W poprzedniej recenzji żałowałam, że wątek Herlocka Sholmesa kończył się tak nieoczekiwanie. Nie zdołaliśmy się w sumie prawie nic nim nacieszyć… Ale w Code: Realize ~Wintertide Miracles~ dostałam wreszcie to, co chciałam, bo opowieść zaczyna się niedługo po tym, jak główni bohaterowie – Herlock Sholmes i Cardia – udają się we wspólną podróż do Walii.
Przypomnijmy, że bohaterka chciała wrócić w rodzinne strony, aby odnaleźć i przeprosić Etty (przyjaciółkę z dzieciństwa). Tylko w ten sposób wierzyła, że uda się jej pogodzić z przeszłością, uzyskać przebaczenie i uwierzyć, że zasługuje na szczęście jak wszyscy inni = że nie jest, jak twierdził jej ojciec, tylko potworem, w którego ciele krąży zabójcza trucizna. Stąd wątek Sholmesa, podobnie jak epilogi reszty chłopaków w Code: Realize ~Future Blessings~, nie jest zbyt długi i pełni dokładnie taką samą funkcję: koncentruje się na próbie pozbycia trucizny z ciała bohaterki, abyśmy mogli wreszcie zobaczyć nasz upragniony happy ending.
Ale do rzeczy: już sama scena początkowa jest dość zabawna i przypomniała mi, dlaczego niegdyś polubiłam „Code: Realize”. Ponownie mamy okazje zobaczyć stary gang w akcji. Lupin znowu coś próbuje ukraść (tym razem jest to niebieski diament o nazwie „Łza syreny”), Impey mu towarzyszy, Cardia zostawia pułapkę, aby pokazać, ile uczeń wyciągnął od mistrza, a Watson i Sholmes rywalizują i sprzeczają się z jej dwójką przyjaciół – jak banda chłopców w piaskownicy. Oczywiście, mistrzowi złodziei udaje się zbiec przy pomocy jakiegoś chorego wynalazku Impiego. Tym razem są to bomby, które duplikują wizerunek inżyniera w nieskończoność O_o, ale nie jest to wielką przeszkodą, bo cała akcja ma na celu pokazać nam tylko, jak dobrze dziewczyna czuje się już w agencji i jak niewiele zmieniło się w jej relacjach z dawną ekipą.
Po raz kolejny twórcy przypominają nam również, że chociaż po przeciwnych stronach to zarówno Lupin, jak i Sholmes dążą do dobra. A zlecenia, których się podejmują to po prostu inne metody, prowadzące do tego samego celu – ukarania sprawców. Detektyw wierzy po prostu w prawo, kiedy złodziej woli brać sprawiedliwość we własne ręce. Zupełnie jak DeDekowy pojedynek charakterów: chaotyczny kontra praworządnie dobry.
Ale, ale! Nie obawiajcie się. Wątek Sholmesa nie koncentruje się w żadnym razie na Lupinie. Niedługo potem dostajemy bardziej romantyczne sceny. Dziewczyna odwiedza detektywa na 221B Baker Street, a ten obraża się na nią, że wciąż ma opory przed nazywaniem tego miejsca swoim domem. Może dlatego, że wciąż przeraża ją śmietnik, w jakim żyje Sholmes? To tylko takie moje zgadywanie, bo gdyby Cardia tam nie sprzątała, to byłby pewnie prawdziwy dramat…
Niedługo po tym Sholmes zabiera ukochaną na kolację, gdzie nieoczekiwanie zachwyca wszystkich gości grą na skrzypcach! (Miłe nawiązanie do pierwowzoru). Szkoda tylko, że nie nagrano z tej okazji żadnego prawdziwego utworu… Oh, well! Zauroczona Cardia zasypia wkrótce potem w ramionach detektywa (bo przez przypadek wypija alkohol), wskutek czego jest niesiona do domu w stylu „panny młodej”, a my dostajemy nowe, urocze CG do kolekcji.
Naturalnie, zakochani ubolewają nieco nad faktem, że nie mogą się nawet dotknąć, ale motyle i serduszka latają w powietrzu nawet bez tego. Sholemes jest aż nienaturalnie miły. Przypominał mi przez to Van Helsinga, który także ze sztywniaka stał się kompletnie inną osobą, po tym, jak jego romans z główną bohaterką ruszył z kopyta. Detektyw może nie wpada jego śladem w szał zakupowy, ale próbuje np. odciążyć Cardię nieco w obowiązkach i coś „ogarnąć” w ich wspólnym mieszkaniu. Niestety, było to tylko poukładanie alfabetycznie książek na półce i umycie po sobie kubka. Chociaż w jego wypadku pewnie i tak można było mówić o dużym sukcesie…
„Stety bądź niestety” szczęście w grach otome nigdy nie trwa wiecznie, więc i tutaj musiał pojawić się jakiś problem. Jeśli graliście w grę podstawową, to musicie kojarzyć wariata Jamesa Moriartego. Nemezis Herlocka Sholmesa i arcymistrza zbrodni, którzy przy pomocy Cardii chciał zniszczyć cały Londyn tylko po to, aby młody detektyw cierpiał. Tak, wiem. Kapitalna motywacja. Ale czego spodziewać się po typie, które spędzał wolny czas, doprowadzając innych na skraj szaleństwa, byle tylko uwarunkować ich pod „żywe bronie”? Albo dokonał eksterminacji całej wampirzej rasy? I pozbył się swojej własnej rodziny, tylko po to, aby mieć „alibi”?
Dlatego cień szaleńca jeszcze raz pada na parę. Moriarty nawiedza Cardię w jej snach. Poważnie, nie wolała śnić o ukochanym…? Ehhh… Tak czy inaczej, jest to mroczna zapowiedź tego, że Horologium zaczyna się przebudzać, co może śmiertelnie zagrozić mieszkańcom Zjednoczonego Królestwa. Cardia ponownie staje przed wyborem: uciekać, poddać się albo walczyć do końca. Tym razem ma jednak dla kogo żyć i chociaż sama wstydzi się tego, jak bardzo egoistyczne jest jej zachowanie, to chce zaryzykować i pozbyć się kamienia.
Pomaga jej w tym dwójka innych przyjaciół: Watson, który jest przecież lekarzem, a ponieważ sam stracił niedawno żonę, to doskonale zna ból wynikający z żałoby oraz Victor Frankenstein, bo jest ultra znanym i utalentowanym alchemikiem na samym królewskim dworze. A jeśli dodać do tego wszystkiego wcześniejsze odwiedziny Van Helsinga, który wpada do agencji, aby przeprosić Watsona za to, że dał się opanować Moriartiemu i z nim walczył (w poprzedniej części gry), to w sumie poznaliśmy dalsze losy całej paczki — poza hrabią Saint-Germain. A szkoda, bo jak wiadomo z innych recenzji, to mój ulubiony bohater.
Tak czy inaczej, nawet połączone siły Watsona i Victora na niewiele się zdają, bo ich praca nad antidotum jest wolniejsza od tempa przebudzenia horologium. Stąd na scenę wkrótce wkracza jeszcze jeden pomocnik. O zgrozo… ktoś, kogo nie spodziewałam się za szybko zobaczyć (chyba że w koszmarach), a już z pewnością w najmniejszym stopniu za nim nie tęskniłam. Tak, Panie i Panowie, powraca wariat Nemo. W końcu skoro bohaterom potrzebny był ktoś, kto grzebał wcześniej przy holorogium, to czemu nie zwrócić się wprost do źródła?
Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, jak bohaterowie w ogóle go znaleźli. Ot, Cardia postanowiła, że znowu połazi sobie po kanałach, gdy jej uwagę przykuwa dziwny dźwięk. Logiczne? To czekajcie tylko na to! Dziewczyna zeszła tam, bo miała nadzieje natrafić na trop Kuby Rozpruwacza. Jak widać, ostatnia przygoda niczego jej nie nauczyła i dalej żyła w przekonaniu, że w razie czego świetnie sobie poradzi z seryjnym mordercą!
Tymczasem źródłem hałasu okazuje się nie kto inny jak dawny współpracownik jej tatusia i innych antagonistów – wspominany wcześniej Nemo. Dla odmiany nie ma jednak tym razem złych zamiarów (ukrywa się, bo jest bezdomny i bez kasy) i nawet ucina sobie z Cardią pogawędkę, kiedy przestraszony Sholmes udaje się na poszukiwanie ukochanej i dosłownie atakuje Nemo bez zadawania zbędnych pytań. Detektyw nie zdołał mu jednak wybić zębów, bo został w porę powstrzymany, a zamiast tego rekrutują szalonego naukowca do ekipy mającej na celu znaleźć lekarstwo dla Cardii.
…co nawet z jego pomocą nie będzie wcale takie łatwe. Okazuje się bowiem, że dziewczyna (niczym Julia z dramatu Szekspira) musi zażyć truciznę, która wprawi ją w długi i podobny do snu trans (tutaj eliksir nazywano trucizną hrabiego Monte Christo od innego literackiego bohatera). Pomimo początkowych oporów, Cardia godzi się spróbować zapaść w stan „niby-śmierci”, zaś Sholmesowi nie zostaje nic innego, jak czekać na jej ponowne przebudzenie. Które następuje po upływie całego, cholernego roku! Możecie więc sobie wyobrazić, jak nieziemską cierpliwością wykazał się w tym czasie nasz młody detektyw. Kiedy jednak Cardia wreszcie otwiera oczy, ukochany nie może się wprost od niej odkleić. Zasypuje pocałunkami i ani myśli dać jej chwilę, aby doszła do siebie. W końcu dość się już na czekał, a na chwilę przed tym jak zażyła truciznę poprosił ją od rękę, stąd jako wzorowy narzeczony musiał czuć się usprawiedliwiony. 😉
Scenariusz po raz kolejny kończy się więc słodkimi zapewnieniami o miłości, a także odkryciem, że Watson pisze o swoich przyjaciołach książkę! Nie ma to jak postać literacka, która sama zostaje autorem… Ale to tylko kolejne, miłe nawiązanie do twórczości Arthura Doyle’a.
Podsumowując, w wątku Sholmesa działo się dużo i dostaliśmy dość wiarygodną wersję pozbycia się trucizny. Żadnego „magicznego” sposobu, który neutralizuje horologium w 5 sekund, przez co cały tragizm z pierwszej części stawał się niepoważny (jak to miało miejsce w ścieżkach innych z panów). Wciąż jednak mi nieco tęskno za gangiem Lupina… może dlatego, że Watson mnie średnio przekonuje, a kreacja Sholmesa jest OK, ale brakowało mi tutaj charyzmy i geniuszu pierwowzoru, aby wyszedł poza przeciętną? Ale, pomimo mojego gdakania, to dalej kawał solidnej pożywki dla fanów, jeśli jesteście miłośnikami „Code: Realize”. Albo po prostu polubiliście Sholmesa czy Cardię i tak jak ja, odczuwaliście niedosyt z powodu braku epilogu.