Ścieżka Hayesa to moje drugie podejście do „Hustle Cat”. Po ukończeniu pierwszego wątku musiałam sobie bowiem zrobić długą przerwę i ilekroć zastanawiałam się nad powrotem, tak dochodziłam do wniosku, że wolę w sumie najpierw ukończyć coś innego. No, ale że nigdy nie porzucam raz zaczętych tytułów – cokolwiek bym o nich myślała – to i tym razem trzeba było kiedyś podjąć tę przerwaną przygodę. Hayesa wybrałam głównie dlatego, że podobał mi się jego „koci wygląd”. Poza tym sprawiał wrażenie postaci, która będzie pasowała energią do MC.
Nasz główny bohater bądź bohaterka (bo w „Hustle Cat” możemy wybrać zarówno płeć, jak i kolor skóry) jest bardzo leniwą, nieodpowiedzialną, ale wyluzowaną osobą z dystansem do rzeczywistości. Domyślnie nazywa się Avery Grey i na potrzeby tej recenzji założę, że jest kobietą, bo taką wersję protagonistki wybrałam, choć fabuła – bez względu na nasze początkowe ustawienia – niczym się nie różni dla obu płci. Avery pomieszkuje w apartamencie udostępnionym jej przez ciotkę. Dziewczyna nie ma ani pracy, ani ambicji, ani nawet na tyle poczucia wdzięczności, by nie zamienić mieszkania w kompletny śmietnik. Pewnego dnia trafia jednak na ogłoszenie, że kocia kawiarnia szuka nowych rekrutów do swojej załogi, a z braku lepszym pomysłów, Avery postanawia się pofatygować na rozmowę kwalifikacyjną. W końcu lubi zwierzęta – ma nawet swojego kotka, więc nie powinno być tak źle, prawda? A nawet jakimś cudem dostaje tę robotę, bo właściciel kawiarni, dziwak i ex goth w jednym, zdaje jej irracjonalne pytania podczas wywiadu i w sumie z miejsca uznaje, że pasuje do reszty ekipy.
Tak właśnie zaczyna się kariera Avery w kawiarni. Co wyjdzie jej na dobre, ale będzie miała też po drodze kilka mniej przyjemnych epizodów. Nim jednak przejdę do szczegółów, jeszcze słówko wstępu o naszym Love Interest. Hayes to w sumie nieśmiały, miły chłopak, który już pierwszego dnia oferuje bohaterce kawę, aby „załagodzić jej stres”. Zupełnie jakby naszą MC mogło zasmucić coś tak nieistotnego, jak niepowodzenia w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej. W sumie chłopak z miejsca uprzedza, że jest do kitu w interakcjach społecznych. Nie wie, co należy powiedzieć, ma niewielu przyjaciół, przeprasza za wszystko i nie potrafi nawet dłużej utrzymać kontaktu wzrokowego… więc praktycznie z miejsca Avery uznaje, że to słodziak, przystojniak i miło się jej spędza czas w jego towarzystwie. Wow! That was fast girl!
Pewnego dnia, już po dostaniu roboty, Avery zauważa, że z kociej kawiarni wychodzi grupka zwierząt. Postanawia więc iść ich śladem zaniepokojona tym dziwnym odkryciem… aż syjamski, niebieskooki futrzak przemawia do niej ludzkim głosem, przedstawia się jako Hayes i pyta, czemu dziewczyna go śledzi? Tym sposobem dowiadujemy się wreszcie o klątwie, która dotyka wszystkich pracowników kawiarni. Nie liczcie jednak, że w tym wątku dowiecie się, jak powstała, kto ją rzucił i w sumie, po co. W każdym razie, pracownicy mogą pozostawać w ludzkiej formie jedynie w pracy. Zaraz po przekroczeniu progu, zmieniają się bowiem w grupkę uroczych kiciusiów, co ma swoje wady i zalety.
Dla przykładu Hayes lubi swoją kocią formę. Wykorzystuje ją do lepszej opieki nad prawdziwymi zwierzętami i mieszkańcami kawiarni np. jednego razu, Avery idzie do kawiarni poza godzinami pracy, by odkryć, że Hayes śpi tam słodko wtulony w jakiegoś innego, bezdomnego kocurka, którego niedawno przyjęli do adopcji. Czyli o wiele łatwiej jest mu się komunikować i socjalizować w kociej formie, niż w ludzkiej, bo potrafi wtedy też znacznie dłużej i swobodniej rozmawiać. Co więcej, w kociej postaci, może spokojnie rozwijać swoje inne hobby, a jest nim obserwowanie ptaków z bliska. Nawet tak dużych i niebezpiecznych, jak kruki, które nie mają oporów przed atakowaniem innych drapieżników. Btw. i tak miło ze strony Avery, że nie nabijała się z niego po tym nakryciu na drzemaniu u boku jakiegoś zwierzaka. O dziwo nasza bohaterka podeszła do sytuacji wyjątkowo dojrzale i nie zrobiło się jakoś dziwnie… A istniało takie ryzyko, skoro scenarzyści poszli już w tym kierunku.
Przez następne dni dziewczyna poświęca się znalezieniu sposobu na rozpracowanie klątwy. W końcu nie zamierza podzielić losu reszty. Co nie jest znowu takie łatwe, bo początkowo próbuje samodzielnie studiować księgę zaklęć znalezioną w piwnicy Gravesa (= właściciela kawiarni). Taaa… Spoko, mój szef jest magiem, koledzy i koleżanki to koto-ludzie… cóż, zdecydowanie bezpieczniej było pozostać na bezrobotnym! Weźcie sobie historie Avery na przestrogę, gdybyście kiedyś stanęli przed podobnym dylematem.
Ponieważ jednak całe to uczenie nie idzie jej za dobrze (chociaż po drodze opanowuje proste zaklęcia i odkrywa w sobie talent do magii – a dokładniej powiązanej ze śmieciami, jak np. puszki), to postanawia zaangażować w to wszystko Hayesa. W końcu jest mądry. Nosi okulary. Bo żadnego innego potwierdzenia jego inteligencji w fabule nie otrzymaliśmy. Ale ja też noszę szkła, więc wiem, co mówię. Ogólnie im większa wada wzroku – tym bardziej przekłada się to na IQ. Przecież to logiczne. I tu liczby, i tam liczby, plusy, minusy… wszystko się zgadza! Widzieliście kiedyś kogoś bystrego bez krótkowzroczności…? Eeee… no dobra, a była z tego taka piękna teoria. Już się zastanawiałam, czy warto ubiegać się o grant…
Tak czy inaczej, MC zaprasza chłopaka do siebie, ukrywając wcześniej przynajmniej część śmieci, na wspólne studiowanie Necronomiconu, czy co tam teraz mają na liście lektur młodzi czarnoksiężnicy… W międzyczasie zamawia im jedzenie i próbuje początkowo nafaszerować kolegę pizzą, ale ten zwraca jej uwagę, że nie jest to zbyt kocie żarcie, więc ciężko byłoby mu je jeść w obecnej formie. Na wspólnym czytaniu czas upływa im szybko i przyjemnie, toteż Avery zasypia, by odkryć następnego dnia, że jej towarzysz zniknął… a przecież nie otworzył sobie drzwi i nie wyszedł. W końcu jakby tymi mięciutkimi łapkami przekręcił klamkę, hę? Znajduje go jednak chwile później za oknem, na drzewie. Na dodatek Hayes jest śmiertelnie przerażony, bo boi się wysokości i nie obywa się bez pomocy Avery, a potem uspokajającego trzymania w ramionach. Hayes mówi, że może się z niego śmiać, jak chce. MC znowu go zapewnia, że wszystko jest w porządku, każdy się czegoś boi i nikt nie jest idealny, i tak od słowa, do słowa… bam! Są już w sobie zakochani.
Po powrocie do kawiarni Hayes zaczyna się radzić dosłownie wszystkich, jak ma rozwiązać swój nagły dramat sercowy. Ostatecznie jednak zaczyna Avery unikać, ta więc podejrzewa, że coś jest nie w porządku. (Bystra dziewczyna. Pewnie też ma przynajmniej – 0,5 w obu oczach). Dlatego zostawia mu wierszowaną wiadomość na chusteczce, bo wcześniej dowiedziała się, że Hayes lubi poezję. W odpowiedzi dostaje od niego kartkę, ale wolno jej przeczytać utwór, dopiero gdy chłopak opuści pracę. I tak oto w jej ręce trafia pierwszy w życiu poemat miłosny. Nieco później, po tym wydarzeniu, Hayes prosi ją jeszcze, by poczekała na niego po pracy, bo chce jej jeszcze coś powiedzieć… i odstawia taką szopkę, że podejrzewam, że pokarali go bogowie poezji, jeśli tacy istnieją. A zaprawdę powinni! Znaczy ukarać… z trzema plagami i potopem przynajmniej! Chłopak zaczyna bowiem iść w dół schodów, sypać płatkami róż, trzymając jednocześnie świecę i recytować coś, co niby jest pentametrem jambicznym. Ale było tak… złe, że nie wiem, jak scenarzysta dał radę, to wstawić do gry bez zażenowania. W sumie przychodzi mi na myśl tylko jedna metoda, jak można by ten utwór ulepszyć. Wyrzucić go. I jeszcze Avery miała materiał na swoją śmieciową magię.
Niemniej, pomimo tak starannych przygotowań (ha!), Hayes spartolił, czyli pomylił się, przez co zaklęcie (bo okazało się, że ten cały pokaz, to był jakiś urok) przyniosło efekt wprost odwrotny i jego ręce pokryły robale. Po jeszcze kilku innych, nieprzyjemnych efektach, Avery udało się go w końcu uspokoić i przekonać, że nic takiego się nie stało. (A ja Wam mówię, że to były właśnie te plagi… robale = pewnie szarańcze). Może nie był to najskuteczniejszy sposób wyznawania uczuć, ale na 100% najbardziej spontaniczny i ciekawy. A skoro oficjalnie potwierdzili, że czują do siebie miętę, to dziewczyna pstryka jeszcze fotkę z ich pocałunkiem, żeby znajomi mieli oficjalnie potwierdzenie, że zaloty zakończyły się sukcesem. (I jest materiał na Facebooka. To cementuje związki nawet bardziej od obrączek).
Potem w fabule nie dzieje się w zasadzie nic… odkrywamy, że z jakiegoś powodu kocia klątwa została zdjęta, ale nie wiemy, co na nią wpłynęło. (Chrzanić, to! – zdecydowali scenarzyści). Młodzi chadzają na randki, Hayes staje się coraz odważniejszy i nawet inicjuje uderzanie w ślinę. I wszystko toczyłoby się między nimi całkiem sympatycznie, gdyby nie pojawienie Nachta. Co jest chyba elementem wspólnym dla wszystkich wątków. Ten nieprzyjemny typ, o nieciekawym projekcie, wymachuje magicznym kijem baseballowym, próbuje zabić Gravesa i zagarnąć dla siebie kawiarnie. Szefuncio powstrzymuje jednak swojego arcywroga nim ten robi krzywdę Avery, rzekomo poświęcając się w jej miejsce. Dziewczyna nie ma jednak jakoś po nim żałoby, czy nie odczuwa długu wdzięczności i zamiast tego ukrywa się w pracy, prosząc telefonicznie Hayes, by przybył na ratunek. W międzyczasie zbiera się tam cała ekipa… która jest nieprzydatna, ale robią za sztuczny tłum. Reese coś tam się piekli, że to on jest uczniem Gravesa, więc musi pomścić mistrza i ma ból pewnej dolnej części ciała o to, że nikt go w tym szczeniackim ujadaniu nie popiera.
Nacht nie daje jednak długo na siebie czekać. Znajduje dzieciaki i Avery atakuje go swoją śmieciową magią… co w sumie nic nie daje. Dlatego Hayes przybywa jej z odsieczą i z piosenką na ustach, co w sumie zachęca przeciwnika, by skupić uwagę na nim. Nacht chwyta chłopaczka za gardło, ale potem wpada w typowy monolog antagonisty i nie zauważa, że gdy podniecał się swoim zwycięstwem, to Avery i jej love boy opracowali łączony kontratak. Tym sposobem Nacht jednak przegrywa, zwłaszcza że po drodze pojawia się całkiem żywy Graves i sytuacja wraca do normy. Młodzi są szczęśliwi, że niebezpieczeństwo minęło – a nawet dalej mają pracę, klątwa się skończyła i jeszcze dostają sposobność, by razem wyjechać i podziwiać ptaszki podczas urlopy. Czyli 100% happy ending. …Aha?
No i cóż powiedzieć? Druga ze ścieżek dostępnych w „Hustle Cat” nie zmieniła mojej opinii o tej grze. Jest nudno, a jak na złość autoprzewijanie przeczytanego wcześniej tekstu działało bardzo ślamazarnie, więc chyba nie dopracowano tej funkcji w należytym stopniu. Na dodatek Hayes okazał się postacią bardzo płaską. Ot, nieśmiały okularnik i miłośnik poezji… jakiś ciekawy problem? Nope. Jakiś development? Ta, teraz jest gotowy obronić dziewczynę. I to by było w sumie na tyle. Cała reszta nie różni się bowiem niczym od punktu startowego. A nie zrozumcie mnie źle. To nie tak, że nie lubię tego typu bohaterów i uważam, że wszyscy automatycznie powinni potem, pod wpływem siły miłości, przemieniać się w przebojowych ekstrawertyków. Wręcz przeciwnie! Mam jednak problem z tym wątkiem, bo wszystko było tu niesamowicie pośpieszne i jednowymiarowe. Antagonista, uczucia bohaterów, problemy z komunikacją Hayesa… Eeeh… Wciąż bawiłam się chyba ciut lepiej niż przy opowieści Resse’a. Tylko ze względu na nawet zabawną scenę z lękiem wysokości. Coś czuję jednak, że ta gra to może być kompletnie nie mój klimat.