Skoro przeszłam już ścieżkę gościa, o którym z miejsca było wiadomo, że to typ spod ciemnej gwiazdy, to jako drugą wybrała opowieść o jego całkowitym przeciwieństwie – a zarazem partnerze w oddziałach zwiadowców. Vadeyn to taki Drizzt w społeczeństwie elfów z „Ebon Light”. Brzydzi się ich brutalnością, dążeniem do konfliktu, chorymi ambicjami… Z drugiej strony sam jest przez swoich rodaków postrzegany jako czarna owca. Właśnie za moralność, użalanie się nad okrucieństwem „złego świata” i chęć niesienia pomocy słabszym. Może dlatego, tym razem, wykreowałam delikatniejszą MC. Nie tak cyniczną i wyszczekaną, ale kogoś, kto faktycznie pomoc Vadeyna w różnych sytuacjach doceni. (Choć i tak, korzystając z okazji, ogromne brawa dla twórczyni, że dała nam tak wielką swobodę w wybieraniu charakteru dla naszej postaci!).
Zwłaszcza że sposób, w jaki Alenca (= domyślne imię) znalazła się na elfickiej łasce, w istocie zakrawał na okrutny żart. Otóż odkupiła od pirata tajemniczy proszek… i no… zjadła go. Zupełnie przez przypadek. To dlatego elficki zwiadowca Laceaga ją uprowadził, a potem dostarczył, jako interesujący towar do znanego, ekscentrycznego kupca Duliae. Skoro bowiem nie mogli już dostać samego, jak się okazało, szpiku, to przynajmniej mieli pod kontrolą człowieka, który dzięki proszkowi mógł zdobyć nadzwyczajne moce.
Jeszcze na statku, gdy dopiero zmierza na wyspę elfów – Gha’alię, Alenca jest przez Vadeyna pocieszana. Mężczyźnie średnio mieści się w głowie, jak wielkiego pecha miała, ale brak mu też wpływów czy możliwości, by cokolwiek na jej problem poradzić. Szybko też okazuje się, że załoga okrętu składa się w większości z jego krewnych i kuzynów, włącznie z panią kapitan statku. Vadeyn jest bowiem wnukiem wpływowego generała, ale również w jego oczach uchodzi za niewartego uwagi śmiecia. Mimo to, dla Alencii, elf jest aż nad wyraz uprzejmy – na każdym kroku, przepraszając ją za to, co musi wycierpieć z ręki jego ludu, co najmniej jakby sam był za to uprowadzenie odpowiedzialny.
Co zabawne, „czy wszystko porządku?” staje się szybko jego ulubionym pytaniem. Jest więc jak taka mama kwoka, co to non stop dogląda swoich kurcząt i skrzeczy im nad głową, by na siebie uważały. Alenca, oczywiście, doceniała jego troskę, ale miejscami trudno było mi się oprzeć pokusie, by nie pokpić trochę z jego nadwrażliwości. Jasne, dziewczyna znalazła się w państwie uzbrojonych po uszy, szkolonych od dziecka na wojowników, znacznie potężniejszych od niej elfów. Na dodatek mogła postradać zmysły przez jakiś rąbany szpik, o którym nic nie wiedziała. Mimo to – dla poprawy ponurego nastroju – warto było czasami rzucić jakimś żartem, nawet kosztem Vadeyna. Szczególnie że swoim zamartwianiem się aż o to prosił…
…ale te obawy nie były bezpodstawne. Po dotarciu do celu szybko okazuje się, że z kupca Duliae ochrona jest w sumie żadna. To dlatego dziewczyna ucieka z jego posiadłości, gdy tylko dowiaduje się o rozkazie generała, który chce pozbawić człowieka życia. Potem, jakby to zwykle w życiu bywa, wpada prosto z deszczu pod rynnę, bo na kolejnego skrytobójcę, ale na szczęście dalsze uciekanie pozwala jej dotrzeć aż do Vadeyna. Ten nie tylko ukrywa MC, ale też pozwala się ścigającym ją wojownikom pobić, aby zyskać na czasie aż do przybycia pomocy krewnych. Był więc to zarazem najważniejszy moment w fabule, w którym Alenca przekonała się, że chociaż jednemu elfowi warto zaufać. I że faktycznie jest troskliwy, odważny i szczery.
Tymczasem sprawy dalej nie układają się po ich myśli i wkrótce potem dziewczyna przenosi się do chatki w lesie, aby przeczekać najgroźniejszą część konfliktu. A że, jak już wiemy po wstępie, ma absolutnego pecha, to ponownie zostaje tam zaatakowana – tym razem przez harpie. I kto przybywa jej z pomocą? Naturalnie Vadeyn, który w jej imieniu pozbywa się potworów, bo granie pokojową Alencą miało też swoje wady. Nie bardzo potrafiła samodzielnie sprostać w sumie żadnym wyzwaniom. Wiecie, taka księżniczka w opałach.
Wkrótce potem ekipa potrzebuje jakiegoś planu, bo dziewczyna nie może siedzieć w lesie w nieskończoność. Stąd – jeśli chcemy spędzić więcej czasu w towarzystwie Vadeyna – musimy zdecydować się na opcje, by namieszać w szeregach wojska. A dokładniej napuścić generałów na siebie, bo i tak cała ta struktura była na progu rozłamu. I, przyznam z pewnym zażenowaniem, wczytałam grę chyba z 3-4 razy nim wreszcie udało mi się zaimponować na tyle generałowi Likanowi Hurox, aby zechciał poprzeć sprawę mojej MC. Nie łatwo tym stukniętym drowom… znaczy… eee… Gha’alianom pokazać, że ludzkie życie może być coś warte. Jeśli jednak wybierzemy bardziej pokojowe rozwiązanie, to zyskamy szansę poznania sióstr Vadeyna – bliźniaczek Rasagne i Quinlidel. Ogólnie elfy w tej grze, a już zwłaszcza ród Milirose, mają ogromniaste rodziny.
Przyciśnięty do muru generał Milirose musiał odwołać swój rozkaz zamordowania MC tylko dlatego, że zżarła Cuthintala (= istotę, a właściwie proszek, który dał jej potem moce) i w efekcie powracamy do krótkotrwałej, fabularnej sielanki. Alenca może skupić się na tak błahych sprawach, jak robienie zakupów, oczywiście w towarzystwie Vadeyna, flirtując z nim przy okazji i obsypując komplementami. Według elfa dziewczyna w prawie wszystkim wygląda pięknie, ale odrębne komentarze zobaczycie m.in. jeśli wybierzecie strój w kolorze jego oczu. Vadeyn podzieli się również z bohaterką swoimi przemyśleniami na temat tego, jak zepsuta jest tego zdaniem Gha’alia i zachęci dziewczynę, by jak najszybciej opuściła to miejsce, bo nie jest dla niej jeszcze za późno na ratunek. W odróżnieniu od niego.
Jeśli bowiem podrążymy trochę temat przeszłości, to dowiemy się, że zwiadowcy dopuszczają się w trakcie swoich misji wielu podłych czynów. Nie tylko obserwują ofiary z ukrycia, ale również polują na swoje cele, niczym zwykłe drapieżniki. Możemy więc odgadnąć, że Vadeyn ma wiele doświadczeń, o których najchętniej w ogóle by nie mówił. Mnie zaś rozbawiło nieco, że cierpi na dokładnie ten sam syndrom, który mogliśmy zaobserwować u wspomnianego na wstępie drowa Drizzta. Co więcej, twórczyni gry się trochę z nami przekomarza, bo w opisie postaci wrzuciła: nie wiadomo, w jaki sposób zachował miękkie serce w tak nieprzyjaznym środowisku, ale brutalne zwyczaje Gha’alian nie zachwiały jego moralnością przez 6 dekad życia… Czyli: nie mając żadnego kontaktu z kimś, kto myśli inaczej, będąc wychowanym w specyficznej kulturze, postawionym przed bardzo określonymi oczekiwaniami, Vadeynowi i tak udało się jakoś wyrosnąć na mężczyznę, które odciął się zupełnie od swojego otoczenia. W jaki sposób? Ano, tajemnica! Czy mi to przeszkadzało? Średnio. To znaczy… jasne, jest to pewne scenariuszowe pójście na łatwiznę, ale nie na tyle rzutujące na odbiorze całej postaci, aby odbierało mi przyjemność z gry. Ot, rozumiem czemu twórczyni machnęła na tą kwestię ręką.
Tymczasem, po opisywanych powyżej wydarzeniach, opowieść toczy się dla wszystkich LI już wspólnym torem. W sensie: Alenca traci pewnego dnia kontrole nad swoimi mocami i rozwala cały port. W efekcie generał znowu jest żądny krwi, więc dziewczyna ucieka tym razem w morze. Tam atakuje ją morski potworów, bo jest największym pechowcem świata, więc MC musi się z nim rozprawić przy użyciu zdolności Cuthintala (moja wersja MC była tak słaba, że w sumie musiała błagać istotę o ratunek)… a potem, pewnej nocy, Vadeyn spotyka się z nią na pokładzie, by wyznać jej swoje uczucia. Inni zwiadowcy uważają, że z niego słaba partia. W końcu w ich oczach litościwy Gha’alian to słabeusz, choć nie sądzę, by po tym, co ją spotkało, MC w ogóle obchodziły ich opinie.
Jeśli więc nie złamiemy mu serca, to Vadeyn będzie od tej pory cały w skowronkach i zamieni się dosłownie w cukrową watę. Cały czas będzie łaził z serduszkami w oczach, powtarzał „my love” i nie pozwoli, by żaden „zły Gha’alianin” w ogóle się do jego ukochanej zbliżył. Miejscami więc miało się wrażenie, że łucznik faktycznie stracił głowę z miłości. Co pewnie spodoba się wszystkim, którzy lubią w grach otome dużą ilość fluffu. A skoro zaczął też przy okazji nawijać o ucieczce, to powoli mogłam przewidzieć, gdzie to wszystko nas w finale zaprowadzi…
Jako że postanowiłam, że zrobię tym razem z MC absolutną pacyfistkę i niedojdę, to nie było mowy, by parka spakowała walizki i czmychnęła sama. Zaraz bowiem ich znaleźli, Vadeyn spróbował się dla MC poświęcić i spotkał mnie bad ending. Zamiast tego poczekałam więc aż rozkręci się gruba polityka, generał i jego żona zaczęli walczyć między sobą, doszło do przewrotu w armii, a moja bohaterka w tym samym czasie popłynęła na tajemniczą wyspę, aby odkryć prawdę o Cuthintalu. A co potem? Naturalnie, olałam ofertę istoty oraz jej strażnika, bo obie brzmiały tak samo podejrzanie.
W efekcie postaci dostały swój wyczekiwany happy ending, z którego wynikało, że podróżują wspólnie i zostawili porąbaną Gha’alię daleko za sobą wraz z wszystkimi jej problemami i elfami. Good for tchem! Następnie Vadeyn uparł się, że chce odwiedzić cioteczkę Vanyę (tą samą, którą Laceaga sponiewierał na początku fabuły). W epilogu wracamy więc na wyspę Edric, gdzie elf się również oświadcza i razem z Alencą snują plany, czy nie postawić, by w okolicy pięknego domu… Może zaraz obok ciotki? Żeby mieć rodzinę przy sobie. A potem kto wie? Półelfiątka? Zważywszy jak płodni byli Milirose, to mogłoby zapoczątkować produkcję taśmową… Szybko by zabrakło na Edric dla nich wszystkich miejsca. No i Alencia, jako słaby człowiek, mogłaby temu wyzwaniu nie sprostać.
I co tu więcej dodać? To była urocza ścieżka pełna motylków i tęczy. Trochę żałowałam, że w opowiadaniu o sobie Vadeyn zawsze był taki powściągliwy, bo przez to nie zdołaliśmy go bardziej poznać. Ciągle tylko zamartwiał się bezpieczeństwem Alenci albo utyskiwał na rodaków. Miejscami wręcz musieliśmy przepytywać postaci poboczne np. to od Laceagi dowiadujemy się wreszcie z czego wynikał ich konflikt, a od innych zwiadowców, że Vadeyn jest najlepszym łucznikiem z oddziału… Stąd aż trochę szkoda, że jego dialogi ograniczały się, do wiecznego pytania o zdrowie bohaterki. Ale cóż… taki już jego urok! Co może się graczkom albo spodobać, albo zirytować. W mnie zaś wywoływało przeważnie sympatię. Dlatego opowieść „ostatniego, dobrotliwego elfa z Gha’alii” jest w sumie godna polecenia. Nawet jeśli po raz kolejny nie trafiła do mnie oprawa wizualna.