Uwaga: w grze pojawia się motyw z napastowaniem i przemocą wobec MC.
Fenrir to jeden z trójki bohaterów, którego Sumire (domyślne imię MC) spotyka na tajemniczej wyspie, gdzie wylądowali po katastrofie. Zagubiona kobieta nie tylko musi się borykać z nowymi warunkami, ale również amnezją. Nic zatem dziwnego, że postanowiła, niczym ten kleszcz, przyczepić się do kogoś, kto zapewni jej większe szanse na przetrwanie. Padło na Fenrira, milczącego, zdystansowanego typa, któremu nawet reszta rozbitków musiała sama nadać jakiś przydomek, bo nie zamierzał się im przedstawić i pojęcia nie mieli jak się do niego zwracać. Dlatego wilk. Bo samotnik. Ot, cała idea. Zresztą, mężczyzna nie jest za specjalnie zainteresowany upewnianiem się, czy kobieta za nim bezpiecznie podąża, bo zbyt zaangażował się w swój rekonesans, a jako zawodowy wojskowy, jest znacznie bardziej „wydajny”, jeśli nikt nie utrudnia mu pracy.
Tyle że już po pierwszych kilku krokach, Sumiere wpieprza się w kłopoty. Niejaki Yasu (będący ewidentnie przydupasem przestępcy, który również ugrzęzł na wyspie), dochodzi do wniosku, że i tak nie ma nic lepszego do roboty, więc może równie dobrze napastować bohaterkę. I cholera wie, jakby się to dla niej skończyło, gdyby nie została uratowana „metodą na Tarzana”. W sensie Fenrir skoczył na jakiejś lianie i porwał ją ze sobą na drzewo. A ponieważ po tych wszystkich stresujących doświadczeniach dziewczyna się wierci i mieli ozorem, a znajdują się jakieś 5 metrów nad ziemią, to i chłopina nie ma innego wyjścia jak uciszyć/uspokoić ją pocałunkiem, by nie spadli. Wiadoma rzecz: uciekła od jednego typa, tylko po to, by być zaraz napastowaną przed drugiego. Z tą różnicą, że Fenrir jest bystrzejszy od tamtego żłoba i na swoją obronę zaznaczył, że wcale tego nie chciał. Po prostu Sumire nie zostawiła mu wyboru. To byłaby świetny argument w sądzie… I ciekawe czy tej techniki radzenia sobie ze spanikowanymi cywilami uczono w wojsku?
Yasu jednak, poczciwy chłopak i niedoszły gwałciciel, do łatwo poddających się nie należy. Skoro już raz upatrzył sobie cel, to przystępuje do ataku po raz kolejny. Przez co Fenrir, jakiś czas później, ponownie musi ocalić naszą nieporadną MC z opresji. A skoro już dwukrotnie o nią zawalczył, to tym razem wprost oznajmia rywalowi, że Sumire jest teraz „jego kobietą”. Niby tylko po to, aby zboczeniec się wreszcie od niej odchrzanił, ale powiedziałabym, że cała ta scena miała bardzo… biologiczny wydźwięk? Zupełnie jakbym oglądała jakiś dokument z głosem Krystyny Czubówny w tle. „Samiec Alfa przepędza mniej doświadczonego rywala…”. I przy okazji wprost oznajmia Sumire, że nie ma nic do gadania. Ale do kopulacji płynnie nie przeszli, bo wcześniej trzeba było zabrać Yasu broń i wysłać go z płaczem do jego bossa.
Niemniej pozostali rozbitkowie mają inne rzeczy na głowie, niż czyjeś niezaspokojone żądzę – stąd jest im wszystko jedno, z kim Sumire bawi się nocą w namiocie, tak długo, póki obóz w miarę stoi i funkcjonuje. Co nie zmienia faktu, że jej lover boy nie cieszy się za specjalnym zaufaniem, więc Yasu i jego boss postanawiają to wykorzystać, zdradzając wszystkim, że w jego posiadaniu jest spluwa. Ciekawe skąd? Co jednak wystarcza, aby zaniepokoić rozbitków i sprawić, że zaczęli „patrzeć na Fenrira wilkiem”. W każdym razie MC deklaruje – w ich wspólnym imieniu – że Fenrir jest spoko i udowodni to, zdobywając dla ekipy jedzenie. W czym były wojskowy oczywiście jej pomaga, bo inaczej zaraz by się zabiła. Mimo wszystko jest tam jakoś jej wdzięczny za wstawiennictwo.
Niedługo potem, podczas wspólnego obozowania, kobietę zaciekawiły nieśmiertelniki kompana. Chciała je sobie tylko obejrzeć, co wyraźnie go uraziło, bo postanowił za karę… znowu ją pocałować. Zdziwiony Fenrir odsuwa się następnie, zaskoczony, że MC w ogóle nie walczy. (Jak widać, ona się w pełni już pogodziła z tym, że każdy może się do niej dobierać w zamian za protekcje na wyspie… urocze…). Bohaterka oznajmia jednak, że nie zamierza się go bać, ani się przed nim bronić, bo postanowiła, że mu zaufa i Fenrir może z nią robić, co chce. …WTF? Ja rozumiem, że ona ma amnezje, ale nie sądziłam, że to się obija też na logicznym myśleniu. W każdym razie po tym jakże miłym akcencie, parka będzie uderzała w ślinę często i gęsto, bo skoro są już oficjalnie parą, to co im za różnica? Ba! Nawet udaje się im upolować tego dzika i przytachać do wygłodzonych mięsożerców, więc relacje z resztą ekipy też im się poprawiają.
By jednak nie było, że Fenrir nie odwdzięcza się za usługi cielesne jako ochroniarz, to będzie musiał jeszcze wyłowić MC z wody, po tym, jak ktoś po raz kolejny (trzeci…? Czwarty?) będzie próbował ją zamordować i zrzucić z klifu. Chociaż ta sierota i tak będzie twierdziła, że spadła przez przypadek. W końcu kto miałby jakikolwiek powód, aby chcieć się jej pozbyć? (Poza Yasu, któremu złamała ewidentnie serce, a taki fajny chłopak był. Zabawny, wysportowany, lojalny…).
Ano fabuła z czasem robi się bardziej zagmatwana. Okazuje się, że ktoś zamordował kapitana… i go ukrzyżował? Duża część rozbitków zaginęła również w nieznanych okolicznościach, a z tych, których zostali, nie ma praktycznie nikogo godnego zaufania. Fenrir próbuje więc nauczyć Sumire samoobrony, pokazując jej jak strzelać, ale ta jest bardziej skoncentrowana na aparycji swojego towarzysza. Zresztą potem odzyskuje wspomnienie, z którego wynika, że nim trafiła na wyspę, to potrafiła posługiwać się bronią i dostała zlecenie, aby na kogoś uważać… i tą osobą był Fenrir. Z drugiej strony facet przyznaje, że jemu także złożono propozycje, by kogoś zabił… i chodziło o Sumire. Ale, oczywiście, odmówił, a potem obserwował ją z ciekawości, bo chciał się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
I ja również, dlatego brnęłam przez kolejne rozdziały, a fabuła z „Robinsona Cruzoe” coraz bardziej zmieniała się w „Lostów”. W sensie do akcji włączyły się jakieś siły „magiczne”. Okazuje się, że za serią morderstw i uprowadzeń stał niejaki ksiądz German. A przynajmniej tak bohaterom się wydaje, kiedy lądują w jego kryjówce. Czemu to robił? Ano, bo sam również był kontrolowany. I to przez najbardziej podejrzaną osobę w całej grupie – czyli nudnego, smętnego pianistę Sato. Przyznam Wam jednak szczerze, że mniej więcej od tego momentu przestałam ogarniać, co się dzieje i pomimo odblokowania „true endingu” (co nie było znowu takie łatwe – bo trzeba było tę samą ścieżkę ukończyć dwukrotnie), nie zbliżyłam się ani trochę do prawdy. Z jakiegoś powodu Sato potrafił hipnotyzować ludzi zapachem i komendami słownymi. Zdawał się też żywić absolutną nienawiść zarówno do Sumire, jak i Fenrira, bo wprost stawał na głowie, aby ich zabić. (Wcześniej jednak wykończył Germana, gdy ten przestał być potrzebny).
Dlatego ostatnie rozdziały to w zasadzie pojedynek tej trójki. Reszcie rozbitków udało się grzecznie uciec i czekają w spokoju na kluczyki do łodzi, które ma przy sobie Sato. Mnie zaś zastanawiało jakim cudem dwójka ludzi, w tym jeden zawodowy wojskowy z bronią, nie potrafią sobie poradzić z tym odpychającym leszczem? Wciąż jednak ich jakoś przechytrzał, ranił itd. jakby miał jakąś uber staminę. Na szczęście MC dostała chociaż w końcówce 5 minut chwały, bo sprytnie, uciekając, wciągała antagonistę w pułapki, które wcześniej z Fenrirem zastawili. Aby jednak nie było, że okazała się zbyt przydatna, to i tak dała się pojmać na zakładnika.
A to wszystko po to, by Sato zyskał czas i zaaplikował Fenrirowi kolejny odurzający środek. Znacznie potężniejszy od tego, którego użył na Germanie. W efekcie Fenrir miał zapomnieć o ukochanej, zamienić się w maszynę do zabijania i służyć odtąd Sato jako narzędzie. Tyle że ten plan nie wypalił, bo wola i miłość LI okazała się silniejsza od jakiegoś tam prania mózgu. Zrozpaczony antagonista postanowił, więc ich jeszcze trochę potrollować. Zwrócił uwagę na fakt, że wspomnienia Fenrira są fałszywe, nigdy nie był w wojsku, a na jego nieśmiertelnikach nic tak naprawdę nie ma. (Do tej pory facet był przekonany, że zdobył stopień kapitana w jakiejś jednostce specjalnej, ale podczas misji stracił pierwszą ukochaną, z którą był w wojsku i która ochroniła go własnym ciałem). A skoro ziarno niepewności już zasiał i swoje zrobił, to na pożegnanie Sato zrzuca się z klifu, zabierając Sumirę ze sobą.
Ta, na swoje szczęście, zostaje jednak uratowana przez Fenrira (już nawet nie liczę, który raz) i wspólnie wypływają na brzeg. W sumie to nie wiadomo, co się stało z Sato, ale bohaterowie prognozują, że raczej nie przeżyłby takiego upadku. Jasne… A chociaż nie odzyskali swoich wspomnień, to dochodzą do wniosku, że nie ma, co rozpaczać, póki wspierają się wzajemnie. I na tym praktycznie kończy się „normal route”, ale jeśli odblokowaliście true ending, to całość staje się jeszcze bardziej zagmatwana! Otóż okazuje się, że prawdziwym master mindem… był Joshua. Co więcej, zawarł on jeszcze przed wypadkiem z Shumire jakiś pakt. Aby jednak się tego dowiedzieć i prawdopodobnie zrozumieć wreszcie w pełni, o co chodziło w ścieżce Fenrira, musimy również ukończyć drugi wątek.
Przyznam, że to dość nietypowe podejście do zakończenia. Z tak „otwartym” endingiem w grach otome jeszcze nigdy się nie zetknęłam. Zupełnie jakby ścieżka Fenrira była tylko prologiem. Dlatego trudno mi na tym etapie w ogóle stwierdzić, czy opowieść zaskoczy mnie pozytywnie, czy negatywnie. Zwłaszcza że dostaliśmy tylko pytania i żadnych odpowiedzi. Kto zlecił Fenrirowi zabić Sumire? Kto manipulował jego wspomnieniami? Czy imię, które podał – Rei – było prawdziwe? I o co właściwie chodziło z wyspą?
Stąd jedyne, na co obecnie mogę narzekać, to Sumire, bo – jak pewnie zauważyliście w tej recenzji – jest ona irytująco nieporadna i bierna. Ot, taka księżniczka do ratowania i bronienia. Z zerową inicjatywą, planami czy choćby zdrowym rozsądkiem, bo w sporo kłopotów wpadała na własne życzenie. Ale to już tradycja dla gier otome, że rzadko kiedy trafia się fajna bohaterka.
Fenrir z kolei, jako love interest, miał zerowy development. Tak jak na początku, tak i w finale, był opanowany, małomówny i oszczędny w okazywaniu emocji. Jedynie Sumire nie żałował czułości. Nie dał się jednak sprowokować Sato i uparcie odmawiał zabijania. Co miało chyba oznaczać, że zostawił całą przeszłość za sobą, ale trochę szkoda, że nie zdecydowano się jednak na danie mu jakiejś ciekawszej osobowości, bo projekt postaci był ładny. Niby w hobby wpisano mu czytanie i ogrodnictwo, ale to chyba tylko po to, by nie zostawić rubryczki pustej. W całej grze nie robi nic innego, poza zabawą w survival, nie wyszedł więc poza schemat „żołnierza idealnego”. No, ale zobaczymy czym „Eden of Ikemen: Love in a Lost World” mnie jeszcze zaskoczy.
(Btw. przez moment zastanawiałam się, czy z Fenrira będzie taki Sayid Jarrah z „Lostów”, ale twórcy – na szczęście – absolutnie nie poszli w tym kierunku i obyło się bez torturowania każdego rozbitka na wyspie w ramach rozrywki. Uff…).
Przy wspomnieniu Krystyny Czubówny jakoś od razu pojawił mi się jej głos w głowie. Recenzja jak najbardziej śmiechogenna, czekam na kolejne 🙂
Dziękuję ślicznie za komentarz! Postaram się jeszcze zrecenzować wątek Joshy, ale apka została chyba zawieszona, więc to pewnie będzie ostatnia ścieżka. 🙂