Zawsze, gdy ktoś pyta mnie o „Hakuoki”, sugeruję mu zaczęcie od wątku Hijikaty. Dlaczego? Bo to najbardziej kanoniczna opowieść, która przeprowadzi nas przez całą historię Shinsengumi. Od momentu, gdy odnosili swoje pierwsze, wielkie sukcesy w Kyoto aż po absolutny upadek, utratę liderów i konsekwencje porażki. Zawiera również wytłumaczenie dla samego tytułu gry. Warto więc potraktować ją jako taką bazę „wyjściową” do wszystkich innych ścieżek – szczególnie jeśli interesujecie się historią Japonii. Ot, po prostu będzie się Wam potem łatwiej w różnych wydarzeniach odnaleźć i chociaż zawiera sporo spoilerów, to jednak nie zepsują one Wam w żaden sposób przyjemności z gry.
Na dodatek Hijikata to przy tym postać bardzo ciekawa. Używał nieco bardziej „dosadnego” języka niż reszta panów – co też szalenie mi się podobało, bo pasowało do jego niskiego urodzenia. (Nie zapominając o kapitalnej grze seiyuu!). Jest przy tym przebiegły, zdeterminowany i bezwzględny, jeśli trzeba. Nie znosił marnowania czasu, choć dość chętnie łykał pochlebstwa (jeśli wierzyć historycznym zapiskom, Hijikata był podobno bardzo przystojny – co też starano się oddać w grze).
Niemniej początkowe relacje demonicznego vice-dowódcy i przybyłej do Shinsengumi MC nie rysują się zbyt kolorowo. Przypomnijmy, że Chizuru (= domyślne imię) została przez samurajów zabrana siłą, niczym zakładnik, po tym, jak stała się świadkiem niewygodnego dla nich wydarzenia. Dziewczyna odkryła bowiem, jak wojownicy zabijają nocą jakieś potwory, które miały na sobie ubrania ich organizacji… A jak jeszcze potem wyszło na jaw, że Chizuru jest córką tego samego lekarza, który w ogóle odpowiadał za opracowanie „wody życia” (i powstanie rasetsu – czyli wspomnianych stworzeń), to jej kilkumiesięczny „areszt domowy” w bazie stał się z miejsca przesądzony.
Stąd – przynajmniej przez większość „Kyoto Winds” – Hijikata jedynie na nią powarkuje, mówi jej, że ma siedzieć w pokoju i na każdym kroku grozi śmiercią, jeśli tylko mu czymś podpadnie. Nic zatem dziwnego, że MC nie szukała jego towarzystwa i nie potrafiła zrozumieć. Szczególnie że i tak facet był dostatecznie bystry, aby w razie czego przejrzeć jej kłamstwa, gdyby próbowała uciec. (Np. Hijikata jako jeden z nielicznych panów od razu zorientował się, że Chizuru jest zwykłą dziewczyną w stroju młodego chłopaka).
Zresztą Hijikata nosił wtedy maskę człowieka bardzo srogiego. Aby zrealizować marzenia i ideały Kondou, jak również wyprowadzić go na szczyt, przyjął na siebie rolę szarej eminencji. To on był od karania i egzekwowania posłuszeństwa. To on opracowywał intrygi. Usuwał niewygodnych przeciwników. Brał na siebie wszystkie grzechy i ciemne sprawki Shinsengumi. A wszystko po to, by Kandou dalej pozostawał pozytywną, serdeczną twarzą ich kampanii. Tym, który przede wszystkim inspiruje. Co miało swoje, w późniejszej fabule, bardzo przykre konsekwencje. Ale ścieżka Hijikaty to też – przede wszystkim – opowieść o bezsensowności wojny. Może dlatego tak mi się podobała? Wraz z tym młodym człowiekiem zobaczymy, jak umierają wszystkie jego przekonania, wiara oraz przyjaciele. Świat, który starał się zbudować, podejmując przy okazji często potworne decyzje, legł najzwyczajniej w gruzach, pozostawiając go z ustami pełnymi popiołu. Cokolwiek więc Shinsengumi próbowali osiągnąć, nie okazało się w finale warte poniesionych ofiar i czasu… (Fabuła gry rozciąga się bowiem na przestrzeni 6 lat).
Tymczasem wydarzenia w Ikedaya są zarazem tymi, które sprawiają, że Hijikata zmienia nieco swoje nastawienie do bohaterki. Ponieważ Chizuru praktycznie wypluła po drodze płuca ze zmęczenia, aby przybiec do wojowników i przynieść im informacje od Sannana, Hijikata wreszcie dostrzega, że może z niej być jakiś pożytek. Szczególnie w sytuacjach, gdzie Shinsengumi są niemile widziani lub zbytnio rzucają się w oczy. A że przy tym, za sprawą Okity, i tak została mu wciśnięta na służbę, to zaczyna znajdować dla niej różne, małe zadanka, aby mogła się też poczuć przydatna. (Np. zaparzenie tak dobrej herbaty, jakby zależała od tego przyszłość Shinsengumi!).
Prawdziwym jednak punktem zwrotnym, który zbliża bohaterów do siebie, jest pojawienie się Kazamy Chikage. Ten pochodzący od rasy oni, arogancki demon, próbuje za wszelką cenę porwać Chizuru, aby została jego żoną. Okazuje się bowiem, że dziewczyna również ma nadnaturalne pochodzenie – to dlatego jej rany goją się tak szybko. A Hijikata, skoro obiecał chronić MC, nie pozwala, by jakiś podejrzany typ uprowadził mu jego służbę sprzed nosa. My zaś dostajemy mały pokaz jego życiowej filozofii, która brzmi „nie wiesz, czy coś potrafisz, póki tego nie spróbujesz”. Choćby to miało być stanięcie twarzą w twarz z prawie nieśmiertelnym, okrutnym oni.
I to właśnie mniej więcej od tego momentu Chizuru jest już tylko Hijikacie bezgranicznie wdzięczna. Nawet nie przeraża jej tak bardzo jak wcześniej. Zaczyna też dostrzegać jego ciężką pracę na rzecz całej organizacji. Facet, w stereotypowy sposób, zaniedbuje własne zdrowie, byle tylko wziąć udział w kolejnym spotkaniu, czy wysłać jakiś tam list w imieniu Kondou. Stąd jedyne, co MC może dla niego wtedy robić, to zadbać, by zawsze miał pod ręką posiłek i przypominać o odpoczynku. Zresztą Hijikata odwdzięcza się dziewczynie tym samym i kiedy np. odkrywa, że Chizuru sama chodzi głodna, bo chciała najpierw nakarmić wszystkich innych, to od razu dzieli się z nią własnym ryżem.
Potem ich więzi znowu się zacieśniają, co zawdzięczają powracającemu Kazamie. Hijikata zostaje zmuszony do kolejnej konfrontacji z oni, a ponieważ przegrywa, to wypija „wodę życia”, która zmienia go w rasetsu. Przy okazji dostaje naganę od umierającego Yamazakiego, który przypomina mu, że „głowa” organizacji, nigdy nie powinna się tak bezsensownie narażać. Dlatego Hijikata musi jakoś powstrzymać gniew i pamiętać, że od niego zależy przyszłość wszystkich Shinsengumi.
Tyle że kierowanie jakąkolwiek organizacją, gdy stałeś się łaknącym krwi, chowającym przed światłem pseudo wampirem nie jest znowu takie proste. Hijikata próbuje udawać, że jego nowy stan nie odbija się na nim w żaden znaczący sposób, ale już przy pierwszym ataku „głodu”, Chizuru odkrywa prawdę. Co więcej, ma tak ogromne wyrzuty sumienia, że w sumie bez zastanowienia proponuje, aby mężczyzna pożywił się jej krwią. Stąd od tej pory, jeśli chcemy doczekać się happy endingu, będziemy musieli naszego fioletowookiego love boya poić miłością i hemoglobiną. Co nie zmienia faktu, że wojownik jest tą całą sytuacją mocno zażenowany. Z jednej strony powtarza sobie, że przecież już tak dopuścił się potworności i nie może teraz się wycofać, aby nie przegrać. Z drugiej przytłacza go świadomość, że wykorzystuje w ten sposób Chizuru i wstydzi się swojej własnej słabości. To dlatego, gdy piję krew, zawsze prosi, aby była zwrócona plecami i go nie oglądała.
Ale jest to zarazem wierzchołek góry lodowej jego problemów. Od Shinsengumi odwracają się kolejni sojusznicy, Tokugawa (w którego imieniu walczyli) postanawia ich porzucić i uciec do Edo, zaszczyty, które otrzymują, okazują się zupełnie puste i pozbawione znaczenia, bo sojusznicy shogunatu przegrywają bitwę za bitwą, aż straty w ludziach i spadek morale nie może być dłużej ignorowany. To mniej więcej wtedy odłączają się od organizacji pierwsi kapitanowie – Shinpachi i Sanosuke, stan Sannana (również przemienionego w rasetsu) sięga zenitu obłędu (jest gotowy nawet zaatakować Chizuru), a Kandou popada w coraz większą apatię. Siedzi tylko w pokoju, czyta swoją ukochaną „Opowieści o Trzech Królestwach” i widać, że powolutku wycofuje się z reprezentowania Shinsengumi. Może i został diamyou, o czym od zawsze z Hijikatą marzyli, ale tym samym stracił przyjaciół i towarzyszy broni: młodzieńców, których posłał na bezsensowną śmierć i kapitanów, którzy ani myślą być jego wasalami, bo nie o to walczyli.
Zresztą utrata Kondou to jeden z bardziej emocjonujących i smutnych momentów w grze. Mężczyzna poświęca się i daje pochwycić wrogom, aby reszta mogła uciec. Rzekomo w nadziei na to, że okaże się cennym zakładnikiem, bo jego status go ochroni. Tymczasem nie otrzymuje nawet pozwolenia na popełnienie seppuku, gdyż nie jest prawdziwym samurajem. Zostaje więc obdarty z wcześniej otrzymanego tytułu i ścięty jak zwykły przestępca. Co poważnie uderza w Hijikate, który również wtedy zrozumiał, że jego „American dream” właśnie się skończył. Dostatecznie długo „bawił się w udawanie bushi”, ale tak naprawdę nigdy nie był za takiego postrzegany. Nawet przez swoich sojuszników, którzy doskonale pamiętali o jego chłopskim pochodzeniu. Nie miało więc znaczenia, to co osiągnął do tej pory, a scena, w której Chizuru „pociesza” płaczącego Hijikate jest jedną z moich ulubionych w całej grze. (Chociaż, co prawda, znowu tłumacz dał ciała, bo opisał coś, co nie ma miejsca na obrazku – twierdził, że dziewczyna go objęła, kiedy tak naprawdę tylko przytuliła się do jego pleców, ale na tę translacyjną fuszerę długo mogłabym psioczyć…).
Nie pogniewałabym się również, gdyby opowieść skupiła się odtąd tylko na wątkach historycznych, ale wampirzo-demoniczne problemy musiały kiedyś dać o sobie znać. Najpierw Amagiri atakuje Chizuru, rzekomo po to, aby ją zabić, bo Kazama ma na jej punkcie obsesje… hę? Gościu, dlaczego? Przecież waszej rasie brakuje kobiet. Mogłeś ją spokojnie sam porwać, zabrać do starszyzny klanu Kazama czy nawet do księżniczki demonów i byłoby po problemie. Po cholerę ją zabijać? Tak ci się spieszy do zagłady oni? Ale potem zmienia zdanie, bo zachwyca go znowu determinacja w walce Hijikaty. I to na tyle, by sprzedać mu smutną wiadomość, przy kolejnym spotkaniu: moce rasetsu mają poważną wadę. Im częściej ich używasz, tym bardziej skraca się twoje życie, bo to takie branie potęgi na kredyt.
Ale to w sumie było małe piwo w porównaniu z innym motywem. Dosłownie znikąd pojawia się w fabule papcio Koudou, którego Chizuru tyle czasu szukała, aby jej powiedzieć „teraz jest spoko luz, córuchna, to ja stworzyłem armię pseudodemonów! Pójdź ze mną, staniesz na czele odrodzonego klanu Yukimura, który składa się z Ciebie, niżej podpisanego, Sannana i tych oto marionetek…”. Nimniej MC nie zareagowała entuzjastycznie, więc musiał ją uprowadzić. A wszystko po to, by Hijikata mógł ją znowu uratować, a Sannan i Heisuke poświęcić się i odkupić. Po drodze zabijają bowiem wszystkie pozostałe rasetsu. Oh, no i taki absolutny szczegół, ale papcio Koudou też ginie. Jak? Ano wskakuje między Chizuru a potwora, który próbował ją zaatakować i przyjmuje na siebie śmiertelny cios. The end. Fajnie, że wpadłeś Koudou. Nie tęskniliśmy!
Potem następuje żałoba Hijikaty (sensowna – bo stracił przyjaciół) i żałoba Chizuru (bezsensowna – bo ten random obchodził ją mniej więcej tyle, co graczy), ale dziewczyna i tak traci pod wpływem emocji przytomność. My zaś przekonujemy się, że nastawienie Hijikaty do swojej służki zmieniło się od 180 stopni. Zaczyna grzecznie słuchać jej poleceń, jeśli dotyczą dbania o siebie, bo rzekomo przypomina mu starszą siostrę, a to przecież strach „sprzeciwiać się kobietom z Edo”. Co więcej, jest dla niej znacznie milszy i łagodniejszy, dzięki czemu MC w końcu zaczęła lśnić. Potrafiła np. uciszyć Hijikatę albo wytknąć mu, gdy nie miał w jakiejś kwestii racji.
Nie jest to jednak koniec ich cierpienia, bo niedługo potem umierają pozostali Shinsengumi, aż takim ostatnim przelaniem czary goryczy okazuje się odejście Saito. I wspominam o tym celowo, bo zauważyłam, że niektórzy gracze mocno krytykują decyzję Hijikaty, aby porzucić wtedy Chizuru. Co LI motywuje tym, że i tak nie mógłby dać jej szczęścia, a przed nim, zgodnie z prawdą, nie ma żadnej przyszłości. Myślę więc, że warto powrócić tutaj na moment do filozofii Hijikaty i przypomnieć sobie o zasadzie, jaką się kierował: „nie wiesz, czy coś potrafisz, póki tego nie spróbujesz”. Tyle że Hijikata, z tego etapu gry, próbował już wielokrotnie i ponosił coraz bardziej dotkliwe porażki. Saito był zaś jak taki ostatni bastion wiary w Shinsengumi. Zawsze zgadzał się z Hijikatą, wykonywał jego nawet najbardziej ryzykowne rozkazy, narażał się bez sprzeciwu dla sprawy… Po czym przepadł, tak samo jak wszyscy. Nic zatem dziwnego, że facet sobie uświadomił, iż de facto została mu już tylko Chiruzu. A zabranie ją ze sobą, tylko po to by zobaczyła jego śmierć, było najzwyczajniej okrutne. W końcu domyślał się już, że dziewczyna darzy go głębszymi uczuciami.
Oczywiście, decyzja o porzuceniu jedynej osoby, która znała jego sekret, a która dodatkowo również stała mu się bliska nie była łatwa. Hijikata zaczyna się zaszywać w swoim pokoju i unikać innych ludzi, kompletnie skupiony na pracy. Nie da się również nie zauważyć podobieństwa w jego zachowaniu do tego, jakie okazywał w swoich ostatnich dniach Kondou. Demoniczny vice-dowódca jest znacznie sympatyczniejszy, częściej się uśmiecha, chwali ludzi… Widać, że próbuje osiągnąć jakiś punkt pogodzenia się ze samym sobą i tym, co go czeka na dalekiej północy. Kiedy więc Chizuru powraca i wymieniają wreszcie pocałunki wraz z wyznaniem miłosnym, jest to zarazem moment, w który Hijikata przestaje się też oszukiwać w jeszcze jednej kwestii. Pokochał dziewczynę i tak naprawdę chce z nią spędzić swoje ostatnie dni. Żadne z nich nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że w najlepszym wypadku mężczyznę czeka tylko godna, samurajska śmierć. Nawet jeśli Chizuru cieszy się, że mogłaby być dla niego powodem do życia… w jakiejś alternatywnej, szczęśliwej wersji opowieści.
I przyznam szczerze, że bardzo ciekawiło mnie, jak scenarzyści wybrną tutaj z wymyśleniem jakiegoś happy endingu. W końcu historyczny Hijikata zginął po prostu od kuli, więc i tutaj dostaliśmy scenę z postrzałem. Ostatecznie jednak zarówno MC, jak i LI dostali po jeszcze jednej „walce”. A skąd ten cudzysłów? Ano dlatego, że nie mówimy o pojedynkach dosłownych.
Najpierw Chizuru „krwawymi” pocałunkami przywróciła ukochanemu zdolność regeneracji, aby przetrwał doznane rany (w ramach ostatecznego potwierdzenia, że zrobi dla niego wszystko i będzie jego wsparciem do ostatniej chwili), a potem Hijikata stoczył swój rozstrzygający pojedynek z Kazamą. Tak, zhańbiony demon pokonał prawie całą Japonie, porzucił swój klan i rasę, aby tylko jeszcze raz skrzyżować ostrza. Co skończyło się dla niego wreszcie śmiercią, ale przed tym dał Hijikacie jego nowe, demoniczne imię, na znak szacunku: Hakuoki. (Co znowu ładnie nawiązuje do japońskich tradycji).
Kwestią interpretacji pozostaje, czy ostatnie sceny wskazują na to, że bohaterowie przetrwali i żyli gdzieś szczęśliwie, czy faktycznie otrzymaliśmy tragiczno-słodki finał. Nie jest to bowiem tak dosłowne, jak mogłoby się wydawać. Spotkałam się też z opiniami, że końcowa walka była absolutnie niepotrzebna i wynikała z niczego… Cóż, jestem fanem gatunku chanbara eiga, więc mogę mieć w tej kwestii niepopularne podejście, ale im bliżej jesteśmy napisu „the end”, tym całość staje się coraz bardziej oniryczna. Tym sposobem walka między wrogami ma charakter czysto symboliczny i traktowanie jej w sposób dosłowny może budzić rozczarowanie. To trochę jak w kultowym „Buncie” – chodzi o zderzenie dwóch racji i ukazanie kwintesencji bushidou. Dlatego tym większe brawa, że pokazano to w „historyjce romansowej dla kobiet”, a nie przyjęto postawę „Olać to! Laski i tak nie ogarną, czym jest honor wojownika!”.
Co zaś się tyczy, dlaczego była to kwestia tylko jednego ciosu? – to wynika czysto z technikaliów walki japońskimi „mieczami” (a właściwie szablami, bo niepoprawne tłumaczenie zakorzeniło się na polskim gruncie i już nie odejdzie). Katana to nie broń, którą niczym w podrzędnym fantasy, robi się jakieś bloki, zmyłki i przewroty. Nope, gdy oberwałeś takim żelastwem to 1) albo było od razu po tobie; 2) odniosłeś taką ranę, że mogłeś zapomnieć o byciu bushi; 3) może i przetrwałeś pojedynek, ale raczkująca medycyna zdołała cię dobić. W końcu skądś narodziło się w tym kraju iaidou 😉. Dlatego tak, walka „do jednego ciosu” jest jak najbardziej realistyczna i kompletnie nie przeszkadzało mi, że całość trwała tak krótko. Nie o to bowiem chodziło, abyśmy mieli scenę akcji.
Powracając jednak do głównego wątku! Gra ma też całą masę smutnych zakończeń, więc z powodu oszczędności miejsca skupię się tylko na dwóch z nich:
1#: Jeszcze w „Kyoto Winds” Hijikata może przegrać pojedynek z Kazamą. Oni zaszlachtuje wtedy mężczyznę na oczach Chizuru, a ją samą rani w brzuch (aby nie przeszkadzała) i uprowadzi. Nie mam zielonego pojęcia, jak on przeszedł od „Nie strzelajcie do niej pod żadnym pozorem! Kobiety-oni są zbyt cenne, by choćby je drasnąć!” z common route do „Wbiłem ci ostrze w bebechy, ale spoko, mała. Jakoś przetrwasz”. Ale to jeden z przykładów licznych niekonsekwencji w przedstawianiu postaci w grze (o czym pisałam w recenzji głównej). Zwłaszcza w przypadku antagonistów.
2#: Hijikata pokonuje Kazmę w ich finalnym pojedynku, ale ostatecznie sam również zamienia się w pył, bo wyczerpał całe swoje pokłady życia, walcząc po raz kolejny w formie rasetsu. Chizuru nie pozostaje więc nic innego, jak tylko pożegnać swojego ukochanego, który dosłownie znika na jej oczach.
Uff! Ciężko się piszę recenzję „Hakuoki” ze względu na mnogość wątków, problemów i złożoność postaci. Ścieżka Hijikaty to jednak zdecydowanie moja czołówka rankingu. Pięknie przedstawia absolutną bezsensowność całego konfliktu. (Ale, jak wiadomo, Japonia lubuje się w opowieściach o pacyfizmie). Tak naprawdę w tych bitwach nie było wygranych – jedynie masy bezimiennych ofiar, które walczyły o jakąś swoją, niekoniecznie lepszą, wizję świata. Hijikata ocknął się u samego końca swojej drogi, gdy pojął wreszcie prawdziwą istotę życia w zgodzie z bushidou (co pewnie było powodem, dlaczego w ogóle wygrał pojedynek). I myślę sobie, że takie opowieści są tym cenniejsze, gdy nasze rozleniwione pokolenia, przyzwyczajone do wygody i spokoju, zaczynają powoli zapominać o niebezpieczeństwach, jakie niosą ze sobą próby kształtowania przez jednostki całego świata w imieniu społeczeństwa. Dlatego nie wiem, czy znam jakąkolwiek inną ścieżkę w grach otome, która tak prosto, ale mądrze i wzruszająco opowiada o wojnie. (Nie ma co się bowiem oszukiwać – to nie jest fabularny majstersztyk, ale i tak potrafił chwycić za serducho). I właśnie dlatego lubię do niej powracać. Za romantyzm, bardzo subtelnie budowane relacje, za smutek i za dojrzałość, bo los kształtuje naszych bohaterów przy użyciu ogromnego młota, a nie małego dłuteczka, zrzucając na nich kolejne nieszczęścia. A gdyby wyciąć jeszcze te nieszczęsne wampiry, to nic by mnie bardziej nie uszczęśliwiło!
Musze się zgodzić, wątka nadnaturalnego w tej ścieżce by mogło nie być, ale historia była i tak piękna (przyznaje się do uronienia łezki pod koniec :D). No i oprawa wizualna też nadawała klimatu, w sumie to jednen z otomków, w których najbardziej podoba mi się styl rysowania, na pewno jeszcze wrócę do tej ścieżki 🙂
Kto nie płakał przy „Hakuoki” niech pierwszy rzuci ka… eee… na przykład gotówką w moją stronę! Nie pogniewam się. Chociaż akurat ja też chlipałam przy endingu. Toooshi… 。゜゜(´O`) ゜゜。