W ścieżce Kondō udało się twórcom wprowadzić wszystkie elementy, których nie cierpię w grach otome:
1) LI, który praktycznie nie ma wad i jest wychwalany pod niebiosa – w zasadzie, cała fabuła to tylko pretekst, by dalej przekonywać mnie o jego zajebistości.
2) MC, która robi praktycznie za trophy wife, by nie powiedzieć przedmiot. Nie posiada żadnych własnych przemyśleń, pasji, zainteresowań ani zdolności. Ponieważ jej potencjalny partner jest dowódca, to rola takiej heroiny ogranicza się do sprzątania, gotowania i czyszczenia mu uszu. Ba! Nieważne, że we wszystkich innych ścieżkach bohaterka miała jakieś umiejętności medyczne. Tutaj nie wypada, by zajmowała się innymi facetami, skoro będzie przyszłą „generałową”. Zamiast tego w każdym rozdziale będę śledzić, jak MC pieli grządki, czy robi pranie… (Naturalnie, podziwiając przy okazji cechy swojego love boya – patrz punkt 1. A to wzdycha, jak się na marchewkach zna, a to jakie ramiona ma szerokie, oceniając po nocnej yukacie, itd…
3) LI jest w związku, ale to nie przeszkadza MC, aby i tak narzucać mu się ze swoimi uczuciami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie otworzyła pyska. Potrafię w jakimś stopniu zrozumieć, że zakochania się nie kontroluje (ale tylko w minimalny, bo dla mnie osoba zaręczona/żonata/wstaw dowolne – powinna być uznawana za kompletnie poza jakimkolwiek romansowym zainteresowaniem), ale kiedy bohaterka otwarcie wyznaje miłość i czeka na reakcje, to już przekracza tę wąską granicę przyzwoitości. Oczywiście, prawie zawsze w grach, autorzy przepotwarzają wtedy drugą połówkę, z którą związany był LI, aby tylko jakoś usprawiedliwić protagonistów, a motyw ten jest szczególnie uwielbiany w typowo „męskim” kinie. (I dałam radę dobrnąć do końca tylko ze względu na realia historyczne, przewracając od czasu do czasu oczami…).
4) Wreszcie, LI jest starszy od bohaterki, co jeszcze ujdzie… Sama młoda już nie jestem, to nie przeszkadzają mi dojrzalsi faceci w grach, ale już porównywanie do ojca i relacja przypominająca „tatusia i córusie”, to sygnał, że coś jest mocno nie tak…
Jak widać po tym wstępie, mogłabym wylać całe wiadro pomyj na ten wątek. Moim największym problemem – nawet pomijając wcześniejsze argumenty – była jednakże zwykła nuda, która biła z każdego rozdziału tej historii… Co jest o tyle zaskakujące, że postać Kondō Isami pojawia się w kultowym „Hakouki”, ale nie jako LI. Można więc było poprowadzić ją w jakimkolwiek kierunku, bez obawy, że znowu będzie się kopiowało wytarte motywy.
Ale po tym przydługim narzekaniu, przejdźmy wreszcie do jakiegoś streszczenia opowieści. MC, jak w każdej innej ścieżce, trafia do Shinsengumi po tym, jak spłonął jej dom. Dziewczyna mieszkała wcześniej w klinice wraz z ojcem lekarzem, ale utraciła rodzica wskutek jakiegoś nieszczęśliwego wypadku (więcej na ten temat w ścieżce Hajime Saitō), a potem spadły na nią kolejne nieszczęścia. Mężczyźni w błękitnych haori postanawiają więc tymczasowo pomóc. Zabierają ją do bazy i dają prace, w nadziei, że będzie mogła zająć się ich rannymi. MC przytłacza jednak widok tak poważnych obrażeń i w efekcie Kondō musi interweniować i ochronić ją przed „całym złym światem”. Skoro nie będzie potrafiła leczyć, to wykorzystają jej inne talenty… takie jak sprzątanie czy gotowanie :/
Przy okazji dowódca daje się poznać jako człowiek niezwykle przyjazny i spokojny. Wciąż opowiada o swojej wizji stworzenia świata pełnego pokoju, gdzie nie różnice stanowe, ale umiejętności będą świadczyć o pozycji człowieka. Wraz z Shinsengumi chce zatem budować taką lepszą przyszłość. Oczywiście, gra mocno idealizuje bohaterów oraz działalność organizacji, ale trudno było się spodziewać czegoś innego… W każdym razie Kondō udowadnia przy okazji, że jest doskonałym obserwatorem i zna na wylot swoich ludzi. Ochoczo plotkuje z MC, opowiadając jak to Soji lubi bawić się z dziećmi, Hijikata pisze marne haiku, a Hajime nie potrafi gotować… Dzięki niemu bohaterka wkrótce zaczyna czuć się bardzo dobrze w bazie, a już w trzecim rozdziale, czyli praktycznie we wstępie, dochodzi do wniosku, że zakochała się w generale.
I tu pojawia się pewien problem. Podczas sprzątania jego pokoju, MC odkrywa przypadkowo list do żony. Co akurat jest historycznym faktem, bo Kondō faktycznie miał już rodzinę, gdy dołączył do Shinsengumi (w tym córkę – Tamako, która nie pojawia się w grze). Naturalnie, dziewczynę mocno przybija ta nowina. Nie potrafi w sobie bowiem zdusić uczuć, czy też nawet nie próbuje. Odkąd generał obronił ją przed grupką roninów, nie ma dnia by nasza MC nie rozmyślała o tym, jaki z niego jest cudowny facet. Ba! Posuwa się nawet do wyznania swojego uczucia, ale Kondō zbywa ją, uważając że to jakiś żart, przygotowany być może ze współudziałem Sojiego, aby trochę pośmiać się ze starego dowódcy. I nie byłoby to pewnie aż tak patologiczne czy nie raziłoby mnie w oczy, gdyby MC przy okazji nie odstawiała akcji typu ukrywanie korespondencji od żony… Takie zachowanie jest już bowiem bardzo niskie.
Tymczasem przez kolejne rozdziały obserwujemy głównie MC w trakcie prac domowych. Co jakiś czas w ogrodzie towarzyszy jej Kondō, bo — jakby nie było — pochodzi z rolniczej rodziny i zdarza się, że czuje „zew ziemi”. Sadzą więc sobie wspólnie marchewki, nabijają z leczniczych ziółek Hijikaty i gadają o świetlanej przyszłości, która czeka organizacje. Przy okazji bohaterowie zbliżają się do siebie i MC odkrywa, że dowódca jednak jakieś tam słabostki ma np. pali po kryjomu fajkę (kiseru), co jest ich wspólną tajemnicą. A raz nawet daje bohaterce spróbować zaciągnąć się dymem, chociaż akurat dziewczyna nie zostaje potem wielkim fanem palenia…
Historia toczy się więc takim spokojnym rytmem przez dobre 5 chapterów, a gdy już byłam bliska przyśnięcia, pojawił się wreszcie jakiś kłopot. Niewdzięczna żonka powróciła i to nie tylko, by robić pretensje, ale okazało się, że uknuła spisek w Choshu, by zamordować Kondō. Dlaczego? Bo jak tłumaczy: jej miłość z czasem przerodziła się w nienawiść. Przez cały czas nieobecności Kondō, czuła się samotna, opuszczona i było jej bardzo ciężko…
Po przetrwaniu ataku, Isami oczywiście wybacza żonie, bo uważa się za sytuacje współodpowiedzialny. (Co innego MC – ta bez ogródek myśli sobie jak niewdzięczną kobietą trzeba być, by mieć pretensje do męża za to, że chce realizować swoje piękne ambicje! …no co za wredna żmija. Poważnie, Kondō nie mógł w takim razie sprowadzić żony do bazy, skoro później, jak widzimy w historii, nie ma oporów, by trzymać tam MC = swoją przyszłą konkubinę? I naprawdę MC sądzi, że marzenia jakiegoś typa są ważniejsze od obietnicy i odpowiedzialności małżeńskich? Na tym etapie już szczerze nie lubiłam bohaterki… Ja rozumiem, że to miała być „japońska żona idealna”, ale w naszej kulturze jej zachowanie tylko drażni…).
W każdym razie przebaczenie przebaczeniem, ale rozwód i tak musiał nastąpić, bo ex-żonka naraziła zdrowie Shinsengumi, a to coś, czego Kondō darować nie potrafi. (Btw. Ktoś chciałby dowiedzieć się jak niesprawiedliwe i okrutne były rozwody w Japonii polecam poczytać o Shōkozan Tōkei-ji lub obejrzeć komedię „Kakekomi Onna to Kakedashi Otoko” z 2015 r.).
Na odchodnym była żona sprzedaje Kondō cenne informacje o kolejnych działaniach Choshu. Rzekomo po to, aby jakos odkupić swoje winy. W efekcie prowadzi to do słynnego starcia w gospodzie Ikedaya, z którego w zakończeniu „Written by Love” Kondō wychodzi po prostu zwycięsko, powitany gorącymi oklaskami przez wdzięcznych mieszkańców, a w „Written by Fate” odnosi poważną ranę i musi być przez jakiś czas pod obserwacją lekarza. Nie liczcie jednak, że to MC go kuruje. Nie, Shinsengumi ściągają do siedziby prawdziwego doktora, w czasie gdy nasza bohaterka jak zwykle zmienia tylko kompresy, trzyma za rękę i panikuje. I tak dobrze, że chociaż podczas incydentu w Ikedaya przypomniała sobie, że mogłaby pomagać rannym, za co zresztą chwali ją sam Kondō, już po przebudzeniu, kwitując, że walczyła nie mniej odważnie od mężczyzn. Taaa…
W każdym razie wątek nie cieszył się chyba jakąś zabójczą popularnością, bo poza 2 krótkimi dodatkami („Hearts in Training” i „Love’s Command”), nie dostaliśmy niczego więcej i historia nie posiada nawet sezonu drugiego. Co szczerze mówiąc, wcale mnie nie dziwi, ale też oddajemy sprawiedliwość, że to jedyna tak słaba ścieżka w „Era of samurai”. Ot, zawsze musi się trafić jakieś przysłowiowe zgniłe jajo, dlatego kompletnie nie przekreślałabym z jej powodu całej apki. Poza tym, jak wspominałam, winne są tu w dużej mierze realia, co miało swoje przykre konsekwencje w sposobie przedstawienia bohaterki. I tego, jak Japończycy wyobrażają sobie kobietę u boku męża na wysokim stanowisku.
Podsumowując, uważam jednak ścieżkę Kondō za kompletnie zmarnowany potencjał. Zdecydowanie bardziej wolę jego wcielenie z „Hakouki”. Głównie dlatego, że jest tam znacznie bardziej wiarygodny, a miejscami nawet… trochę zaślepiony przez swoją ambicję? Tutaj wszyscy zdają się generała po prostu uwielbiać. Brakowało mi więc tego czynnika, który przypominałby nam, że on też jest tylko zwykłym człowiekiem. Na dodatek to jedyny wątek, w którym nie pojawi się żadna tragiczna przeszłość ani intrygi. By nie powiedzieć wprost, że wiało nudą.
Dlatego nie mogę go polecić, bo trochę szkoda pieniędzy… Chyba że tak jak ja macie manie kolekcjonowania wszystkiego, bo reszta „Era of Samurai” zdecydowanie jest warta dania jej szansy!