dał się oczarować jej kobiecym wdziękom, to byłby właśnie Heisuke.
Niemniej sprawy dalej nie idą tak różowo. Chłopak daje się poważnie zranić podczas incydentu w Ikedaya, bo trafił na potężnego przeciwnika – demona, a jego umiejętności szermiercze nie są tak doskonałe, jak w przypadku pozostałych panów. To na jakiś czas sprawia, że przesiaduje na rekonwalescencji i może przyjrzeć się zmianom zachodzącym w Sannanie. Ten na ogół spokojny zastępca dowódcy również odniósł niebezpieczne obrażenia, ale w jego wypadku rana jest o tyle niefortunna, że nie będzie już mógł dłużej dzierżyć miecza. Co – w ówczesnych czasach – oznaczało w zasadzie rezygnacje z samurajskiego trybu życia. Sannana zaczyna więc powoli dopadać obsesja, jak odwrócić swój stan. Nie jest więc w sumie zaskakujące, że w finale sięgnął po „wodę życia”, czyli specyfik przygotowany przez Kōdō, dzięki któremu wojownicy mogli zmienić się w rasetsu. Może i dostawali „drugą szansę”, bo ich ciała wracały do dawnej sprawności, ale w zamian za to zamieniali się powolutku w bojące się światła i łaknące krwi potwory. Czyli takie nasze swojskie wampiry.
Co gorsza, mniej więcej w tym samym czasie, do Shinsengumi dołącza Itō, dawny znajomy Heisuke z dojo Shieikan, który przybył do organizacji na zaproszenie młodego samuraja. Mężczyzna miał odmienne poglądy na przyszłość Japonii i zdawał się potępiać niektóre z działań Kondō oraz Hijikaty (zwłaszcza te dotyczące rasetsu – po odkryciu przypadku Sannana). Co ostatecznie przekonało Heisuke, że jego miejsce jest w nowej formacji, stworzonej przez Itō: Goryō Eji (= Guards of Emperor’s Tomb). Opowiedział również Chizuru, po raz pierwszy, o swojej przeszłości, co pozwoliło nam lepiej zrozumieć jego zagubienie. Heisuke był tak naprawdę bękartem daimyō Tsu. (Historycy sprzeczają się czy faktycznie mógł to być Tōdō Takayuki, ale nic na ten temat nie wiadomo, a w grze nie pada żadne imię). Mężczyzna nie miał jednak z rodziną żadnego kontaktu i otrzymywał od nich tylko niewielki dodatek pieniężny na utrzymanie. To sprawiało, że w odróżnieniu od roninów będących na garnuszku szogunatu, Heisuke nie musiał się aż tak martwić o przetrwanie, ale i tak było mu ciężko. Przyjaciół i spokój znalazł dopiero w organizacji, gdy poznał pozostałych kapitanów. Od zawsze jednak czuł, że nie podziela ich przekonania w kwestii kształtowania losów kraju.
Heisuke i Chizuru dzielą potem jeszcze jeden, uroczy moment, gdy spotykają się przed gospodą i udają zupełnie obce sobie osoby. Samuraj wciąż bowiem należy do Goryō Eji (a tym nie wolno bratać się z Shinsengumi), dziewczyna zaś ma na sobie wreszcie kobiecy strój. Dlatego spełnia przy okazji obietnicę daną mu dawno temu, że kiedyś będzie mógł ją zobaczyć w takim wydaniu. Heisuke zresztą słabo ukrywał przez całą grę swoje rozwijające się uczucia względem Chizuru. Jeśli więc wolicie bardziej słodkie i romantyczne, niż tragiczne, opowieści, to jego ścieżka powinna bardziej przypaść Wam do gustu. Jest to zarazem jedna z tych relacji, gdzie MC i LI są sobie równi. Przyjaźnią się, wspierają i próbują nawzajem zrozumieć. (Ale to właśnie przeważnie jeden z powodów, dlaczego tak lubię archetyp genki – są to po prostu dobrzy ludzie!).
Niemniej historyczny Tōdō Heisuke umiera niedługo potem – w trakcie incydentu w Aburano Koji. W grze Shinsengumi odkrywają dzięki Saitō, że Itō planował zamordować ich dowódcę i sprzymierzyć się z Satsumą. To dlatego sami organizują na zdrajcę zasadzkę (po wspólnym piciu, gdy Itō traci czujność), a potem dochodzi do walki między Shinsengumi, Goryō Eji i… demonami. (Tak, Shiranui męczy nas dalej swoją osobowością i beznadziejnymi umiejętnościami strzeleckimi). Shinpachiemu i Haradzie udaje się przy okazji przeciągnąć Heisuke ponownie na stronę Shinsengumi… co w sumie i tak nie ma większego znaczenia, bo ten zostaje śmiertelnie ranny w obronie Chizuru.
Heisuke wypija później „wodę życia”, która pozwala mu przetrwać obrażenia, ale będzie go odtąd dręczyć poczucie, że podjął kolejną, złą decyzję. Zamienił się bowiem w potwora. I chyba żaden z Shinsengumi w równie dużym stopniu, tak jak on nie przeżywał tego, że nie może już pokazywać się w świetle dnia, że czeka go smutny koniec łaknącego krwi szaleńca, i że jego życie – prawdopodobnie – nie było warte tego, by sięgać po tak drastyczne środki… W chwilach powracającego przygnębienia to Chizuru będzie stanowiła dla niego największe wsparcie, przypominając, że gdyby nie jego poświęcenie, to jej też by już nie było, a poza tym – chce spędzić w jego towarzystwie jeszcze trochę czasu. Nie ważne jak długo miałoby to być. Co stanowiło dość uroczą i niewinną obietnicę, ale przywróciło samurajowi nadzieje. Heisuke decyduje, że nie będzie już dłużej walczył za Shinsengumi, przyszłość Japonii, Kondō, czy cholera wie, jaką idee… Wojna, tak czy inaczej, jest bez sensu i przynosi tylko masę smutku. A skoro dla niego najważniejsza jest sama Chizuru, to w jej bronie będzie odtąd sięgał po miecz i spróbuje pokonać strach przed byciem rasetsu. Brawo! Dotarcie do tego wniosku, zajęło innym panom niekiedy całą ścieżkę.
Zastanawiacie się więc pewnie, kto w takim wypadku jest tu antagonistą? Skoro Heisuke nie przejawia zainteresowani wojną, nie czuje potrzeby realizowania się jako wojownik, ani nie podąża ślepo wpatrzony w misję Kondou? Ano, opowieść pana Tōdō zalicza się do tych bardziej „fantastycznych”, a w związku z tym w drugiej części skupi się na demoniczno-wampirycznej tematyce.
Bohaterom przyjdzie więc spotkać się z Kazamą – liderem klanu oni, który umyślił sobie porwać Chizuru i pojąć za żonę, ze względu na jej pochodzenie. Wydawało się więc, że nasza parka nie mogła mieć większego pecha. W końcu, nawet jako rasetsu, Tōdō nie miał żadnych szans, aby pokonać demona. Jest też trochę przybity, bo dosłownie chwile wcześniej, podczas walki, stracił poczytalność w wyniku głodu krwi i zaczął bać się samego siebie. (Gdyby nie Chizuru to całkiem prawdopodobne, że absolutnie by zwariował). Kazama miał więc nad nimi wyraźną przewagę, a jakiekolwiek opóźnienie mogło sprawić, nie zdążyliby wraz z resztą Shinsengumi na statek do Edo.
I w tym momencie wkracza Sen, księżniczka oni z klanu Yase, aby przypomnieć Kazamie, gdzie jest jego miejsce. Ten fragment gry został przy okazji zmieniony, bo jeśli mnie pamięć nie myli (poprawcie mnie, proszę, jeśli piszę bzdury) to w pierwszej edycji „Hakuoki” kobieta zawarła z Kazamą układ: jeśli ten obieca odczepić się od Chizuru, to Sen sama urodzi mu potomka demonicznej krwi. Co było jej metodą na ochronę jedynej przyjaciółki. Czuła też, że w ten sposób, wywiąże się ze własnych zobowiązowań wobec ich rasy.
W edycji rozszerzonej zmodyfikowano jednak całą rozmowę. Sen powołuje się na swój status, bo liderki Yase od zawsze przewodziły pozostałym, demonicznym klanom. Dysponowały też mocą, która pozwalała im nazwać innych „wygnańcami”, czyli wykopać ze społeczności oni. Takie klany traciły wtedy wszystkie przywileje i szybko popadały w ruinę, bo nikt nie wyciągał do nich pomocnej dłoni w świecie zdominowanym przez ambitnych i bezwzględnych ludzi. Stąd Sen grozi Kazamie, że jeśli nie porzuci swoich zamiarów, to sprowadzi zgubę na swój klan. Do Chizuru zaś wolno mu się zbliżać tylko, jeśli będzie uderzał w konkury w cywilizowany sposób. A ja mam wrażenie, że zrobiono to przede wszystkim po to, by dopasować „Hakuoki” do wydarzeń przedstawionych w poprzedzającej grze, czyli „Demon’s Bond”. Co nie było wcale złym pomysłem, więc podobały mi się obie wersje rozwiązana.
Sen powraca potem ponownie, gdy bohaterowie są już w Edo, by podzielić się z nimi informacjami, jakie zdobyła w tym czasie na temat rasetsu. Głównie potwierdza to, że do stworzenia „wody życia” użyto hemoglobiny jakichś demonów z Zachodu, które bardzo różnią się od japońskich oni. Czyli tak, w wielkim skrócie, chodzi o nasze stereotypowe wampiry… Yhhh… Pech jednak chce, że w tym samym czasie Chizuru i Heisuke towarzyszy Sannan, który układa w głowie własny, chory plan, jak mógłby użyć księżniczki oni. Od jakiegoś czasu mężczyzna zatracił się już bowiem absolutnie w swoim głodzie krwi, zaczął polować z innymi rasetsu na bezbronnych mieszkańców i uważać, że zwiększa tym samym swój własny „potencjał”, jako przedstawiciela nowej rasy.
Od tego momentu możemy więc zapomnieć już o Shinsengumi, bo ich rola w fabule staje się bardzo symboliczna. Widzimy jeszcze odejście Harady i Shinpachiego, którzy zirytowali się na Kondō. Ich zdaniem dowódcy bardziej zaczęło zależeć na tytułach i statusie niż na własnych ludziach. Tym sposobem Heisuke traci swoich najbliższych przyjaciół i kumpli od picia sake. Potem Hijikata rusza z niedobitkami organizacji na północ, gdy w tym czasie Chizuru i Heisuke odłączają się, aby rozwiązać sprawę szalonego Sannana i uratować księżniczkę Sen…
W międzyczasie Sannan zdołał ją bowiem porwać, napoić przez pocałunek własną krwią i hipnotyzować. A to wszystko po to, by w stworzyć armię rasetsu i władać Japonią z piękną kobitą przy boku… Tak, wiem, pojechane jak diabli. To dlatego końcówka gry, to już absolutne fantasy, w którym możemy zapomnieć o wcześniejszym, nostalgicznym klimacie. Co mnie osobiście bardzo rozczarowało, bo liczyłam, że będzie więcej dygresji na temat moralności. Tymczasem Heisuke postanawia, że pomoże Sen – tak jak kiedyś ona go wsparła i powstrzyma Sannana – bo byli kiedyś przyjaciółmi. Aby jednak tego dokonać sam również musi żywić się krwią Chizuru, bo inaczej opętałoby go pragnienie.
Parka napotyka też na swojej drodze wkurzonego Kazamę Chikage, który w tej wersji nawiązuje z młodym samurajem bardzo dziwną relacje. Z jednej strony cały czas się obrażają i wrzucają sobie na różne sposoby, a z drugiej da się pomiędzy nimi wyczuć nić… sympatii? Chyba w żadnej, innej ścieżce Kazama nie był po prostu tak zabawny i jakiś taki niezdarny, jak tutaj. Jedynie w swojej własnej poznajemy go z bardziej „ludzkiej” strony. Tymczasem sprzeczki z Heisuke przypominały rywalizacje nastolatków. Choć może – tak samo jak Sen postrzegała Chizuru za swoją jedyną przyjaciółkę, tak samo Kazama poczuł, że fajnie byłoby mieć dla odmiany kumpla? …Trudno powiedzieć. Tak czy inaczej lider klanu oni angażuje się w ich misje, bo ma własny powód, by chcieć odzyskać dziewczynę. W edycji rozszerzonej jest to „duma”. Żaden pełnokrwisty demon nie powinien być marionetką w rękach człowieka, w edycji podstawowej Sen miała mu przecież urodzić śliczne demoniątko.
Sama konfrontacja z Sannanem to już istne, logiczne dziwy… Ten sam Kazame Chikaga, który z zawiązanymi oczami był w stanie skopać największych kozaków z Shinsengumi, nie robi w sumie w trakcie pojedynku nic – dał się tylko głupio zranić, jak ostatni idiota, gdy próbował cichaczem zabrać ze sobą Sen. W efekcie to do Heisuke należy zadanie ostatniego ciosu, a potem ma jeszcze łzawą rozmowę z Sannanem, podczas której ten ubolewa nad tym, że zamienił się w potwora… Bardzo nie podobało mi się więc to, w jakim kierunku potoczyła się fabuła w drugiej części. Miałam bowiem wrażenie, że wszystko jest jakieś takie pospieszne i niedorobione. Z ignorowaniem założeń wykreowanego wcześniej uniwersum.
Niby w „happy endingu” Chizuru i Heisuke dowiadują się jeszcze jak odwrócić efekt „wody życia” i żyją sobie gdzieś razem szczęśliwe (już po spektakularnej porażce Shinsengumi), ale uważam cały epilog za jakoś mało satysfakcjonujący. Po tej całej dramie z demonami nawet w sumie nie dowiedzieliśmy się, co się z nimi dalej stało? Czy wszyscy przeżyli? Co robili potem? Jak Sen pozbierała się po tym, co zrobiła? Przecież o mało nie zabiła Kimigiku! Gdzie w zasadzie zamieszkała para i z czego żyła, skoro Heisuke oficjalnie był uważany za zmarłego? Pytania, pytania…
Dlatego przejdźmy od razu do smutnych zakończeń. W większości z nich Heisuke nie jest po prostu w stanie zachować poczytalności i własnoręcznie zabija Chizuru. Nie działo się więc w „Kyoto Winds” nic na tyle oryginalnego, by miało większy wpływ na fabułę.
Dopiero w „Edo Blossom” pojawiają się jakieś istotniejsze różnice. W jednym z nich Kazama przypomina sobie, że może w sumie jednak ruszy tyłek i pomaga Heisuke w walce z Sannanem, więc oboje przekonują Chizuru, aby ta uciekła razem z Sen. Demoniczne kobiety czekają potem przed zamkiem na swoich chłopaków (daleko czmychnęły…), ale Kazama wraca po starciu w pojedynkę. Jak się okazało, Tōdō walczył dzielnie, ale pod koniec zamienił się w proch. Nie chciał, by jego ukochana była tego świadkiem, dlatego wcześniej skłamał, aby tylko oddaliła się z księżniczką. Na pocieszenie, jako pamiątkę po zmarłym, dziewczyna dostaje od Kazamy guzik, a potem udaje się zamieszkać sama w wiosce Yukimurów.
W innym: Sen prosi Kimigiku, aby ta ją zabiła, bo odzyskuje na krótki moment poczytalność, uwalniając się spod kontroli Sannana, ale kobiety zbyt zwlekają, moment mija i księżniczka morduje zarówno Chizuru, jak i swoją ochroniarz, przelewając przy tym łzy smutku, przepraszając i śmiejąc się szaleńczo na przemian. …Co robią w tym czasie panowie? Pojęcia nie mam! Może zapomnieli, że są w fabule.
W jeszcze innym zakończeniu: Sen wraca do drużyny, udając że ucieka i sprowadza na nich oddział rasetsu. Potem, wykorzystując zamieszanie, wlewa do gardła Chizuru „wodę życia”… i chyba planowała zabrać koleżankę do Sannana? Nie wiem. Może facetowi wymarzył się harem? Inaczej pewnie szybko by mu się znudziło w tym całym wymarzonym królestwie wampirów…
Tak czy inaczej to nie była zła ścieżka. Po prostu zdecydowanie wolę opowieść Heisuke z „Kyoto Winds” niż „Edo Blossom” (mimo że w Zachodnim mundurze i z krótkimi włosami bohater wygląda o niebo lepiej). To tam znajdowały się bowiem wszystkie zabawne sceny, jak bitwa na śnieżki czy próba ucieczki z siedziby, byle się po kryjomu napić. (I to jeszcze za dnia!). Dlatego wielka szkoda, że może nie pociągnięto bardziej motywu z Goryō Eji albo chociaż nie podrążono kwestii dylematów moralnych Heisuke. W zamian za to dostaliśmy Kazamę jako comedy relief i napalonego na księżniczkę oni Sannana, który cholera wie, co jej zrobił, gdy była zahipnotyzowana… W moich oczach stał się jednak tak gigantycznym creepem, że trudno potem myśleć o nim jak o interesującym love interest.
Z drugiej strony podobało mi się wyraźne zarysowanie przyjaźni Heisuke i pozostałych kapitanów. Heisuke, Shinpachi i Harada dzielili sporo zabawnych scen, było widać, że dla nich ideą Shinsengumi jest utrzymanie czegoś w rodzaju braterstwa i ten obrazek zaczął się sypać, gdy tylko ich praca zaczęła przypominać służbę dla jakiegoś daimyō. To dlatego dwóch kapitanów tak bardzo zirytowało się na Kondō, gdy w tym czasie Heisuke wyraźnie dalej dręczyły wyrzuty sumienia. Nie chciał po prostu odłączać się od Shinsengumi, jak uczynił to już raz w przeszłości, ale wolał dostać pozwolenie od Hijikaty, by rozliczyć się z Sannanem i zamknąć ten najbardziej niewygodny i mroczny etap w historii ich organizacji własnoręcznie. (Swoją drogą, dlaczego oni tak długo odwlekali pozbycia się tego niedorobionego wampira? Czy faktycznie posiadanie tych kilku rasetsu jako sojuszników było ważniejsze niż życia cywilów? Niby nie przyłapali go na gorącym uczynku, ale przecież już raz zaatakował Chizuru…).
Dlatego – pomimo psioczenia – to nie tak, że cała ścieżka mi się nie podoba. Po prostu nie pogniewałabym się, gdyby zredukowano w niej ilość rasetsu i demonów, choć wtedy pewnie nigdy nie ujrzałabym Sen w groźniejszym wydaniu i nie poznalibyśmy prawdy o skomplikowanej polityce klanów oni. (A przynajmniej nie bez rozegrania „Demon’s Bond”). Dostaliśmy też na pocieszenie bardziej asertywną i zaradną wersję Chizuru. Taką, która faktycznie próbowała odnaleźć ojca, a potem była dla partnera ogromnym wsparciem. Dlatego wierzę, że fani motywów fantastycznych polubią Heisuke, a jego walka o zachowanie człowieczeństwa przypadnie wszystkim graczom do gustu. Aż się prosiło, aby chociaż w jego wypadku do pozytywnego endingu prowadziły odpowiedzi wykluczające picie krwi. Myślę, że to znacznie bardziej pasowałoby to do jego pozytywnej osobowości… No cóż!