Przygodę z „My secret pets!” postanowiłam zacząć od wątku Assama, bo słyszałam, że to kontrowersyjna postać… Jaaasne. Chyba lepszym określeniem byłoby nudna jak lunch w stołówce zakładowej i mniej więcej tak samo strawna, ale co tam! Assam jest jednym z 5 dostępnych LI. Zwierzakiem, którego nasza MC przygarnęła, korzystając z faktu, że jej rodzice mają sklep zoologiczny. Jego prawdziwą formą jest więc zwykła świnka. Nie mam pojęcia czy z rodzaju tych ogromnych, czy miniaturek, bo to chyba nigdy nie zostało sprecyzowane. W każdym razie, wbrew powszechnemu poglądowi, jest on osobą bardzo pedantyczną. Stąd pod wpływem lekarstwa (o czym dowiadujemy się w fabule później) zamienia się w bardzo eleganckiego, czystego i w sumie miłego młodzieńca. Gościa, którego może nie byłoby wstyd przedstawić rodzicom, ale który pewnie uśpiłby każdego na pierwszej randce.
Nim jednak przejdę do recenzji samego wątku – jak zawsze krótkie wprowadzenie: Jane (domyślne imię MC) poznajemy, gdy w prologu zostaje postawiona w dość dziwnej sytuacji. Jej chłopak zrywa z nią bez powodu, bo nagle potrzebuje przerwy. Załamana kobieta wraca więc do swojego mieszkania, a tam odkrywa, że jej zwierzęcy podopieczni zamienili się w ludzkich przystojniaków. Na dodatek od razu stawiają sprawę jasno i mówią, że będą odtąd rywalizować o jej serce. No to, co robi nasza heroina w takim wypadku? Wpada w panikę, dzwoni na policję, dzwoni do psychiatry, zastanawia się, jaki i kiedy alkohol ostatnio piła? Nic z tych rzeczy! Po przyjęciu informacji do wiadomości MC po prostu wzrusza ramionami i wraca do swojego pokoju… W końcu musi się wypłakać w poduszkę. Straciła love boya i ma gdzieś fakt, że jest świadkiem cudu. O_o
Assam domyśla się zatem, że jest smutna i dlatego idzie ją pocieszyć. Okeeej… Po krótkiej wymianie zdań dziewczyna prosi, czy nie mógłby jej pocałować. Jest bowiem przekonana, że pójście w ślinę ze swoim magicznie spersonifikowanym domowym prosiaczkiem, to właśnie to, czego potrzebuje jej złamane serce. Dlatego Assam wacha się może z 3 sekundy, nim dochodzi do wniosku, że raz się żyje. W skrócie: może być nawet chłopakiem zastępczym — cokolwiek, byle uszczęśliwić ukochaną. Tak, on jest w nią zauroczony od startu. Za co? Pojęcia nie mam. Ale „My secret pets!” nie stawia na jakiś „development postaci” i inne pierdoły. W efekcie już w pierwszej wspólnej scenie, dostajemy całusa, na którego w innych grach otome trzeba czasami czekać aż do epilogu. Przy okazji dowiadujemy się, że facet nosi imię od czarnej herbaty, którą bohaterka uwielbia, dlatego będzie jej systematycznie przynosić i zaparzać napar, niczym dobra, japońska żona przez całą, króciutką fabułę (jeden wątek to jakieś 60 minut).
Tak czy inaczej, kolejne dni upływają, a bohaterka zauważa, że zwierzaki robią się dla siebie coraz bardziej niemiłe. Może też liczyli na łatwy start, bo jak widać MC do wstydliwych nie należy – nie wiem. Z perspektywy Jane często sprzeczają się bez powodu i wydają o coś rywalizować. Dziewczyna nie ma jednak czasu na drążenie tematu, bo postanawia wrócić do pracy. Jednocześnie wolne chwile spędza w towarzystwie Assama, który jest tak samo uprzejmy i nudny, jak zawsze. Zupełnie jakby nie posiadał ani jednej, zindywidualizowanej cechy charakteru, poza faktem, że lubi sprzątać i sprawia wrażenie dżentelmena.
W czym „sprawia” należałoby pewnie pogrubić, obsypać brokatem i podkreślić. Scenarzyści szybko bowiem postanawiają nam pokazać, jak bardzo się w swojej ocenie myliliśmy. Kiedy bohaterka spotyka się przypadkowo ze swoim byłym, ten jest nieco napastliwy. Widać, że chyba żałuje swojej decyzji albo nie spodziewał się, że jego ex będzie aż tak oschła. No ba! Ogromne zaskoczenie. W każdym razie zazdrosny Assam napotyka ich przy wejściu do mieszkania, rozdziela, a potem siłą zaciąga dziewczynę do środka. Chwilę później okazuje się, że w apartamencie nikogo poza ich dwójką nie ma, bo reszta chłopaków udała się na poszukiwania MC, skoro długo nie wracała do domu. Dlatego Assam nie zamierza marnować tak sprzyjających warunków i przechodzi do dość agresywnej gry wstępnej. Pyta Jane, gdzie Reito ją dotknął, a potem obsypuje to miejsce pocałunkami. Co zabawne, facet ma już wtedy z tajemniczego powodu świński ogon i uszy, zupełnie jakby zaklęcie przestało działać, ale nie przeszkadza to parce, by ostatecznie przespać się ze sobą. Nieważne, że nieco w gniewie i w zasadzie z czapy. Mam jednak wrażenie, że o brak seksualnej asertywności tej MC posądzać w żadnym razie nie można.
I teraz warto wspomnieć o jeszcze jednym, interesującym fakcie, a mianowicie zauważyłam, że część recenzentów i graczy interpretuje tę scenę jako gwałt. Z uwagą prześledziłam więc cały angielski tekst dwukrotnie i powiem szczerze, że nie widzę tego, czego niektórzy się dopatrywali. Przede wszystkim opisy błyskawicznie z „rozgniewane spojrzenie” przeszły do „delikatny dotyk” i faktu, że MC wydawała się całą tą sytuacją kompletnie nieprzejęta. Ba! Ona wręcz rano wygrzebała się z łóżka rozpromieniona, jak po bardzo udanym wieczorze („It’s like the first time of becoming one with a man I loved” – komentuje) i nawet chciała sobie z Assamem pogadać, gdy ten – dręczony wstydem i wyrzutami sumienia – zaczął jej po śniadaniu unikać. Jasne, nie można nazwać zdrową sytuacji, w której jedną osobą kieruje chorobliwa zazdrość a drugą wyrzuty sumienia (świnka w końcu się rozpłakała), ale zachowanie bohaterki przywodziło na myśl zalotne droczenie. Inaczej czemu na pytanie „gdzie cię dotykał?”, odpowiadałaby w stylu „wszędzie” – a potem już tylko wzdychała z rozmarzeniem aż do końca sceny.
Miałam więc wrażenie, że o ile Jane zirytowała się, gdy Assam chciał zniszczyć jej pamiątki po Reito (bo wtedy wyraźnie mu się sprzeciwiła i kazała przestać), o tyle do całej reszty podeszła na zasadzie: „dobra, załamał się chłopina. Chlipie mi teraz w rogu i jakoś tak głupio wyszło… A, co tam! Prześpijmy się, to zaraz mu się humor i samoocena poprawią! Może będzie fajnie”. I chociaż nie świadczy to najlepiej o dojrzałości emocjonalnej bohaterów, to jednak nie ma znamion czynu przestępczego.
Co innego samosąd dokonany przez pozostałych panów, którzy po odkryciu prawdy postanawiają „plugawą świnię” wrzucić do klatki. Co MC znowu trochę dziwi, ale nie oponuje zbytnio. A jak już sobie nawet z Assamem pogadała, to prosi, aby go wypuścić, bo w końcu nic takiego się nie stało i reszta dramatyzuje. Na dowód czego, swoją nową relację z prosiaczkiem, cementuje pocałunkiem przez karty i gorącym wyznaniem miłosnym. Mamy więc patologie w rodzaju Harley Quinn i Jokera, ale dalej są w swoim niezdrowym uczuciu zgodni. Ale cóż powiedzieć? Bohaterka „Amnesii” po dość podobnej akcji też nie nosiła długo urazy, a znam niewiele osób, które nie lubiłoby tego kultowego tytułu. Aby jednak nie było, że bronię wątków przemocy w grach – NIE. Oni zdecydowanie potrzebują terapii. Czy tam weterynarza. Kogokolwiek.
Tym sposobem fabuła dociera wreszcie do najważniejszego punktu. Lize – czyli króliczek – ujawnia bohaterom, co w kontrakcie, który zawarli z czarodziejem Fumiyą było napisane małym druczkiem. Owszem, wszyscy panowie wiedzieli, że wezmą udział w konkursie. Zadaniem uczestników było, a jakże, zdobycie serca MC, w czym miał im pomóc przemieniający w człowieka lek. Cały problem polega jednak na tym, że przegrany nie tylko obejdzie się smakiem… ale umrze. A na wykonanie zadania mają niecałe 7 dni, z czego większość już zmarnowali, więc należy powoli żegnać się ze światem. W końcu wiadomo, że Assam już wygrał i los pozostałej grupy jest przesądzony.
I co? Spodziewacie się jakiejś paniki albo tragedii? A gdzie tam! Chłopaki podchodzą do wiadomości z obojętnością, z jaką Jane reagowała na agresywne zaloty Assama. Po prostu wzruszają ramionami i stwierdzają, że i tak było warto. Nawet jeśli teraz skonają, to fajnie było pochodzić na dwóch nogach i pogadać. Mimochodem zaczynają się jednak zastanawiać, dlaczego Georgie – pies bohaterki, nie wziął z nimi udziału w całej zabawie. Nie chciał być człowiekiem? Nie kochał dostatecznie Jane? Nie wierzył, że ma szansę wygrać? Gdzieś pomiędzy rozważeniami nazywają go nawet tchórzem, co widać bardzo zabolało retrivera, bo postanowił załatwić sprawę po swojemu. Ukradł Assamowi lek, zmienił się w człowieka i poszedł pogadać z Czarodziejem. A chociaż paczka udaje się potem na poszukiwania, to cały problem zostaje rozwiązany offscreenowo. Ot, Goergie nalega, aby mu zaufać, a Fumiya z niezrozumiałego dla gracza powodu postanawia wykreślić punkt o „śmierci w męczarniach” z kontraktu. Dlaczego? Bo pies go o to poprosił. Rozumiem, że podziałałaby to na mnie, ale nie sądziłam, że Fumiya też jest psiarzem i miał krytyczną porażkę w teście na siłę woli.
Koniec końców zamiast wylądować na cmentarzu wszystkie zwierzęta, poza zwycięzcą gry, powracają po tygodniu do swojej prawdziwej postaci, a Jane nie pozostaje nic innego jak dalej leczyć zranione serce przy boku nowego, niezbyt ludzkiego, ale wiernego partnera. The End.
I co ja niby mam napisać pozytywnego o tym wątku? Ta opowiastka była tak prosta i niedopracowana, że kompletnie szkoda na nią czasu. Jedynym sensem jej powstania była ta pokraczna scena seksu, na dodatek opisana nieudolnie, jak z fanfica nastolatki, która z braku doświadczeń nie ma pojęcia jak ubrać emocje w słowa. Powtarza więc jakieś frazesy z innych produkcji, na zasadzie „kopiuj/wklej”, aż do zaciemnienia obrazu. Dlatego nie będzie żadnym zaskoczeniem, że nie polecam tej ścieżki. A może i całej gry. Ale o tym dopiero niedługo się przekonam… Jak na pierwsze zetknięcie z „My secret pets!”, to wrażenia mam raczej negatywne. Aż żal patrzeć jaka przepaść dzieli ten tytuł od naśladowanego „Dandeliona”.