Jeśli coś ma w nazwie „Oz”, to nie wypadałoby nie zacząć od trójki najważniejszych bohaterów, a jak na dodatek jest o „mafii”, to któż inny powinien mieć laury pierwszeństwa jak nie sam don? Tym sposobem, na swoją pierwszą przygodę z tym kultowym tytułem, wybrałam ścieżkę Caramii – czyli Lwa. Nawet jeśli nie zachwycił mnie zbytnio wyglądem postaci ani swoim wystąpieniem w prologu. Wydawał się jednak najlepszym wyborem na wprowadzenie do świata przedstawionego.
Caramia, jak już wspominałam, jest donem, czyli głową familii. Teoretycznie to do niego należy władza, a praktycznie współdzieli ją ze swoim consigliere, strachem na wróble – Kyrie. Wydawało się zatem, że jako LI będzie imponował wpływami i siłą… Otóż, nie, niespecjalnie. Większość scen z Caramią odbywa się w kuchni, bo nasz mafiosa ma ogromną słabość do gotowania. Szczególnie dobrze wychodzą mu naleśniki (pancakes). Dla swoim soldati jest zaś jak figura poczciwego ojca, który organizuje festyny, pomaga zagubionym dzieciom i szybciej ukarze, odbierając lizaczka, niż zastrzeli kogokolwiek. Taki właśnie z niego poczciwy don…
Na jego obronne dodajemy jednak, że główna heroina historii – Fuka (domyślne imię) jest tak mdła i irytująca, że spokojnie wygrałaby ode mnie tytuł najgorszej bohaterki gier otome edycja 2019. Nic zatem dziwnego, że jej love boy nie mógł być przesadnie złożony. Po prostu do tego pustka nie pasowałby nikt nawet odrobinę zadziorniejszy czy bystrzejszy. Stąd przez większość czasu Fuka myśli o Caramii, że jest on po prostu „miły” (co stanowi główny powód ich późniejszej, miłosnej relacji), a on z kolei postrzega ją jako… córkę. Tak, nie przewidziało się Wam. Caramia właśnie tymi słowami opisuje swoje pierwsze emocje względem blond włosej, obdarzonej amnezją dziewoi. Co wywołało u mnie mimowolnie parsknięcie i poważnie zaczęłam się zastanawiać, o co chodziło osobie, która pisała te dialogi?
Może dlatego nawet ich pierwsze spotkanie również wyglądało nieciekawie? Fuka uciekała wtedy przed gościem, który chciał ją zabić/zjeść/uprowadzić (?), po tym, jak ocknęła się w jakimś dziwnym miejscu bez wspomnień. Na szczęście bądź nie, chwile potem wpadła na dona famili Oz, a ten wziął ją jako gościa pod swoją protekcję. Od tej pory dziewczyna dostała od niego dosłownie wszystko. Włącznie z imieniem, bo nie potrafiła sobie wymyślić zastępczego. I to dosłownie za nic. No, co najwyżej Caramia miał rozrywkę, bo mógł sobie z nią od czasu do czasu pogadać, pogotować dla niej posiłki albo pograć w karty (w czym był równie beznadziejny, jak ona, ale ten blond włosy ziemniak i tak dawał radę przegrywać).
Innymi słowy, przez 70% gry, w fabule nie dzieje się absolutnie nic! Co jest o tyle imponujące, że to naprawdę nie jest krótka ścieżka. Tylko co z tego, skoro nawet, gdy już rozpoczyna się jakaś interesująca scena, zaraz dochodzi do zaciemnienia obrazu i jej urwania? Przykład: za namową Kyrie, Fuka bierze udział w konkursie piękności. Czy wygrała? Jasne. Skąd wiemy? Z informacji od innych postaci, bo samego konkursu nie pokazano. Niedługo potem Caramia pojedynkuje się z Caesarem (gostkiem z początku, który próbował zabić heroinę). Czy wygrywa? Tak. Jak? Nie wiemy, bo scena oberwała shadowingiem zaraz po przyjęciu wyzwania na pojedynek… I tak za każdym razem! Nie wiem, kto na to wpadł. Bo na ten durny zabieg cierpią wszystkie ścieżki, ale poważnie utrudniało mi to polubienie postaci. Nie miałam po prostu okazji niczego się o nich faktycznie dowiedzieć.
A jakby tego było mało Caramia nie wykazuje żadnego zainteresowania bohaterką. Nie mają też za wiele wspólnych, romantycznych scen. Chyba najbliżej temu będzie moment, w którym razem udali się do baru i Fuka dała się radę nawalić praktycznie od wąchania alkoholu, po tym, jak Caramia na moment ją zostawił. Widać scenarzysta czerpał jakąś mroczną satysfakcję z czynienia tej bohaterki jeszcze większą sierotą niż potrzeba. W każdym razie troskliwy don familii zabiera ją wtedy na własnych plecach do domu.
Innymi razy bohaterowie szykują wspólnie obiad. Zadaniem Fuki było tylko pokrojenie ziemniaków… czego nie dała rady zrobić bez zacinania się w palce. Spanikowany Caramia zabiera ją wtedy do doktora, prosząc o ratunek. Zupełnie jakby od tak małej ranki mogłaby umrzeć… Twórcy chcieli nas jednak przekonać, że lwiątku na ukochanej jakoś tam zależy. Co nie jest znowu tak oczywiste. I szkoda, że odbywało się kosztem robienia z Fuki absolutnej niedojdy życiowej. (Co w takiej osobie byłoby atrakcyjnego?).
Parą zostają jednak oficjalnie dopiero podczas największego festiwali w grze – nocy, w której można zobaczyć spadające gwiazdy i wypowiedzieć życzenie. To dopiero wtedy nasz odważny don decyduje się na wyznanie miłosne. Które cholera wie, skąd się wzięło, bo wcześniej nie dostaliśmy żadnych sygnałów, że on widzi w Fucę kobietę. Mimo to dziewoja przyjmuje jego propozycje randkowania (bo czemu by nie? Caramia jest w jej odczuciu „miły” – co powtarza po raz setny) i wtedy po raz pierwszy zaczyna robić się ciekawiej. Co nie znaczy, że normalniej. Wręcz przeciwnie, raczej „zdziwniej i zdziwniej”, cytując konkurencyjny tytuł – „Alicję z Krainy Czarów”.
Nagle okazuje się bowiem, że za intencjami Carami stało coś jeszcze. Zapach Fuki przypomina mu o Dorothy. Dziewczynie, którą poznał, gdy był tylko tchórzliwym lwem. I nawet podstępny Kyrie zauważa, że traktowanie cierpiącej na amnezję blond włosej jako rodzaj zastępstwa nie jest do końca fair. Zwłaszcza że gdy Fuka próbuje się na temat przeszłości ukochanego dowiedzieć czegoś więcej, ten zaczyna ją zbywać tekstami, że ma prawo do sekretów, a na koniec to wręcz unikać – zasłaniając zapracowaniem. Niestety, ten motyw z oziębieniem relacji pojawia się również w wątkach innych LI. Wszystko po to, by dać nam powód, dlaczego Fuka nie pozostała chłopakowi wierna, jeśli zdecydowaliśmy się na Transferred ending. Które mnie osobiście mocno dobijały. Niby fajnie, że każda ścieżka ma po cztery zakończenia zakończenia (true love A i B, zdrada A i B), ale czemu w każdym z nich dziewczyna po prostu rozkłada błyskawicznie nogi przed Axelem lub Kyrie, aby świętować rozstanie z Caramią? Co było z nią nie tak? Czy naprawdę przyjaźń panów i jej uczucia były aż tak płytkie? Eeeeh…
Sam problem mógł więc być nawet ciekawy, gdyby został dobrze poprowadzony. Ponieważ jednak było to taki „5-minutowy” dramat, to nie rozwiązano go sensownie i Fuka koniec końców wybacza ukochanemu jego chwilową oziębłość, a nawet podkreśla, że nie ma nic przeciwko, aby być zastępstwem Dorothy, bo Caramia zawsze ją dobrze traktował. (Poważnie… nie znoszę tej MC…). Następnie pogodzenie zostaje scementowane pocałunkiem, a my mamy szansę zobaczyć jedno z dwóch happy endingów o nazwach A lub B.
W wersji A: Fuka oficjalnie dołącza do rodziny Oz. Aż pewnego dnia Caramia przez pomyłkę ją postrzelił. Bo czemu by nie? W każdym razie to wydarzenie sprawia, że don kompletnie załamuje się psychicznie i w efekcie traci całą swoją odwagę. Co było nawet fajnym nawiązaniem do oryginalnej powieści. Ponieważ jednak w całym tym wątku z Caesara była dupa, a nie antagonista, to scenarzyści wyskoczyli z jeszcze jednym złym, który pojawia się dosłownie… znikąd. Jegomość Hamelein posiada magiczny flet, którym potrafi kontrolować zwierzęta. Kiedy więc Caramia przybywa na ratunek ukochanej, to od razu wpada w pułapkę. Jakimś cudem udaje mu się jednak odzyskać swoją odwagę, uwolnić z uroku i nakopać Hameleinowi. Zaraz potem zakochani szykują ślub, który zostaje przerwany przez kolejny atak Caesara. Don dochodzi więc do wniosku, że na moment przerwą ceremonię, aby rozprawić się z jeszcze jednym natrętem = the end.
W wersji B: Dzieje się w zasadzie dokładnie to samo z tą tylko różnicą, że Caramia nie odzyskuje swojej odwagi. Co jest o tyle zabawne, że jako tchórzliwy lew, nieoczekiwanie stał się znacznie bardziej czuły. Prawi Fuce komplementy, mówi, że nie może bez niej żyć, staje się bardziej przylepny… Dziewczyna zaś zapewnia, że nigdy go nie zostawi. Skoro jednak nasz bohater nie jest taki wyrąbisty jak zazwyczaj, to nie daje rady uratować jej przed Hameleinem sam. Ot, główny zły po prostu poddaje się i ucieka. Ale przynajmniej Fuka dotrzymuje słowa i opiekuje się odtąd Caramią, gdy ten się lęka piesków, pogody, hałasów, etc. Co było rozwiązaniem z pewnością dużo oryginalniejszym od wcześniejszego. Nie jestem tylko pewna, czy po takiej całkowitej zmianie charakteru, ktoś jeszcze był w stanie Caramię polubić. W końcu w niczym nie przypominał postaci, jaką poznawaliśmy przez całą ścieżkę. Był niczym cień samego siebie, a nie zabawny, zaradny don.
By jednak nie było, że się tylko żalę, ta opowieść miała też zabawne momenty. Chyba najlepszym z nich było spotkanie, z Heidi, która w zamian za zaakceptowanie warunków umowy handlowej, chciała wymusić na Caramii wspólne spędzenie nocy. Podobało mi się również, jak don pokazywał się z „delikatniejszej” strony. Dla przykładu zakładał okulary do czytania albo żalił się na wyjątkowo kiepskie zdrowie, co czyniło go bardziej ludzkim. Podobnie jak jego niechęć do brania kąpieli. Choć może LI, którzy zaniedbują higienę osobistą, nie brzmią zbyt atrakcyjnie, to zabawnie było zobaczyć, jak Fuce wreszcie udaje się na swoim facecie coś wymusić. A w zasadzie prawie zobaczyć, bo – a jakże! – musiano urwać akcję w najciekawszym momencie.
Kompletnym rozczarowaniem była z kolei scena, w której Caramia pali swoją kolekcję książek, bo jak tłumaczy, potrzebuje miejsca na nowe. Nie ma więc sensu trzymać tomów, których nie potrzebuje, a tak przynajmniej zwolnił nieco przestrzeni. Albo więc chcieli go przedstawić jako kompletnego idiotę (widać Kyrie ma podstawy, aby nazywać go durnym lwem) albo nie wiem, co ta scena miała nam o bohaterze powiedzieć? Trudno bowiem mi uwierzyć, że nie dałoby się znaleźć innego rozwiązania czy zastosowania dla ogromnego księgozbioru. A z pewnością nie takiego, który nie byłby absolutnym marnotrawstwem.
Dlatego paradoksalnie Caramia najlepiej wypada w Transferred ending A/B. Zwłaszcza w ścieżce Kyrie. Pomijając, oczywiście, że odbija dziewczynę kumpla – ale tam przynajmniej ma powód, bo przez stracha na wróble Fuka ciągle łazi we łzach. Przede wszystkim dlatego, że aby uwolnić ją z toksycznego związku, pokazuje jak powinny wyglądać prawdziwe relacje między parą. Na dodatek w końcu wykazuje zainteresowanie MC jako kobietą, a nie *chrząknięcie* córką. Praktycznie zaraz lądują razem w sypialni, a Caramia już następnego świtu szykuje szczęśliwy śniadanie. Powraca również Hamelein jako antagonista, ale przynajmniej dowiadujemy się o donie czegoś nowego. Posiada on moc, która poza wydłużaniem mu włosów, przemienia go w prawdziwą bestię np. zapewnia widzenie w ciemności, siłę, wyostrza węch itd. Dostajemy więc Caramię w zupełnie innym wydaniu, bardziej zadziornego, ale też pełnego pasji i faktycznie zadurzonego w Fuce. Czego najlepszym przykładem jest to, że już nie tylko chce ukochaną samodzielnie bronić, ale też uczynić bardziej bezpieczną przez nauczenie posługiwania się bronią palną. (W końcu ta sierota zdobywa jakiegoś skilla!). Stąd tym większe moje rozczarowanie, dlaczego był taką mamałygą we własnej ścieżce? Czemu Kyrie/Axelowi musiano przyprawić rogi, abyśmy dostali odważnego lwa, na jakiego liczyliśmy od początku? I weź tu zrozum twórców Ozmafii…
Dlatego, podsumowując, ta ścieżka była „taka se”, a Caramia zasługuje w najlepszym wypadku na miano „przeciętniaka”. A może ja po prostu nie czuję tego rodzaju postaci? Po donie mafii spodziewałam się jednak ciekawszej fabuły. Tymczasem czułam się jakbym przechodziła tutorial. Wszystko było tu tak strasznie zapobiegawcze i powierzchowne…
Wątek Caramii był najsłabszym ze wszystkich chłopaków z paczki Oz, ale też zdecydowanie lepszy od wielu innych, dostępnych postaci. Jego największym problemem było to, że po prostu wiał miejscami nudą, a lwiątku brakowało charyzmy szefa mafii. To był raczej typ takiego uroczego, miłego chłopaka z sąsiedztwa. Kiedy zaś już dokonywał „surowych decyzji”, to często były one absurdalne = motyw Robin Hooda i Hamelina. Nie pociągnięto więc nawet tego, że podobnie jak Caesar, Caramia miał pierwotnie „serce bestii”. A szkoda. Może wtedy całość nabrałaby jakiejś energii…