Będę to pewnie powtarzać do znudzenia, ale uwielbiam kino samurajskie. Nic zatem dziwnego, że Saitō, który był najbardziej oddany życiu w zgodzie z bushidou (a przynajmniej z jego mocno uromantycznioną, uwspółcześnioną wersją) znalazł się wysoko na mojej liście. Poza bowiem problemem „wojennym”, o którym w dużej mierze traktowała historia Hijikaty w „Hakuoki” znajdziemy jeszcze jeden, ciekawy motyw, któremu twórcy postanowili się przyjrzeć bliżej właśnie za sprawą ścieżki leworęcznego samuraja. A jest nim przemiana technologiczno-społeczna, a co się z tym wiąże, odejście świata, gdzie miecze miały jakiekolwiek znaczenie na rzecz takiego, w którym ludzie zaczynają powoli marzyć o równości, zniesieniu podziału stanowego i pokoju.
Nim jednak rozpiszę się na ten temat bardziej, warto wspomnieć, że w podstawowej grze w zasadzie niewiele dowiadujemy się na temat samego Saitō. W późniejszym etapie zwierza się bohaterce, że pochodził z rodziny samurajskiej, ale został pozbawiony statusu po tym, jak „zamordował” (a jego zdaniem: pokonał w pojedynku) hatamonoto. To dlatego został zmuszony uciec z Edo, a potem przyłączył się do Shinsengumi. Zresztą, nie było mu łatwo. Różni mistrzowie wciąż chcieli poprawiać jego technikę – uważając, że używanie lewej ręki jest niegodne wojownika. Że to oszustwo. Albo obraza szkoły. Tymczasem nasz uparty kuudere był już wtedy zdania, że nie należy poprawiać tego, co działa (niczym programista), więc akceptację znalazł dopiero w szeregach Wilków z Mibu.
Tymczasem z bohaterką, Saitō spotyka się po raz pierwszy w wieku ok. 19 lat. Warto więc zaznaczyć, że pomimo braku życiowego doświadczenia, jest o wiele dojrzalszy od rówieśników – jak chociażby nieco dziecinnego Heisuke czy Okity. To dlatego szybko staje się zaufanym przybocznym zastępcy dowódcy, Hijikaty Toshizo. Lub jak twierdzili niektórzy: jego cieniem. Saitō bez wahania brał bowiem na siebie najtrudniejsze zadania, w tym te związane z kontrwywiadem, co zgadzało się zresztą z biografią jego prawdziwego, historycznego odpowiednika.
Pomimo pozornego chłodu zawsze też uważałam go za jedną z milszych osób, jeśli chodzi o podejście do Chizuru. Przypomnijmy, że nasza młoda MC przybyła z Edo do Kyoto w poszukiwaniu swojego ojca – lekarza, od którego nie miała już od jakiegoś czasu żadnych wieści. Los chciał, że podróżując nocą, stała się świadkiem walki Shinsengumi z jakimiś potworami, które w dalszej części fabuły okazują się być nieudanym eksperymentem jej ojca. Chizuru trafia więc do organizacji pod nadzór, w nadziei, że Kodou zainteresuje się losem swojej córki, bo już od jakiegoś czasu był przez samurajów poszukiwany.
A chociaż teoretycznie uwięziona, to MC nie zamierza siedzieć po prostu bezczynnie i prosi kapitanów, aby mogła im towarzyszyć w ich patrolach, co pozwoli jej wypytać o ojca ludzi z Kyoto. Naturalnie, Hijikata najchętniej trzymałby ją zamkniętą 24 h w pokoju – na wszelki wypadek. No to kto przychodzi jej wtedy z pomocą? Właśnie Saitō! Ale tylko pod warunkiem, że wcześniej mu udowodni, że w razie czego potrafi zadbać o siebie. Tym sposobem dziewczyna dowiaduje się, że małomówny samuraj jest mistrzem iaidou i toczy z nim mały sparing… Wcześniej odmawiając użycia nagiego ostrza, w obawie, że mogłaby go zabić, co spotyka się z rozbawioną reakcją Okity. I choć niewiele udaje się jej pokazać (mężczyźni komentują, że ma styl walki rodem „z dojo”, który jest nieprzydatny na polu bitwy), to i tak dotrzymują słowa i wstawiają się za nią u dowódców.
Podobało mi się zatem, że już od samego początku, Saitō traktował ją dość sprawiedliwie. Jasne, wiedział, że jest dużo słabsza, ale wyraźnie nie widział w niej „kobiety”, jak pozostali panowie. Co więcej, cierpliwie odpowiadał na jej pytania, chociaż sprawiał wrażenie kogoś, z kogo wyciśnięcie nawet jednego zdania było niemałym wyzwaniem. W zamian za co oczekiwał od MC, że będzie pomagała rannym (np. w trakcie ataku na Ikedaya) czy posłusznie wypełniała polecenia, a wtedy nie miał większych oporów, aby pozwalać jej kręcić się przy sobie.
Zresztą ich rozmowy uważam za jeden z oryginalniejszych i fajniejszych elementów gry. Saitō został przedstawiony jako ktoś, kto rzadko otwiera usta, ale to nie znaczy, że w głowie nie toczy w tym czasie dziesiątek monologów. Zajmowały go przy tym tysiące problemów: od tych związanych bezpośrednio z Shinsengumi, po własną przyszłość i sposób interpretowania ścieżki wojownika. Dotychczas bowiem uważał się trochę za bezwolne narzędzie. W końcu prawdziwy bushi nigdy nie waha się przed wypełnieniem rozkazów i niejeden raz mężczyzna podkreśli bohaterce, że chroni ją tylko i wyłącznie z polecenia Hijikaty.
Z czasem jednak Saitō powolutku zaczyna się otwierać przed Chizuru i jego wcześniejsze wątpliwości zostają zwerbalizowane… Opowiada na przykład o swoich obawach związanych z przemianami. Jako samuraj, Saitō poświęcił całe życie zagłębianiu drogi miecza. Starcie z nowoczesną armią Choshuu, na wzór Zachodu, dobitnie jednak pokazało, że era broni białej odchodzi w zapomnienie. W tych nowych, burzliwych czasach, każdy chłop z lufą był w stanie pokonać samuraja. Rzucanie się zaś z katanami na armaty może i zasługiwało na pochwałę za odwagę, ale nie przynosiło zwycięstwa.
To dlatego mężczyznę zaczęło poważnie martwić to, że staje się niepotrzebny – tak samo jak jego ukochana broń. A ilekroć jego wiara była zachwiana, to Chizuru przypominała mu wartościach, które oboje wyznawali. Czy to odwołując się do filozofii, że warto chronić i doceniać „rzeczy niezmienne”, bo wszystko inne i tak przepadnie, czy wprost udowadniając, że gdyby nie jego pomoc, dziewczyny już dawno nie byłoby na tym świecie. Dlatego nie wiem, czy znam jakąkolwiek drugą, tak „przegadaną” ścieżkę w jakiejkolwiek grze otome, ale zdecydowanie w pozytywnym sensie. Dla Saitō Chizuru stała się i po części sumieniem, i przyjacielem, który pomagał mu układać myśli, ilekroć stały się zbyt burzliwe. Jeśli więc kiedykolwiek miałabym pochwalić protagonistki, które niewiele w sumie robią, ale są zawsze gotowe, aby „wysłuchać” LI – to właśnie jest ten moment. (I cieszmy się nim, bo wątpię, że się jeszcze kiedyś powtórzy).
Warto jednak zaznaczyć, że postawa Chizuru nie była zupełnie bezinteresowna. Początkowo nie bardzo rozumiała chłodnego wojownika, bo sama wywodziła się z niższego stanu. Bawiło ją jednak, jaki staje się rozgadany, gdy jego uwagę przyciągnęła wystawa z mieczami. Zupełnie jakby postanowił przypomnieć światu, że tak naprawdę też ma te nieszczęsne 19 lat. Niedługo potem z kolei dziewczyna zaczyna mieć problemy z demonami. Odkrywa, że sama również pochodzi z rasy oni i że niejaki Kazama Chikage planuje ją porwać, aby została jego żoną… czy jej się to podoba, czy nie. To Saitō ratuje ją wtedy raz po raz przed tymi nadnaturalnymi oprawcami. Nawet gdy formalnie nie należy już do Shinsengumi. Mężczyzna oddzielił się bowiem na moment od organizacji, aby – z polecenia Hijikaty – szpiegować Itou. Nie przeszkadzało mu to jednak dobyć ostrza w obronie Chizuru.
Wreszcie edycja „Kyoto Winds” jest naszpikowana nowymi, romantycznymi scenami, które pokazują, że gdy już Saitō okazjonalnie widzi w bohaterce kobietę, to nie bardzo potrafi sobie wtedy ze swoimi emocjami poradzić. Staje się bardzo zakłopotany i nieśmiały, czemu towarzyszą urocze „doki doki” momenty, jak wspólne lepienie króliczków ze śniegu, obdarowanie płatkiem sakury, czy opiekowanie się Chizuru, gdy ta cierpi w wyniku silnego przeziębienia i nie jest w stanie o własnych siłach nawet podnieść się z posłania. (W drugiej części facet będzie też miał problemy z zapięciem munduru na guziki i upierał się, że to taki design… znalazł się modowy specjalista XD).
Prawdziwą jednak próbą dla pary staje się finałowa walka z Kazamą, która zamyka pierwszą część gry. Pomimo swoich wybitnych zdolności szermierczych, Saitō nie jest dla oni żadnych wyzwaniem. Postanawia zatem wypić „wodę życia”, sam również przemienić się w potwora i tym sposobem ochronić Chizuru. Plan się zresztą mniej więcej im udaje, mogą dołączyć do wycofujących się z Kyoto Shinsengumi, ale nie zmienia to faktu, że młody samuraj stał się odtąd jednym z rasetsu. Tak jak pozostałe, nieudane eksperymenty miał więc cierpieć w wyniku pragnienia krwi, aby w którymś momencie absolutnie stracić poczytalność i zamienić się w bestię. (Co zresztą ma miejsce w jednym z bad endingów). Dla samuraja, którego marzeniem jest umrzeć od miecza, nie była to zbyt radosna perspektywa. Mimo to Saitō podszedł do tego, co go spotkało z pozornie niezmąconym spokojem. I tylko ostatnie słowa Kazamy, o tym, że nie potrafi nawet myśleć samodzielnie, sprawiły, że znowu zaczął podważać swoje zachowanie. Czy faktycznie był tylko narzędziem w rękach Hijikaty, czy jednak posiadał wolną wolę?
Tak jak w przypadku pozostałych ścieżek, jeśli chcemy doczekać się szczęśliwego zakończenia, musimy naszego love boya poić demoniczną krwią Chizuru. Z początku samuraj ma zastrzeżenia, w końcu okazywanie bólu nie jest godne wojownika, ale skoro nawet on nie był w stanie zachować kamiennej twarzy – musiało to znaczyć, że jego cierpienie przekraczało jakikolwiek normy. Zresztą znaki, że powoli traci silną wolę, zaczęły pojawiać się już dużo wcześniej. Saitō miał bowiem wylane na to, że jako rasetsu powinien spać w dzień i pracować w nocy, bo uważał, że jest potrzebny Shinsengumi i musi mieć dziewczynę na oku. Sam jednak zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno nie przeszarżował, kiedy na widok krwi z przeciętego papierem palca bohaterki obudził się w nim nieznany dotąd głód. Dlatego ostatecznie, gdy kolejne ataki się powtarzają, Saitō wreszcie się podda i zacznie spijać krew z ucha Chizuru (aby nie zostawiać śladów). Co chyba było jedyną z tych „wampirycznych” scen w całym „Hakuoki”, która mi się podobała: moment, w którym chłopina się zapomniał, bo rana już dawno się zasklepiła, ale miał problemy z odklejeniem ust od skóry dziewczyny, był bardzo uroczy. Podobnie jak jego późniejsza, paniczna reakcja, gdy został na tym przyłapany.
Aby jednak nie było za różowo, ścieżka Saitō ma też kilka durnowatych momentów. A nazwa najgorszego z nich brzmi: powrót Kodou. Tak, nasza bohaterka spotka wreszcie swojego obłąkanego tatusia i to w zabawnym miejscu – bo w swoim dawnym domu w Edo, który postanowili odwiedzić w poszukiwaniu notatek. Co właściwie robił tam łysy lekarz? Cholera wie… ważne, że przedstawia nam wreszcie swój mroczny plan: tak, Chizuru, jesteśmy jedynymi ocalałymi z demonicznego klanu Yukimura! Przez cały ten czas tworzyłem armię rasetsu, abyśmy mogli zdominować świat ludzi, po tym, jak osłabieni wojnami pogrążą się w chaosie! A ty, moja córko, będziesz odtąd rodzic dzieci wielmożnemu Kazama-sama, dla którego wszystko to uczyniłem! Bua ha ha!
Poważnie, Kodou, jeśli to wszystko, co miałeś do powiedzenia, to mogłeś w ogóle nie wracać. Poza tym – drodzy scenarzyści – znowu, dlaczego Kazama cierpi na jakieś problemy z pamięcią? Jeszcze chwile wcześniej, w common route, twierdził, że niszczy wszystkie rasetsu, bo ich istnienie obraża jego rasę… by w „Edo Blossoms” nagle oznajmić, że Satsuma od początku współpracowała z Kodou przy tworzeniu armii zombie szturmowców. Przecież to nie ma żadnego sensu! Podobnie jak fakt, że panowie walczą w swoich przepotworzonych formach, żelastwem, w biały dzień, na środku ulicy w Edo i absolutnie nikt z okolicznych mieszkańców się tym nie zainteresował… „Oi, Tanaka-san, co to za hałasy?” „A nie wiem, Suzuki-san, pewnie się znowu te białowłose samuraje z demonami napierdalają…” „No, ale żeby tak od samego rana?” „Ja tam się, panie, w to nie mieszam! Mam ryż do ugotowania” „Hai, hai…”.
A skoro Kodou trochę postraszył, to wrócił potem do swojej szafy czy spod łóżka, z którego wylazł, przynajmniej chwilowo. Tymczasem my, wraz z bohaterką, jesteśmy świadkami tego, jak powoli sen budowany przez Shinsengumi zamienia się w nicość. Kondo otrzymuje wreszcie upragniony tytuł daimyou, ale zdobyte zaszczyty mają w ustach kapitanów smak popiołu. Wkrótce więc od oddziału odłączają się Harada i Shinpachi, którzy uznają, że nie po to walczyli, aby teraz służyć na jakimś zamku. Okita zostaje z doktorem, bo jego pogarszający się stan zdrowia, czyni go zupełnie bezużytecznym. Również Heisuke, będący już wtedy rasetsu, spędza więcej czasu, zastanawiając się, czy Sannanowi całkowicie odbiło, niż na wspieraniu Hijikaty…
Największym ciosem okazuje się jednak urata Kondou, który zostaje pojmany przez wrogów, ale pozbawiony możliwości popełnienia seppuku. To wydarzenie otwiera wreszcie Saitō oczy i upewnia w przeświadczeniu, że o tytule samuraja nie decyduje urodzenie, ale postawa, jaką prezentowało się za życia. Ostatecznie więc Saitō również oddziela się od Hijikaty, bo woli godną śmierć, wspierając sojuszników z Aizu, niż niepewność, co przyniesie przyszłość. Szczególnie że wreszcie wyrobił w sobie na tyle wolną wolę, aby nie podążać ślepo za dowódcą.
…no i to zarazem odpowiedni moment, aby również Chizuru opowiedziała o swoich uczuciach. Gdy dziewczyna przyłączyła się do wojska na początku kampanii, Saitō nie robił jej żadnych problemów, bo jak wspominałam, zawsze traktował ją sprawiedliwie i skoro nazywała się „jednym z Shinsengumi” – to tym właśnie była w jego oczach. Kiedy jednak jego własne uczucia się znacznie ociepliły, to utrata ukochanej stałaby się zbyt ciężkim do zniesienia ciosem. Ich wymiana zdań nie ma jednak formy ani kłótni, ani zbyt długiej dramy… (Choć przez moment Chizuru się obawia, że zostanie zawleczona do Hijikaty). W zasadzie parka wymienia się wyznaniem miłosnym i obiecuje sobie, że wolą po prostu zostać razem do końca – jakikolwiek by on nie był, zamiast trwać w niewiedzy, jaki los spotkał drugiego z nich. Później zaś nasza MC robi się na tyle asertywna, że nawet sama inicjuje wymiany pocałunków, bo bardzo dojrzała w trakcie tych wszystkich lat u boku Shinsengumi.
Stąd – do tego momentu – było nawet fajnie, ale ten przeklęty diabeł z pudelka musiał znowu wyskoczyć. Tak, mamy epizod II: Kodou powraca raz jeszcze. Tym razem bohaterowie trafiają do zamku, gdzie rasetsu produkowane są masowo, w asyście Kazamy i Amagiriego, a szalony tatulek wszystkiemu dyryguje. Saitō musi się więc ponownie zmierzyć z blondwłosym oni, który wpada w swój tradycyjny tryb „będziesz mi lizał buty i błagał o litość, psie!”. Co w sumie prawie ma miejsce, bo człowiek wyraźnie nie potrafi dotrzymać mu pola. Może dlatego do walki wtrąca się Amagiri, który powstrzymuje nieoczekiwanie Kazamę, bo 1) „nie może patrzeć na poniżanie prawdziwego wojownika” – co ma sens 2) „i tak go z Chikage nic nie łączy” – co sensu już znowu nie ma… Nie to żebym się czepiała, Kyuju, ale z tego co pamiętam, klan Kazama przyjął pod opiekę klan Amagiri po tym, jak ci byli już na skraju nędzy i nie mieli nawet swoich ziem, aby schować się przed ludźmi? W takich wypadkach zwykle spłaca się długi lojalnością. Ale co ja się tam będę czepiać!
Niestety, mimo iż przez całą grę Saitō był w zasadzie przedstawiany jako personifikacja słowa bushi, to z jakiegoś tajemniczego powodu twórcy odmówili mu pojedynku 1 vs 1, jak to miało miejsce w ścieżce Hijikaty. Ogromna szkoda, bo przy tej konwencji, człowiek spodziewałby się podobnego rozwiązania. Zamiast tego na scenę wpadają Harada i Shinpachi, którzy szczęśliwie „byli w okolicy” i – co najlepsze – Heisuke… który zostawił Hijikatę i pobiegł do tego zamku, bo „miał jeszcze niedokończoną sprawę do załatwienia”. …WTF? Skąd on się tam teleportował?! A wszystko po to, by chłopaki miały swoją własną, finalną scenę braterskiej walki, ramię przy ramieniu. Co znowu miało nas przekonać, że chociaż pewne rzeczy się zmieniają, to inne pozostają zawsze takie same… i to właśnie to drugie należy cenić oraz chronić. Po czym Kazama zostaje grupowo zbutowany i dobity przez perfekcyjne iaidou Saitō.
Przechodząc zatem do podsumowania, ścieżkę Saitō bardzo lubię, ale… w 90%. Pozostałe 10% to te dwie durnowate sceny, które zaserwowali nam na początku i na końcu „Edo Blossoms”. Nie zmienia to jednak faktu, że to jedna z moich ulubionych postaci (brylująca zwłaszcza w późniejszych dodatkach). Saitō był postacią bardzo złożoną i jednym z najoryginalniejszych kuudere, jakich poznałam. Bardzo podobały mi się jego filozoficzne, życiowe rozmowy z bohaterką, bo stawiały ich sobie na równi, nawet jeśli Chizuru była słabym wsparciem w scenach akcji. Spodziewałam się również wyjątkowo słodkiego endingu, bo przecież historyczny Saitō Hajime był jednym z nielicznych Shinsengumi, który przetrwał burzliwe czasy przemian i pod imieniem Gorō Fujita pracował potem jako policjant. (Z prawem do noszenia miecza, w ramach wyjątku).
Celowo jednak pomijam bad endingi, bo te w zasadzie nie wyróżniały się niczym szczególnym, poza tym, w którym Saitō stracił poczytalność. Wszystkie inne ograniczały się do tego, że parka ginęła w mniej lub bardziej spektakularny sposób. W „Kyoto Winds” raz nawet udało się Chizuru namówić Kazamę, że jeśli oszczędzi Saitō, to zgodzi się na zostanie żoną oni, ale nic z tego planu nie wypaliło, bo nasz samuraj wolał się zamienić w rasetsu niż na to pozwolić.
Suma summarum to kolejna ścieżka, którą mogę Wam bez większych oporów polecić. Szczególnie że jest naszpikowana całą masą fajnych smaczków – od pojęć takich jak dappan, bo wyjaśnienie znaczenia, kryjącego się za znakami „bushi”, czy wykłady o japońskim kowalstwie, co dla miłośników samurajskich klimatów, może być dodatkową frajdą. Ah, i jeszcze ten melancholijny nastrój i pożegnanie drogi miecza… I tak już na absolutnym marginesie: dzięki Saitō, lata temu, przekonałam się do „Hakuoki” (pierwsza ukończona wówczas ścieżka), a potem do gier „otome”. No to jak tu go nie reklamować? ♡( ◡‿◡ ) Saitō zawsze pozostanie dla mnie idealnym love interest. Żadna z pozostałych ścieżek mnie tak często nie wzruszała i bawiła. No i dzięki niej w ogóle obecnie prowadzę tego bloga…