Artifis jest drugim z demonów, którego możemy poznać w grze „Sounds of Verity”. To on odpowiada za uprowadzenie głównej bohaterki, 18-letniej wieśniaczki o imieniu Lisenta, którą planował następnie sprezentować księciu Nettainowi, aby ułatwić sobie negocjacje. Artifis jest bowiem ambasadorem i teoretycznie przybył do królestwa lodowych demonów – Keult w pokojowych zamiarach. Teoretycznie, bo ten obdarzony mocami władania ogniem manipulator od początku knuje, ile wlezie.
Przede wszystkim wymusza na MC, aby zachęciła Nettaina do gadania. Z milczącym księciem nie sposób bowiem prowadzić negocjacji. Stąd Artifis liczy na to, że ponętnej dziewczynie uda się młodego władca uwieść/omotać/okłamać/cokolwiek, byleby tylko przysłużyło się to jego własnym celom. To dlatego umieszcza na jej nadgarstku magiczny symbol klepsydry, jako znak ich paktu. Jeśli Lisenta okaże się użyteczna, to Artifis był nawet gotowy pomóc jej wyjść cało z niebezpiecznej sytuacji, w której się znalazła. Jeśli nie… cóż, to nie tak, że jej smutny los wiele go obchodzi.
I właśnie dlatego nie mogę jego ścieżki uznać w pełni za samodzielną. Tak naprawdę bohaterka i Artifis ledwo co rozmawiają. Ot, spotykają się kilka razy na korytarzu i dziewczyna coś tam mu odpyskowuje, gdy ognisty demon naśmiewa się z jej dużych piersi. Stąd jedną, prawdziwą i dłuższą interakcją między nimi jest sytuacja, w której Lisenta dla żartu atakuje go kijem od miotły w trakcie sprzątania. Nie muszę mówić, że zaskoczony ambasador o mało nie zabił jej za tą bezczelność na miejscu. Potem jednak uznał, że zadziorność MC w sumie mu imponuje. I to właśnie na tym nagłym zainteresowaniu zbudowano całą „ścieżkę romantyczną”. Czyli w zasadzie, ograniczającą się do tego, że Artifis chce się nagle z Lisentą przespać. Ale tutaj również czeka nas przynajmniej kilka różnych endingów.
W pierwszym z nich Artifis okłamuje Lisentę. Obiecuje, że jeśli mu się odda, to pomoże jej się wydostać z Keult. Nie wspomina tylko, że nie jest to równoznaczne ze zwróceniem jej wolności. Zamiast tego po intensywnej nocy, zabiera dziewczynę razem ze sobą, do królestwa ognistych demonów, a tam MC staje się jego ulubienicą i częścią prywatnego haremu. Co chyba nie jest dla niej losem tak koszmarnym, bo wygląda na szczęśliwą na CG. Pytanie tylko, co stałoby się z nią dalej, gdyby Artifis już się swoją zabawką znudził. Prawdopodobnie mogłaby skończyć jako posiłek albo niewolnik innego demona. Trudno powiedzieć. I właśnie dlatego nie nazwę tego zakończenia happy endingiem.
W innej wersji epilogu Artifis próbuje namówić Lisentę do spędzenia nocy, ale ta zasłania się faktem, że przecież teraz należy do księcia Nettaina. Na co zaradny ambasador również znajduje rozwiązanie. Razem z bohaterką udają się do sypialni księcia, a tam już dbają o to, by dziewczynie nie brakowało ani ognistych, ani lodowych wrażeń. A sama uważam, że tylko po to postać Artifisa w ogóle została wprowadzona. Nie ma bowiem żadnego developmentu, sensu ani celu w fabule. Stąd scenarzysta prawdopodobnie wymarzył sobie taki trójkąt miłosny, a potem męczył, by na szybko zrobić też inne zakończenia. I tyle chociaż z tego pozytywnego, że Lisenta nie wychodzi w tym endingu na kompletną sierotę. Zamiast tego udaje się jej przechytrzyć Artifisa, a ten ponosi pełną odpowiedzialność za zabawę, w którą zaangażował księcia, gdy rankiem zostają nakryci przez ochroniarz Krueltę.
A skoro już o blond włosej demonicy mowa, warto nadmienić, że Artifis zastanawiał się wcześniej, czy to jej nie objąć za cel swojego uwodzenia. Szybko jednak doszedł do wniosku, że z ludzką dziewczyną będzie znacznie łatwiej, niż przebijać się przesz, cytuję „lodowy mur Kruelty”. Stąd jego nagła zmiana planów i serca. Jak zatem widać, on naprawdę był urobiony po łokcie jako ambasador. Aż nie mógł się zdecydować, czy dobierać się do pokojówek, Lisenty, czy ochroniarz… a może Nettaina? W końcu kto wie, co wydarzyło się tak naprawdę tamtej upojnej nocy.
Niby w jeszcze innym endingu chodziło mu tak naprawdę o sprowokowanie rewolty w królestwie Keult. W czym Lisenta może mu nawet pomóc, jeśli odpowiednio dopasujemy nasze opcje dialogowe, ale cała ta intryga jest tak grubymi nićmi szyta i po łebkach opisana, że ciężko powiedzieć, co oni naprawdę na tym wszystkim zyskali…
Jak jednak wspominałam w głównej recenzji „Sounds of Verity” to bardzo króciutka gra, która tak naprawdę ma dopracowany jedynie wątek Nettaina, a reszta, to co najwyżej bonusowe epilogi. Ścieżki Artifisa nie możemy bowiem traktować poważnie, właśnie ze względu na brak jakichkolwiek więzi z bohaterką. Potraktujcie więc ją zatem jedynie jako ciekawostkę. Zwłaszcza jeśli w grach otome szukacie bardziej odważnych CG i treści skierowanych do starszych odbiorców. Ja ze swojej strony nie mogę jej polecić. A przynajmniej nie jako opowieść. Na to jest bowiem zbyt niedopracowana i króciutka. Niczym pisany do szuflady fanfic, którego jedynym celem było pokazanie paru łóżkowych scen. I jeśli już mam koniecznie powiedzieć coś pozytywnego, to po raz kolejny pochwalę ilustrację. Uważam bowiem, że dalej są wyjątkowo ładne jak na tak malutką indie grę.
W „Sounds of Verity” tak naprawdę jedynie Nettain jest prawdziwym LI. A chociaż Artifis oferuje dodatkowe, bardziej pikantne zakończenia, to ciężko uznać go za alternatywny wybór do księcia, skoro nie ma z nim żadnych, rozbudowanych scen.