Marzył Wam się kiedyś „Dom Latających Sztyletów”, tylko przeniesiony na japońskie realia i na dodatek z motywem ninja w tle? No to Wasze życzenie zostało przez twórców „Nightshade” spełnione. Wątek Hattoriego Hanzō to piękny ukłon w stronę tego słynnego, chińskiego romansu. Dlatego chociaż sam pomysł nie był dla mnie oryginalny, to opowieść i tak wciągała jak cholera. I biła na głowę bardzo podobny twór, film „Shinobi” (2005 r.), z identyczną koncepcją, ale dużo słabszą realizacją.
Zacznijmy jednak od krótkiego wprowadzenia. Jeśli kiedykolwiek interesowaliście się okresem Sengoku, to na pewno przynajmniej raz słyszeliście o najsłynniejszym ninja… i nie, nie mam na myśli Naruto. Hattori Hanzō to bohater setek filmów, mang i anime, któremu często przypisywano umiejętności nadnaturalne. A że przy tym wiernie służył przy boku Tokugawy Ieyasu oraz miał koneksje z klanem Iga nic dziwnego, że rozbudził wyobraźnie tak wielu twórców.
Naturalnie, w grze jedynie luźnie inspirowano się jego historią. Nie przeszkadzało to jednak w czerpaniu przyjemności z opowieści w najmniejszym stopniu! Enju poznaje Hattoriego Hanzō po raz pierwszy, kiedy przypadkiem wpiernicza mu się w misję ochrony Tokugawy. Mężczyźni próbowali wywabić z pułapki zamachowca… ale porywcza dziewczyna zaatakowała go pierwsza i ujawniła swoją pozycję. Nie czekając na rozkazy pana, Hanzō unieruchamia obcą shinobi i dopiero pojawienie się oraz wyjaśnienia Chōjirō łagodzą sytuacje. Enju robi więc na wstępie fatalne pierwsze wrażenie, zdradzając brak opanowania, doświadczenia i nieumiejętność poprawnej oceny sytuacji.
Mimo to Tokugawa zwraca się do klanu Kōga o pomoc. Ponieważ jego własna ochrona nie przybyła jeszcze do stolicy, pyta czy nie wypożyczyliby mu paru shinobi, aby wsparli go w zidentyfikowaniu tożsamości reszty zamachowców. Chōjirō decyduje się wysłać na tą misję Kuroyukiego i Enju. Dzieciaki dostają więc od Hanzō instrukcję, a w trakcie odprawy starszy shinobi udziela również Enju paru rad. Nieoczekiwanie dziewczyna odkrywa wtedy, że ten najsilniejszy i najsłynniejszy shinobi jest całkiem miłym człowiekiem. Otacza go tylko lodowata aura – typowa dla wprawionych wojowników. Nie ma w nim jednak bezpodstawnej wrogości, czy chęci rywalizacji. Ze swoją pozycją Hanzō niczego już nikomu nie musi udowadniać. Przez co nie widzi problemu w dzieleniu się wiedzą.
Dzięki wskazówkom od Goemona i sporemu szczęściu, Enju i Kuroyuki udaje się podążyć śladem jednego z zamachowców aż do opuszczonej świątyni. Tam podsłuchują rozmowę z której wynika, że Tokugawa zostanie zaatakowany następnego dnia. Uradowani z dobrze wypełnionej misji, młodzi pędzą przekazać nowiny Hanzō. Niestety, nawet doświadczony shinobi może czasami wpaść w pułapkę. Hanzō i Kuroyuki wracają do świątyni, by pozbyć się zamachowców i nie dać im szansy do ataku… ale odkrywają, że zostali zrobieni w konia. Shinobi wroga doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że był śledzony dlatego przy pomocy naśladowania kilku głosów udawał, że w świątyni toczyło się jakieś spotkanie. Wszystko po to by wywabić Hanzō jak najdalej od Tokugawy. I przyznam szczerze, że bardzo podobał mi się ten motyw. Wolę takie cwane sztuczki znacznie bardziej od pokazowego ninjutsu. W międzyczasie wrogowie atakują Tokugawę, kiedy daimyō znajduje się pod ochroną Enju. Dziewczynie udaje się wtedy zrehabilitować w oczach Hanzō i przetrzymać atak aż do powrotu posiłków.
Ale to dopiero początek ich wspólnej przygody. Gdy Enju powraca do swoich towarzyszy, przyłącza się ponownie do misji pochwycenia złodzieja Goemona. I wszystko byłoby dobrze, gdyby jej walki na dachach nie dostrzegł daimyō Hideyoshi Toyotomi. Mężczyzna zaprasza wtedy kunoichi do siebie, aby dać jej nagrodę i poprosić o opiekę nad synem. Nie udaje mu się jednak złożyć propozycji, bo tego samego dnia zostaje zamordowany, a oskarżenia padają oczywiście na Enju. Niewinna dziewczyna ląduje w więzieniu, bez wsparcie klanu i szansy na oczyszczenie imienia. Ba! Nawet własny ojciec odwraca się od niej błyskawicznie. Dlatego Enji korzysta ostatecznie z pomocy Gekkamaru i decyduje się na rozpaczliwą ucieczkę.
Tymczasem w tle zaczyna się już toczyć polityczna gra o najwyższą stawkę. Ktokolwiek będzie miał kontrolę nad osieroconym dziedzicem zyska też władze w prowincjach Hideyoshiego. O ten łakomy kąsek postanawiają zatem powalczyć pozostali władcy. A warunki są całkiem proste: każdy z nich ma prawo wysłać swoich shinobi z zadaniem zlikwidowania morderczyni i pomszczenia daimyō Hideyoshiego (zgodnie z jego wolą z testamentu). Wkrótce więc tropem Gekkamaru i Enju rusza cała masa utalentowanych shinobi, których zadanie polega na dostarczeniu zleceniodawcy jej głowy.
Oczywiście, nie będzie żadną niespodzianką dla gracza, że cwany Tokugawa ma nieco odmienne plany. Destabilizacja wywołana całą sytuacją jest mu póki co na rękę. Postanawia zatem nie uczestniczyć w grze, ale wpłynąć na nią w nieco inny sposób. Rozkazuje Hanzō, aby chronił dziewczynę, a przynajmniej do momentu, póki jest to dla Tokugawy opłacalne. Shinobi zaś posłusznie udaje się na wypełnienie kolejnej misji. W świecie Hanzō nie ma przecież miejsca na własne opinie, wątpliwości czy choćby uczucia.
Enju nieoczekiwanie dostaje zatem wyjątkowo silnego sojusznika. Szybko bowiem okazuje się, że Gekkamaru, pomimo całej sympatii do niego, nie byłby w stanie sprostać już pierwszej fali wrogich shinobi. Na dodatek Enju jest wtedy jeszcze zbyt słaba, aby stanowić jakiekolwiek wsparcie. Dlatego gdy Hanzō wkracza do akcji i ratuje ją z opresji, dziewczyna w zasadzie nie ma wyjścia jak przyjąć jego pomoc. W przeciwnym razie Gekkamaru skonałby od trucizny, po tym jak został zraniony w walce, a ona sama siłą zaciągnięta przez Hanzō w bezpieczne miejsce.
Tak zaczyna się ich wspólna, trwająca w sumie prawie trzy miesiące podróż, w trakcie której Enju odnajdzie w sobie siłę, aby zostać prawdziwym shinobi. Na dodatek takim, który kieruje się własnym kodeksem moralnym. Bo chociaż Hanzō nie ma o jej umiejętnościach wysokiego mniemania, to jednak nie krytykuje jej, ale zachęca, aby pracowała nad sobą. Każdą wolną noc dziewczyna poświęca zatem na treningi, a ćwiczenia pod okiem kogoś tak utalentowanego jak Hanzō szybko przynoszą efekty.
Na dodatek bohaterowie zaczynają odkrywać, że łączy ich więcej niż podejrzewali. Hanzō należał kiedyś do Iga, nim przyłączył się do Tokugawy. Matka Enju była więc dla niego przyjaciółką z dzieciństwa. A chociaż jest bardzo małomówny, to powolutku, z upływem czasu, coraz chętniej dzieli się z dziewczyną opowieściami z przeszłości. Może nie zmienia od razy w gadułę, ale jeśli tylko uzna, że informacja nie przyniesie szkody, nie ma oporów, aby się nią podzielić.
Co zaś się tyczy aspektu romansu, to chyba jeden z najlepiej wyważonych i poprowadzonych wątków jakie widziałam w grach otome. Bohaterowie nie zakochują się po prostu w sobie ślepo, ani nie odkrywają, że w sumie to fajnie byłoby być parą. Dopiero wspólne walki, treningi, obozowanie, wymienianie światopoglądem i umiejętnościami sprawia, że nabierają do siebie coraz większego szacunku i zaufania… a te powoli przemieniają się w bardzo silne uczucie. Coś, co nie jest w przypadku shinobi mile widziane. Dlatego zarówno Hanzō, jak i Enju muszą sobie najpierw poukładać w głowie, co planują z tym zrobić i jak poradzić sobie z niechcianymi emocjami. Zwłaszcza w tak wrogim świecie który ich otacza, z ciągłym pościgiem za plecami i niewielką szansą na wspólne życie.
Podobało mu się również dojrzałe podejście Enju do misji Hanzō. Mimo iż z każdym dniem kochała go coraz bardziej, było dla niej jasne, że jest prawdziwym shinobi. Że jeśli będzie musiał = dostanie taki rozkaz, to staną się wrogami. Nie ma mu tego jednak za złe i zamiast tego postanawia stać się silniejsza, aby przygotować się na ten dzień. „Będę walczyć o życie, które ocaliłeś” – obiecuję, zdeterminowana żeby stanowić dla Hanzō wyzwanie, gdy już będą musieli skrzyżować ostrza. I to było chyba jedno z najładniejszych wyznań miłosnych jakie słyszałam. Niebanalne, nieco smutne, ale przy tym wynikające z silnego postanowienia, by nigdy nie przestawać pracować nad sobą.
Z kolei mężczyzna również nie pozostaje obojętny na wpływy dziewczyny. Uczy się od niej bardziej szanować ludzkie życie. Nie zabija już kompletnie bez wahania, ale kiedy tylko może oszczędza wrogów, aby żadnemu z byłych przyjaciół Enju nie stała się krzywda. Jasne, jest przez to znacznie słabszy. Dla shinobi podobne postępowanie to dowód zwyczajnej głupoty. Mimo to Hanzō cieszy własna przemiana. Stoczył bowiem w życiu zbyt wiele bezsensownych walk, przez co zmęczenie zabijaniem staje się trudniejsze do zniesienia.
Są więc w tym układzie idealnymi partnerami, doskonale zsynchronizowanymi w walce, szanującymi nawzajem swoje zalety, ale pracującymi nad wadami. I tylko ich spora różnica wieku stanowiła dla mnie pewien problem, ale jestem w stanie przymknąć na nią oko ze względu na „historyczne” realia. Niestety, Hanzō spokojnie mógł być ojcem Enju. A co więcej, na pewno byłby w tym lepszy od jej rodzonego starego…
…o czym już za chwilę, bo wątek Hanzō porusza także problem samobójstwa matki Enju. Jak się okazuje, jeszcze przed zamieszkaniem u Kōga, ale będąc już przy nadziei, kobieta prosiła Hanzō, aby zabrał ją ze sobą. Ten odmówił, bo zerwał kontakty z Iga i nie chciał robić sobie kłopotu. Nie wiedział wówczas, że jego przyjaciółka z dzieciństwa była przez męża szantażowana. Musiała robić dla niego tajemniczy narkotyk, bo w przeciwnym razie zamordowano by jej córeczkę. Kiedy zaś kobieta przestała być potrzebna kashira Kōga po prostu pozbył się swojej żony.
Podobnie zresztą jak planował później wykorzystać Enju. Szybko bowiem wychodzi na jaw, że klan Kōga również dołączył do gry… ciągnąć kasę od wszystkich daimyō, a wrobienie Enju w zamach było po prostu wcześniej ukartowane. Prawda wychodzi jednak na jaw dopiero, gdy dziewczyna musi zmierzyć się twarzą w twarz z własnym ojcem. Ale jest wtedy już na tyle silna i zdeterminowana, aby pokonać go i tym samym uwolnić przyjaciół od obowiązku bratobójczej walki.
W pozytywnym zakończeniu, Enju i Hanzō porzucają życie shinobi. Hattori zrywa kontakty z Tokugawą oraz przechodzi na emeryturę. Przenoszą się również z Enju do wioski, którą zamieszkują niedobitki Iga. Dziewczyna nie jest w stanie wrócić do dawnego domu, nawet jeśli już nie jest ścigana, bo przywołuje on zbyt wiele złych wspomnień. Dostajemy jednak 100% happy ending z małżeństwem w tle, a żadna z ważniejszych postaci nie traci życia.
W nieszczęśliwym zakończeniu, Enju i Hanzō mierzą się z shinobi Tokugawy, który wreszcie zmienia zdanie i także dołącza do gry. Rozdarty Hanzō nie jest w stanie wypełnić polecenia pana i zamiast tego pokonuje dawnych towarzyszy broni. Kiedy jednak dociera do niego poczucie winy, prosi Enju, aby ta uciekła do wioski Iga, a sam popełnia samobójstwo, żeby uratować swój honor shinobi. Dziewczyna nie jest jednak w stanie wypełnić polecenia. Zamiast tego przeprasza ukochanego, po czym odbiera sobie życie, by umrzeć przy jego boku. I zanim ktokolwiek zacznie się pukać w czoło i krzyczeć „dlaczego?!”, powinien zrozumieć, że bohaterowie wcale nie postępowali nielogicznie, ale zgodnie z japońską kulturą. Pojęcie zachowania twarzy oraz wypełniania obowiązku jest czymś, co nam jako gaijinom jest bardzo trudno ogarnąć. Otrzymujemy zatem bardzo wzruszający i piękny finał, doskonale wpisujący się w narracje wspomnianego przeze mnie na początku filmu.
Miejsce w rankingu: Numer 3. Wątek Hattoriego Hanzō zawiera wszystkie kluczowe elementy charakterystyczne dla opowieści o shinobi: kontrolowanie emocji, bezwzględne posłuszeństwo rozkazom, brak celu w życiu oraz bratobójcze walki. Pomimo jednak braku jakiejkolwiek oryginalności to kawał dobrej historii. Kompletnie szablonowej i typowej dla tego gatunku, a jednak wciąż dało się przy niej wzruszyć i śledziło losy bohaterów z napięciem. A może ja po prostu zbyt lubię ninja? Tak czy inaczej, „Nightshade” wywiązuje się z obietnicy i prezentuje wojowników cienia w najlepszej kondycji. Jedynym rozczarowaniem były dla mnie słabiutkie CG, ale na szczęście udało mi się jakoś wybrać coś reprezentatywnego… i jeszcze ten głos Kenjirou Tsuda… XD