Mason to zdecydowanie najcichsza i najbardziej wycofana osoba z całej ekipy „Hustle Cat”. Przeważnie, 90% fabuły, spędza w kuchni, gdzie przygotowuje potrawy serwowane w kawiarni. A ponieważ to jej prywatne królestwo, to niewiele osób ma odwagę czy chęć, aby tam zachodzić i zakłócać jej pracę. No, z wyjątkiem naszego/naszej MC.
Avery Grey to domyślne imię głównej postaci, która może mieć dowolną płeć i kolor skóry (co nieczęsto się w grach zdarza). A potrzeby tej recenzji załóżmy, że jest facetem, ale poważnie nie ma to żadnego znaczenia. Opowieść toczy się zawsze tym samym torem, więc możemy go/ją sobie wyobrażać wedle upodobania. Będąc jeszcze młodą osobą, Averiemu brakuje wciąż pomysłu na siebie. W efekcie przesiaduje całe dnie w mieszkaniu ciotki, generując brud i śmieci, mając za towarzystwo jednego kota i udając, że szuka pracy… Innymi słowy: można mu pozazdrościć beztroski.
Niemniej coś jednak w końcu w naszego MC uderza – może minimalne poczucie odpowiedzialności – i decyduje się jednak zacząć karierę zawodową. Pada na tytułową, kocią kawiarnię „A Cat’s Paw”, która, niestety, okazuje się być miejscem przeklętym. Jej pracownicy, po opuszczeniu budynku, zamieniają się w koty, a przerażony Avery próbuje się od tego wykręcić, nim będzie za późno, bo nie przeczytał napisów drobnym druczkiem w umowie. Ale to wszystko dzieje się w ramach wspólnego dla wszystkich common route. A jakby komplikacji było mało, to w to wszystko zamieszane są działania sił magicznych, bo Avery odkrywa książkę w piwnicy, z której uczy się czarowania i prawdopodobnie sposobu na zdjęcie klątwy. Nie będzie żadną niespodzianką, jeśli powiem, że w tym celu chłopak wykorzystuje śmieci: bo to jakby jego specjalizacja.
I, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, dlaczego, ale gra wmawiała mi na tym etapie, że bohater ma bardzo dobre relacje z Mason i musi się z nią tym wszystkim podzielić. Kiedy w rzeczywistości oni mieli ze sobą może z dwie wspólne sceny, gdzie w jednej z nich ona patrzyła na niego wrogo jako kot, a w drugiej opierdoliła go, że chciał jej ukraść pączki z kuchni… No okeeej. Nie wtrącam się panie i panowie scenarzyści! Faktycznie głęboka przyjaźń. To czasem ryzyko, gdy decydujemy się na kreacje typowym kuudere. Jeśli nie sprawimy, że będą mówili „cokolwiek”, to jakakolwiek ich późniejsza interakcja z MC zawsze wychodzi nienaturalnie.
Tak czy inaczej, MC biegnie do Mason, aby jej o wszystkim opowiedzieć, a ta kwituje wieść o metodzie pozbycia się klątwy krótkim „OK”. I tyle. Kompletnie bez entuzjazmu. Wkrótce jednak wyjaśnia, że nie chodzi o to, iż Averiemu nie wierzy. Po prostu nie jest zainteresowana, bo… ma swoje prywatne powody, aby chcieć pozostać kotem. (Tym sposobem to już kolejna osoba z ekipy, która w zasadzie cieszyła się, że nie doczytała poprawnie umowy. Chciałabym tak mieć, gdy podpisywałam kredyt na mieszkanie. Dojść do wniosku, że coś olałam, ale tak jest w sumie lepiej… Oh, well!). Nieco rozczarowany Every proponuje, by mimo wszystko spotkali się u niego w mieszkaniu i raz postudiowali magiczne księgi. (To tak się podrywa laski w świecie czarodziei? „Chodź zobaczyć mój potężny grymuar?”). Co chyba działa, bo Mason przyjmuje zaproszenia po argumencie, że są rzeczy, których w ciele kota nie da się robić np. chodzić na randki.
Na miejscu spanikowany Avery dochodzi do wniosku, że jednak trochę zawalił sprawę, bo jego mieszkanie to jeden wielki śmietnik, a w lodówce nie znajduje się nic, co dałoby się ugotować. Po przybyciu gościa proponuje dziewczynie, by zamówili pizzę, ale ta odmawia i zamiast tego przyrządzają coś wspólnie. W sensie: Avery gotuje, a kotka nadzoruje, bo inaczej nie daliby rady. Rankiem zaś odchodzi, nie żegnając się nawet z chłopakiem, chociaż cholera wie, jak sobie sama otworzyła drzwi… No ale miało być chyba po prostu bardziej dramatycznie.
Jest to zarazem moment w fabule, gdzie spełnia się przepowiednia Reese’a, który w tej ścieżce robił za gościa lubiącego się w plotkach. Wcześniej ostrzegał Averiego, aby trzymał się od Mason z daleka, bo „ona jest niebezpieczna” (*muzyka z horroru w tle*). Nie ma jak prawdziwa przyjaźń… O czym Avery przekonuje się sam, gdy zachodzi do sklepu po pączki, a tam poznaje starszego pana, który podejrzanie przypomina Mason. Avery chce z nim o dziewczynie pogadać, ale wtedy zostaje nieoczekiwanie przez kotkę zaatakowany. Mason pod postacią zwierzęcia dosłownie masakruje mu dłoń, stąd Avery ucieka, aby opatrzeć ją sobie w kawiarni i jest nieźle wkurzony. Bym bowiem przekonany, że do tej pory świetnie się z dziewczyną dogadywali, a nawet czuli do siebie miętę. Dlatego czuje się zraniony. Dosłownie i w przenośni. A ja nie dziwiłam mu się, szczerze powiedziawszy. Szczególnie że po powrocie do pracy Mason ani myśli się tłumaczyć czy przeprosić.
Ale dopiero po kolejnej kłótni i pogaduszce Averiego ze starszym panem ze sklepu mamy wreszcie okazje poznać jej back story. Czy tam motywację. Mason wychowywała się tylko z dziadkiem, którego bardzo kochała. To on nauczył ją jak gotować, ale gdy dziewczyna zmieniła się w nastolatkę, ich relacje bardzo się popsuły. Przede wszystkim dlatego, że nie potrafili się dłużej komunikować, a Mason zbyt przypominała krewnemu swoją sprawiającą problemy matkę. Potem bohaterka wpadła w złe towarzystwo, wdawała się w bójki, a na koniec uciekła z domu. W „A Cat’s Paw” dostała wreszcie swoją pierwszą, uczciwą pracę, ale i tak wstyd i strach nie pozwalał jej pogodzić się z dziadkiem. To dlatego odwiedzała go jedynie pod postacią kota, aby nie był taki samotny. Nie mogła jednak wyznać mu tym samym prawdy.
A skoro Avery wiedział już w czym rzecz, to postanowił się wtrącić. Zaczął nachodzić staruszka i opowiadać mu o jego wnuczce: że się zmieniła, że są współpracownikami i że świetnie gotuje. Przyniósł mu nawet menu z kawiarni i zaprosił do odwiedzin. Co też starszy pan uczynił, dzięki czemu pogodził się wreszcie z Mason i był dumny, że dalej wykorzystuje jego przepisy. Wzruszona dziewczyna dziękuję wtedy Averiemu ze łzami w oczach i jest w sumie wdzięczna, że jednak się w to wszystko zaangażował. Zostają też oficjalnie parą, przypieczętowując to pocałunkiem w kuchni z dziwnym CG…
Na koniec opowieści, tradycyjnie, musiał pojawić się Natch, czyli główny antagonista tej serii. Jak to ma miejsce w każdej ze ścieżek, atakuje on Gravesa (właściciela magicznej kawiarni) kijem baseballowym i zamienia go w rdzawą rzeźbę. A wszystko po to, by przejąć rzekomo kontrolę nad „A Cat’s Paw”, co ma podobno jakieś istotne znaczenie dla pozycji w świecie wiedźm i czarodziejów. W efekcie dzieciaki barykadują się przestraszone w środku, ale Natch pokazuje, że nie łatwo go oszukać i wchodzi do budynku… oknem?
Mason proponuje wtedy, by nawalali się na pięści przed kawiarnią, bo zna taki typ i wie, że jej nie odmówi = ludzi, którzy dla rozrywki szukają zaczepki. Próbuje też chronić tym samym Averiego. Stąd Natch się początkowo godzi, ale potem oszukuje, używa zaklęć i próbuje zamienić dziewczynę w rzeźbę. A skoro zasady pojedynku już raz zostały złamane, to Avery też używa swojej śmieciowej magii do odwrócenia uwagi, co daje Mason czas, by obudzić własne umiejętności. Jej dłonie zamieniają się w palniki kuchenne – dosłownie – i rozwala magiczny kijaszek Natcha. Pozbawiony swojej jedynej przewagi antagonista niewarty 5 groszy ucieka, a mu otrzymujemy happy ending. Gravesowi nic nie jest, dzieciaki dalej pracują w kawiarni, a Avery i Mason są razem i odtąd gotują wspólnie. Połączeni miłością i pracą, która może ma jakieś perspektywy.
No i to by było na tyle, jeśli chodzi o czwartą ścieżkę. Stąd o ile Mason była nawet ciekawą postacią – w sensie, dali jej wiele cech typowych dla męskich bohaterów np. fakt, że lubiła wdawać się w bójki i górowała nad innymi posturą lub wzrostem, to już sama jej opowieść znowu nie powalała na kolana. Chociaż bardziej życiowy problem, jak złe relacje z dziadkiem, i tak podobały mi się znacznie bardziej od kompleksów Finley czy Reese’a z innych ścieżek.
Niestety, po raz kolejny, przekonałam się, że „Hustle Cat” najzwyczajniej nie polubię. Mam przy tym przykre wrażenie, że opowieść Mason to już najlepsze, co ta gra miała do zaoferowania. Możecie więc wyobrazić sobie resztę… Tak naprawdę ciągle otrzymujemy tylko bardzo nieciekawe, niezbyt długie common route i może z 2-3 sceny z wybraną postacią, nim następuje dokładnie zawsze takie samo zakończenie, zaraz po pojedynku z najbardziej nudnym i niedopracowanym antagonistą w historii gier otome. A, poważnie, sporo ich w życiu widziałam, więc to nie tak, że Natch nie ma konkurencji!
Tym razem nie było się nawet z czego pośmiać, bo o ile w innych ścieżkach były różne, straszne wpadki i idiotyczne rozwiązania, tak tutaj wszystko zostało poprowadzone po prostu „poprawnie”. I zarazem przewidywalne jak cholera. Nie wiem zatem nawet, czy oceniać to jako zaletę, czy kolejną wadę… Dlatego, jeśli już koniecznie chcecie sprawdzić, o czym to całe „Hustle Cat” jest, to możecie równie dobrze ograniczyć się do tej ścieżki.