„London Detective Mysteria” pozostaje dla mnie bardzo dziwną grą, gdzie wszystko jest szalenie nierówne i wątek Watsona doskonale wpisuje się w ten trend. Wydawało mi się, że napisanie scenariusza dla postaci z drugiego planu powinno być łatwiejsze. W końcu Watson, w odróżnieniu od Holmesa, nie jest obciążony tym, by być pokazywany jako super uber hiper geniusz oh ah! Stąd wystarczyło tylko sklecić coś w miarę spójnego i voilà! Tymczasem twórcy udowodnili, że nie są w stanie wyjść poza proste rozwiązania. W efekcie, choć Watson to LI sympatyczny i ciepły (takie nasze tradycyjne, polskie pierogi), to jednak utknął w klatce nudnego do granic możliwość schematu „muszę stać się silniejszy, by obronić ukochaną! Aaaa!” – co w drugiej części historii stawało się aż nieznośne. (Ktoś pozbawił nas kapusty czy grzybów i zostawił same ciasto…).
Nim jednak przejdę do mojego ulubionego narzekania, napiszę najpierw jako taki wstęp. Bohaterką toczącej się w XIX w. Londynie opowieści jest szlachcianka Emily Whiteley (domyślne imię MC), którą poznajemy w trakcie debiutu towarzyskiego u królowej. Bo czemu by nie od razu wychodzić na najważniejsze salony? Dziewczyna przypadkiem podsłuchuje rozmowę władczyni z dwójką młodzieńców – gburowatym Herlockiem Holmesem i jego przeciwieństwem, optymistycznym Williamem H. Watsonem. Nastolatkowie są potomkami znanej, literackiej pary detektywów… eee… w sensie, że na jakimś etapie tamci się hajtnęli z jakimiś randomowymi kobietami i urodzili się im synowie. Bo ze sposobu w jaki zbudowałam zdanie, to nie wynikało. 😉
Ponieważ jednak staruszkowie są zajęci, to wysłali progeniturę do pomocy. A z Wiki spoko babka jak na królową, więc zamiast gniewać się na Emily za podsłuchiwanie, to włączyła ją do misji poszukiwania kota. Zwierzę stanowiło bowiem ważny, polityczny prezent, a jego zniknięcie mogłoby być potraktowane jako afront. I o ile Watson Jr. cieszy się z obecności nowej koleżanki, o tyle Holmes Jr. jedynie coś tam gdera. Koniec końców to właśnie dzięki pomysłowi dziewczyny odnajdują zgubę (i przy okazji sporo innych kotów, bo działanie kocimiętki zrobiło swoje). Watson przekonuje się zaś, że z żadną szlachcianką nigdy tak swobodnie mu się nie rozmawiało, bo Emily zdecydowanie różni się od reszty wysoko urodzonych. A za pomoc w wykonaniu misji, królowa pozwala MC dołączyć do szkoły detektywów, gdzie należą już obaj juniorowie.
I tym sposobem zaczyna się common route, w trakcie którego Watson nie bardzo się wyróżnia na tle reszty grupy. Ciągle jest miły dla Emily i pomaga jej w rozwiązaniu paru spraw (np. w jednej udają, że to on jest Holmesem, a ona Watsonem, zaś pożyczenie jej swojego nazwisko budzi u niego motylki w brzuchu). Powiedziałabym też, że stanowi miłe przeciwieństwo do niekiedy creepnych zachowań Holmesa np. gdy ten chce oglądać fotografie ze zwłokami, ale ogólnie ledwo co go zauważałam.
Co jest o tyle ciekawe, że jak dowiadujemy się potem, Watson i Emily znali się od dziecka. W sensie, on ją rozpoznał od razu, ale ona zdołała o nim zapomnieć. Inaczej nie byłoby w fabule niespodzianki. Będąc jeszcze brzdącem, Watson spotkał kiedyś w lesie płaczącą dziewczynkę. Okazało się, że znalazła ona uwięzionego jelenia, a chociaż wydostali zwierzę (ciekawe jak otworzyli wnyki w tym wieku?), to ich pomoc zdała się na nic. Wycieńczone zwierzę umarło. Watson postanowił wtedy, że nie chce nigdy więcej widzieć łez Emily i zostawiać jej „spraw” nierozwiązanych. To dlatego zdecydował się zostać detektywem i asystentem (popychadłem) Holmesa (zamiast znanym lekarzem).
Ogólnie to chyba jedna z rzeczy, która najbardziej bolała mnie w tej ścieżce. Po co wprowadzać kogoś z wiedzą medyczną, by potem w ogóle tego nie wykorzystać? Cały jego wątek mógł być zbudowany wokół problemu, który wymagałby specyficznych umiejętności. Zamiast tego Watson tylko okazjonalnie będzie przypominał sobie, że jest synem doktora np. …podczas strzelania z pistoletu. Po co? Bo niby pomaga to w lokalizowaniu punktów witalnych. Sorry, babe, a właściwie Emily, ale jak wywalasz w czyjąś stronę cały magazynek z broni palnej, to nie dumasz przecież „oh, jak cudownie byłoby trafić w tętnicę udową! Wtedy na pewno mój przeciwnik umrze!”.
W każdym razie drogi młodych potem się rozeszły, bo Watson nie odnalazł już Emily w Londynie i tak skończyła się ich dziecięca przyjaźń, ale nie jego zauroczenie. A szkoda, bo mam wrażenie, że tak byłoby dla Williama zdrowiej. W międzyczasie Holmes zostaje wrobiony w jakiejś morderstwo, ale papa Sherlock pracuje już nad sprawą i nie potrzebują pomocy Watsona. Zamiast tego wmawiają Emily, że jej kolega jest po prostu chory, dlatego nie pojawia się w szkole, co wywołuje niepokój MC i zazdrość Watsona Jr. Zaczyna bowiem podejrzewać, że nigdy nie dorówna zajebistością swojemu kumplowi i dziewczyna na pewno będzie wolała tego drugiego (co w sumie ma miejsce w ścieżce Holemsa, który przecież doskonale wiedział, że Emily to pierwszy crush jego bro… ale co tam!).
Niedługo potem dziewczyna zostaje zaatakowana przez jakiś pijanych, agresywnych typów, bo jak wiadomo nasza MC ma talent do szukania kłopotów. Watson ratuje ją z opresji tylko po to, by znalazła się w jeszcze większych… trafiła na samego Jacka the Ripper! (…którego absolutnie nikt nie rozpoznaje jako kolegę z klasy). I ponownie Watson musi ją osłaniać, teleportując się magicznie, ilekroć miałby paść cios i dając się w sumie prawie pociąć, by blond włos nie spadł z głowy ukochanej. Ostatecznie jednak to Pendleton ratuje dzieciaki z opresji. W końcu jest jakimś cholernym ninja i skrywa się w każdym cieniu.
A całe to wydarzenie przekonuje Watsona, że nie jest godny Emily i zaczyna popadać w coraz większy tryb użalania się nad sobą. I to do tego stopnia, że przez kilka dni unika dziewczyny. Niby po części dlatego, by w międzyczasie trenować walkę z Akeichim, ale głównie ze wstydu. Co, oczywiście, sprawia, że Emily postanawia go odwiedzić, aby nikogo nie zastać i aby znowu zostać zaatakowana przez Jacka – tym razem dosłownie obok agencji. Nie mogłam więc w tym miejscu nie zderzyć mojego czoła z biurkiem, bo tych akcji w stylu deus ex machina, niech ktoś ratuje Emily, William-kun tasukete! – było już po prostu za wiele… a na dodatek, i coraz durniejsze…
No to rycerz w fedorze pojawia się znowu, tłucze biednego Jacka jak worek ziemniaków, by za rogiem czaił się jeszcze większy „zły”. Kapitan Moran materializuje się z cienia i strzela do Rozpruwacza w ramach akcji „zawiodłeś mnie po raz ostatni!”. Na szczęście na pomoc dzieciarni tym razem teleportuje się Sherlock, a dzięki podpowiedzi wdzięcznego Jacka dowiadują się, że główny plan zamachu na królową będzie miał miejsce w trakcie polowania na lisy. Wrzucili mi więc na osłodę do fabuły jeszcze ten bestialski zwyczaj. Ale, co tam! Kochajmy piękne tradycje.
Tymczasem młodzi się już do siebie kleją, bo jak wiadomo, każda heroina po wykupieniu abonamentu na ratunek musi po jakiś etapie swój dług wobec wybawcy spłacić. Emily przestaje więc patrzeć na Watsona już tylko jak na kolegę, a nawet jest gotowa skoczyć z okna, prosto w jego ramiona, aby dać dowód zaufania, uciec od przyzwoitki Pendeltona i wziąć udział w kolejnej sprawie. Wcześniej parka próbowała się też pocałować, ale oko Saurona, znaczy lokaja, pozostawało zbyt czujne, aby pozwolić im na taką bezwstydną zabawę.
I teraz jeśli robiliście sobie nadzieję, że w trakcie polowania Emily miała jakaś detektywistyczną super akcje, to ponownie muszę was rozczarować. W zasadzie mam wrażenie, że cała jej obecność ograniczyła się do zastania zakładnikiem Morana, gdy tylko udało im się zlokalizować sprawcę. A potem następuje bardzo dziwny i irracjonalny pojedynek, w trakcie którego William przechwala się, że od dziecka był uczony obchodzić się z bronią, więc nie panikuj lala, zaufaj mi i ogólnie spoko luz. Tyle że i tak w trakcie wystrzału zranił ją w ramię, bo chciał przy okazji tak wycelować, by nie zabić Morana i oczyścić z zarzutów Holemsa. Ale nie ma się co nad tym zbytnio głowić… Następnie, przestraszony swoim błędem, Watson postanawia dać dowód leczniczych właściwości śliny i wymienia z ukochaną pełen pasji pocałunek. Hmm… to chyba nie tak powinno działać? Oh well! Widać są zwolennikami medycyny naturalnej.
A chociaż dręczą go wyrzuty sumienia, to ma przynajmniej pretekst, aby odtąd odwiedzać Emily codziennie. W końcu musi doglądać jej rany. Ale jak zauważa Emily, ku swojemu rozczarowaniu, to jest w trakcie badań absolutnie profesjonalny. W sensie nie wykorzystuje tych momentów, aby ją trochę obłapiać czy zachwycać się jej wdziękami. W efekcie dziewczyna wprost żałuje, że nie może być ranna dłużej, bo wtedy miałaby pewność, że Watson nie przestanie jej odwiedzać. A kiedy wyznaje mu w końcu swoje uczucia, ten odwdzięcza się gorącym zapewnieniem, że będzie odtąd starał się stać dla niej jeszcze silniejszy (*ziew*), aż zostanie mężczyzną godnym ręki szlachcianki. Na koniec młodzi udają się do miejsca, gdzie spotkali się jako dzieciaki i wymieniają swoje pierścienie, które otrzymali od królowej na znak, że są oficjalnie jej detektywami. Można więc powiedzieć, że złożyli sobie taką „obietnicę przedmałżeńską”.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o ten wątek. W bad endingu to Pendelton w zasadzie przepędza młodego natręta, by nie narażać dobrego imienia Whiteley’ów. Poza tym Emily wydaje się wtedy faktycznie bardziej zainteresowana Holmesem i Watsonowi pozostaje tylko utyskiwanie, że kiedyś wyjdzie z cienia genialnego kolegi.
W epilogu parka rozwiązuje razem sprawę powiązaną z rzekomą ucieczką Morana z więzienia. Jakimś cudem trafiają wtedy do podziemi, gdzie spotyka się dziwny kult, a pod wpływem halucynogennego gazu Emily ma wizje dotyczące morderstwa swoich rodziców, nim traci przytomność. Potem parka dzieli kilka słodkich i niewinnych momentów na łące, ale Pendelton i tak jest wściekły, bo dziewczyna kończy z przeziębieniem.
A jeśli dobrnęliście do tego momentu, to nie będzie dla was żadnych zaskoczeniem, że nie podobała mi się ta ścieżka. Męczyłam się niemiłosiernie przy każdej akcji damsel in distress, głównie dlatego, że leżała i kwiczała tu cała przyczonowo-skutkowość. Również Watson w swoich trybach zazdrości, depresji i nieporadności jedynie mnie do siebie zniechęcał. Uważam bowiem, że chłopakowi przydałaby się wcześniej jakaś konkretna terapia, by popracować nad samooceną, zamiast nawalanie po lekcjach z Akeichim.
Ale nawet nie to było najtrudniejsze do zniesienia. Ten watek cierpi też na koszmarny spadek jakości oprawy wizualnej. Z jakiegoś powodu w epilogu, Watson został narysowany przez innego artystę… co wygląda po prostu źle, bo jest większy od innych postaci, niczym jakiś Guliwer wśród liliputów, na dodatek nie przypomina młodzieńca, a faceta daleko w okolicach trzydziestki. Stąd nie dość, że scenariusz był mało ciekawy, to jeszcze musiałam męczyć oczy.
I może bym tak nie psioczyła, gdyby ta opowieść ratowała się chociaż fajnymi dialogami, zaradną MC, czy interesująca przemianą Watsona… ale nic z tych rzeczy. Stąd poza faktem, że z Wiliama jest miły facet, nie mogę na temat jego ścieżki powiedzieć już nic pozytywnego. A jeśli polecam w solucji zacząć właśnie od niej, to tylko dlatego, by mieć ten wątek szybko za sobą. Zdecydowanie zmarnowany potencjał i jeden z najsłabszych elementów całego „London Detective Mysteria”. I dobrze, że chociaż CG dostajemy w miarę ładne, bo inaczej byłaby to kompletna strata czasu…