Ścieżka Hijikaty to jedna z tych, która nie podeszła mi w sezonie pierwszym, ale bardzo ładnie rozwinęła się z czasem. Może dlatego, że bardzo nie lubię motywu, w którym MC „żyje tylko dla marzeń” swojego partnera. A na dodatek – w otwierającej opowieści – ich wzajemne zauroczenie zostało pospiesznie ukazane. Zabrakło więc wiarygodnego developmentu, który pozwoliłby mi uwierzyć, że bohaterowie faktycznie zaczęli się szanować czy czuć do siebie z jakiegoś powodu mięte. Co nie znaczy, że po raz kolejny, nie bawiłam się przy „Era of Samurai: Code of Love” zaskakująco dobrze.
Ale do rzeczy! Naszą bohaterką jest młoda dziewczyna, która w wyniku pożaru traci swój dom, a zarazem lekarską klinikę odziedziczoną po ojcu. Ponieważ w całą sprawę z podłożeniem ognia zamieszana była banda roninów, MC trafia pod opiekę Shinsengumi, czyli grupy rzekomo pilnującej porządku w stolicy. Kondō dostrzega w dziewczynie potencjalne źródło cennych informacji, chce wykorzystać jej umiejętności medyczne, a po trzecie, tak po ludzku, jest mu po prostu bohaterki żal. W końcu została z dnia na dzień bez dachu nad głową. A jako że chłopcy są zajęci dziesiątkami pilnych spraw i ściganiem popleczników klanu Chōshū, ostatecznie „przyjemność” sprawowania pieczy nad zaadaptowaną dziewuszką spada na głowę Hijikaty. No to postanawia zachować się jak 100% buc, tj. zaprowadził MC do nowego pokoju i dosłownie ją tam wrzucił – bez słowa wyjaśnienia.
Cóż… z jakiegoś powodu zapracował sobie przecież na przydomek demona (= Oni no fukucho). I to chyba najważniejsze, o czym należy pamiętać w ocenie jego postaci. Hijikata jest w pierwszej kolejności bushi, a dopiero potem pozwala, by kierowały nim jakieś tam sentymenty. To właśnie dlatego wprowadził kodeks, składający się z pięciu przepisów, których złamanie groziło karą popełnienia seppuku, a wśród tych zasad znajdowały się: wierność ideałom bushido, niemożliwość opuszczenia organizacji, czy zakaz brania udziału w prywatnych porachunkach i sporach.
Nic zatem dziwnego, iż na początku MC najzwyczajniej boi się Hijikaty, bo facet przeraża ją na każdym kroku. Inni wojownicy otwarcie nazywają go potworem, a każda jej interakcja z mężczyzną wygląda bardzo podobnie – w sensie przestraszona dziewczyna ucieka, gdy vice-dowódca rzuci spojrzenie albo warknie w jej kierunku. Pozostali Shinsengumi mają zaś z tego powodu niezłą zabawę, zwłaszcza Okita.
Z czasem musiało jednak dojść do konfrontacji ich odmiennych ideologii, bo MC w tej ścieżce potrafi być nieprawdopodobnie uparta. To dlatego, gdy słyszy, że Sōji ma zostać – w jej mniemaniu – zabity, postanawia interweniować, bo jako córka lekarza uważa każde życie za bezcenne. Dziewczyna wprost błaga Hijikatę, by cokolwiek zrobił Sōji, zostało mu wybaczone. Jest wręcz gotowa ponieść karę w jego imieniu. A vice-dowódca postanawia najzwyczajniej wykorzystać naiwność dziewczyny. I to nie w takim sensie, jak bohaterce początkowo się wydaje, gdy myśli, że będzie musiała zapłacić swoim ciałem 😉. Z jakiegoś tajemniczego dla mnie powodu, Hijikata dochodzi do wniosku, że można wykorzystać jedyną (w jego ocenie) przydatną cechę MC – jej niepozorność – i wysłać ją na przeszpiegi. Niestety, w żaden sensowny sposób nie daje bohaterce wcześniej do zrozumienia, czego naprawdę oczekiwał. Kiedy więc MC słyszy, że ma iść do jakiejś tam restauracji i nażreć się na rachunek Shinsengumi, to czyni to z przyjemnością.
Tym sposobem poznaje przy okazji innego z dostępnych w aplikacji LI: Shinsaku Takasugiego. Co więcej, przystojny właściciel restauracji, który jest przy tym wszystkim nieprawdopodobnie wręcz miły (zwłaszcza w zestawieniu z zimnym Hijikatą), sprawia na MC bardzo dobre wrażenie. I to do tego stopnia, że serduszko dziewczyny zaczyna szybciej bić na jego widok. Co prowadzi do dość zabawnej sceny… złożenia raportu, z którego absolutnie nic nie wynikało. XD Bo w końcu MC nie miała pojęcia, czego Hijikata od niej chciał. W efekcie ucieka z jego pokoju, jakby goniły ją demony i obiecuje, że następnym razem postara się lepiej.
Co faktycznie czyni. MC staje się więc takim… śmiesznym szpiegiem. Dlaczego śmiesznym? Bo panowie manipulują nią na prawo i lewo, jakby była bezmyślnym pionkiem, a sami bawią się w intrygę w stylu „ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem…” itd. Stąd polecam dokupić sobie jednak dodatek: „Veiled Heatrs” z sekcji „special stories”, bo wtedy możemy zobaczyć, co Takasugi myślał o Hijikacie i vice versa. Dzięki czemu wszystko nabiera większego sensu.
W każdym razie misje trwają sobie w najlepsze, nasza bohaterka wcina coraz to smaczniejsze jedzenie, a przy okazji udowadnia, że nie jest tak bezmyślną kukłą, za jaką mieli ją panowie, bo wyciąga coraz trafniejsze wnioski ze swoich obserwacji. Co więcej, odkrywa w końcu, że cała sytuacja z Sojim to była jedna, wielka farsa, ale nie ma do zastępcy dowódcy żalu, bo zdążyła go w międzyczasie poznać z innej strony i sama również udowodniła, że można na niej polegać.
Po pierwsze, nikomu nie powiedziała o bliźnie, którą zobaczyła przypadkowo na jego plecach. Takie znamię jest największą hańbą dla samuraja, a Toshi, gdy tylko zrozumiał, że może jej zaufać, podzielił się przy okazji całym swoim „back story” (= tak, zapis ze specją był zamierzony ;)). Tak naprawdę pochodził z rodziny farmerskiej i choć wszyscy wokoło powtarzali mu, że zasługuje od życia na więcej, to początkowo wcale się nie palił do zmienienia „ścieżki kariery”. Wreszcie jednak ambicja i wiara w marzenia Kondō wygrały. Hijikata dołączył do Rōshigumi, a później Shinsengumi, wcześniej jednak zazdrośni współpracownicy naznaczyli go tchórzliwie tak hańbiącym piętnem – atakując Hijikatę całą grupą, gdy ten był bezbronny w łaźni. A jak wiadomo blizna na plecach wojownika to największy wstyd. Stąd Hijikata jest zmuszony ukrywać ją przed innymi Shinsengumi, aby nie stracić ich respektu. (I kąpać się tylko, gdy nikt go nie widzi).
Drugim nieoczekiwanym aspektem jego osobowości jest wiara w działanie rodzinnego panaceum – znanego jako proszek Ishidów. Ten smakujący paskudnie rzekomy lek miał działać wszystkie choroby świata (zupełnie jak kawa w opinii mojego ojca…), a tak naprawdę pomagał co najwyżej na kłopoty żołądkowe. Mimo to Hijikata był święcie przekonany, że pomaga Shinsengumi, faszerując tym syfem wszystkich wojowników, chociaż MC nie udało się znaleźć w dzienniku medycznym nawet jednej wzmianki o tak cudownym środku. Co więcej, z uporem dziecka, odmawiał także, by dziewczyna opatrywała jego rany, bo w końcu miał swoje własne, niezawodne metody na przyspieszenie gojenia. Dość długo toczyła się więc między nimi wojna, nim vice dowódca w końcu się poddał i pozwolił MC robić swoje – jako oficerowi medycznemu.
Wreszcie, podczas wspólnego picia sake i podziwiania Księżyca, dziewczyna poznała go również z romantyczniejszej strony. Dowiedziała się, że układa haiku (podobno dość marne, ale bohaterka nie potrafi tego ocenić) i urzekł ją sposób, w jaki opowiada o przyszłości organizacji. O tym, że jest gotowy poświęcić wszystko, włącznie z samym sobą, aby spełnić marzenie Kondō i uczynić z Shinsengumi narzędzie w imię pokoju. To właśnie wtedy zdążyła się w nim ostatecznie zakochać i dojść do wniosku, że chociaż bardzo lubiła Shina, to jednak tylko Hijikata budził w niej tak silne emocje. Zrozumiała też, dlaczego ściągał na siebie nienawiść innych, aby generał mógł funkcjonować jako figura bez skazy. Tak naprawdę to Hijikata rozwiązywał wszystkie brudne sprawki w cieniu, dzięki czemu wojownicy dalej mogli wierzyć w nieomylność i wspaniałość Kondō.
A skoro już się do siebie zbliżyli, to chłopina w końcu stracił dla niej głowę, bo po potwierdzeniu, że Takasugi jest jakoś zamieszany w pożary i działalność Chōshū, Hijikata zamiast wparować do restauracji z oddziałem, aby go pochwycić i przesłuchać, zaciągnął tam MC, znowu powarkiwał, zamówił dobre jedzenie i wymieniał się z Shinem na jakieś dziwne krypto groźby. Zupełnie jakby przyszedł naznaczyć teren, a nie podjąć sensowne działania… (I nawet po poznaniu wszystkich dodatków i PoV, ja dalej nie mam pojęcia, o co chodziło w tej scenie… Niby co obaj panowie na tym wszystkim zyskali? Shin się dosłownie ujawnił jako jeden z terrorystów, a Hijikata tylko pewnie przepłacił na żarciu… Niby coś tam gderał, że inaczej mogłoby dojść do niepokojów w mieście, bo Shin był powszechnie lubiany, a ludzie mogliby to źle oddebrać… Ale, oh well! Nie mnie oceniać tak skomplikowane intrygi).
Tymczasem w finale MC przypada jeszcze jedna badassowa scena. Kiedy staje się zakładnikiem Takasugiego, prosi Hijikatę by zapomniał o niej i po prostu za wszelką cenę powstrzymał terrorystów. Na co jej ukochany reaguje uśmiechem i pełnym zadowolenia „OK!”. W końcu po to przybyli do Ikeda-ya od samego początku. Mieli powstrzymać pożary i klan Chōshū, a nie ratować dziewczynę, która głupio dała się złapać. A Hijikata wręcz zachęca i prowokuje Shina do morderstwa. Co, oczywiście, nie ma miejsca, a zdziwienie Takasugiego zostaje wykorzystane przeciwko niemu do uwolnienia zakładniczki. Przed ucieczką Shin rzuca jeszcze prośbę, czy MC nie poszłaby jednak z nim, bo po tym jak pokazała się z zajebistej strony, on także coś do niej poczuł, ale tym razem dostaje kosza. (Btw. po poznaniu special stories i PoV ja ogólnie miałam wrażenie, że panowie wkręcili sobie, że zdobycie serca MC jest wymaganym warunkiem, by uznać swoje zwycięstwo nad rywalem za całkowite).
W zakończeniu „Written by Love” – czyli tym optymistyczniejszym — mieszkańcy wreszcie doceniają wysiłki Shinsengumi, po powtrzymaniu zamachowców, i patrzą na nich nieco przychylniej, więc chłopaki w błękitnych haori organizują małe party, by uczcić swoje zwycięstwo. A choć Hijikata i MC początkowo im towarzyszą, to potem wymykają się, by wymienić trochę czułości na stronie w świetle księżyca. Z kolei w endingu „Written by Fate” sytuacja wciąż pozostaje napięta i mieszkańcy obrzucają kamieniami wychodzących z Ikeda-ya Shinsengumi. Hijikata dochodzi zatem do wniosku, że lepiej odesłać ukochaną do jakiegoś bezpieczniejszego miejsca, ale ta odmawia, bo nie wyobraża sobie już życia poza organizacją. Po krótkiej dyskusji, czy na pewno chce związać swój los „z demonem”, para wreszcie wyznaje sobie uczucia.
W przyszłości Hijikatę i MC czekają jeszcze inne, liczne przygody, bo historia Shinsengumi jest bardzo burzliwa. Podczas jednej z nich dziewczyna uda się z Hijikatą w jego rodzinne strony i pozna jego jeszcze bardziej „demoniczną” siostrę. Między parą dojdzie też do konfliktu o niekiedy zbyt bezrefleksyjne – zdaniem MC – podejście Hijikaty do zabijania i niepotrzebne okrucieństwo. Do tego stopnia, że dziewczyna poważnie będzie rozważała zakończenie ich relacji. Wreszcie, przejdzie jej także trwać u jego boku podczas najbardziej dramatycznych wydarzeń, gdy czarne chmury zawisną nad całą organizacją, a prawda o jego bliźnie ujrzy światło dzienne.
I chociaż – jak wspominałam – początkowo ten wątek nie zapowiadał się dobrze, to rozwinął się w bardzo fajnym kierunku. Podobało mi się jak silna, asertywna i zaradna stała się „ukochana demona”. Do tego stopnia, że w finalnych opowieściach już w niczym nie przypominała zagubionej dziewczyny z Edo, ale była prawdziwą żoną samuraja. Ostatecznie doczekałam się więc tej wypatrywanej z utęsknieniem ewolucji postaci. Również Hijikata – pomimo noszenia swojej surowej maski – dał się potem poznać jako absolutny romantyk, który tylko szukał pretekstu, by obsypywać MC kolejnymi prezentami, komplementami czy poezją. Podobało mi się także jak przepędził chcącego pomóc mu Saito słowami, że wie „jak dbać o swoją kobietę, a Hajime niech skupi się na dbaniu o swoją”. Co było cholernie dziecinne – a jednocześnie bardzo w jego stylu. XD
Suma summarum oceniam całą ścieżkę bardzo pozytywnie i polecam nie zniechęcać się do niej za pierwszy sezon. Najwidoczniej scenarzysta potrzebował po prostu więcej czasu na rozkręcenie narracji. Zwłaszcza że w dużej mierze historia Hijikaty, to tak naprawdę losy całej organizacji, więc czasami cierpiał na tym aspekt romansowy gry. A jako że jestem fanem historycznych settingów, to sporo byłam w stanie im wybaczyć. Szczególnie, że to jedna z nielicznych ścieżek, której Voltage nie porzuciło i dostajemy wszystkie odcinki włącznie z epilogiem.