Przeważnie bardzo lubię ten trend w fandiskach, aby dodawać zupełnie nową ścieżkę. Najczęściej scenarzyści wybierają wówczas jakąś postać poboczną, którą awansują do roli love interest. Tym razem zdecydowano się jednak zaserwować nam „świeżynkę”, czyli bohatera, który w podstawowym „Cupid Parasite” w ogóle nie występował, a który zyskał okazje, by stanąć w szranki z pozostałymi bohaterami o serce pięknej i zaradnej Lynette.
W czym ich spotkanie zaczyna się dość niewinnie. Pewnego dnia Lynette daje się namówić koleżankom z roboty, by udała się z nimi do cieszącego się dobrą reputacją wróża. A skoro brzmi, to jak dobra zabawa, to czemu nie? Zwłaszcza że jako bogini Lynette chętnie dowiadywała się więcej o takich magicznych praktykach, jak np. przewidywanie przyszłości. I wszystko szło całkiem nieźle, Merenice Levin wydawał się niegroźnym dziwakiem. Jasne, do „koncentrowania” swojego magicznego spojrzenia, używał donatów, przez co przyglądał się klientom przez dziurkę w pączku, ale hej, Cupid Parasite przyzwyczaiło nas do odrobiny absurdu, czyż nie? Niestety sprawy szybko się komplikują – i to jeszcze w prologu! – bo mężczyzna zaczyna podejrzewać, iż Lynette nie jest człowiekiem. Nigdy dotąd nie zdarzyło się bowiem, aby nie mógł zobaczyć czyjejś przyszłości. On dosłownie oglądał losy ludzi nad ich głowami, niczym film w małych ekranikach. Tymczasem MC była dla niego czystą kartą i to go absolutnie zafascynowało. Nim jednak zdołał z nią na ten temat pogadać, to spanikowana Lynette dosłownie czmychnęła, zostawiając za sobą przypadkiem wizytówkę agencji…
I tak w zasadzie zaczyna się ich znajomość. Merenice nachodzi Lynette w jej pracy, bo uważa, iż kobieta jest mu pisana. Do tej pory osiągnął absolutny poziom znudzenia i beznadziei. Znał losy wszystkich, którzy go otaczali. Wiedział, że np. dane kobiety nie są mu przeznaczone, więc nie było sensu się z nimi zadawać, wiedział jakie straszne rzeczy czekają jego przyjaciół, kto się rozchoruje, kto rozwiedzie, kto dostanie awans itd. W efekcie, poza okazjonalną pracą zarobkową, stał się samotnym introwertykiem, bo kontakty społeczne zaczęły go absolutnie męczyć, a zmienić losu i tak się – w jego odczuciu – nie dało, bo ten zawsze się potem jakoś „korygował” i powracał na ten sam tor. Tymczasem Lynette stanowiła zagadkę i otwierała nowe możliwości. U jej boku naprawdę nie było wiadomo, co przyniesie jutro. Dlatego Merenice postanowił się z nią związać i… szczerze? Nie podszedł mi ten romans. Ale już pędzę z wyjaśnieniami, co mi nie zagrało.
Przede wszystkim miałam wrażenie, że on nie tylko nie widzi przyszłości Lynette… ale także jej samej. Jako osoba – z charakterem i danym wyglądem – nie miała dla niego żadnej wartości i gdyby nie fakt jej boskiego pochodzenia, to nigdy by się nią nie zainteresował. Co też dobitnie widać w niektórych bad engingach, gdy porzuca MC z lekkim sercem. Dlatego już same podwaliny pod ten związek były dla mnie słabiutkie, a potem sprawy potoczyły się tylko gorzej.
Merenice dołącza do agencji jako klient, bo tylko tak pozwalano mu przebywać w towarzystwie kobiety – a Claris naciskała, by Lynette go nie przekreślała, bo może faktycznie potrzebuje pomocy. W czym jego intencje nie były dla mnie zupełnie klarowne, bo jawnie adorował naszą MC (wbrew regulaminowi), a potem udawał, że niby nie zdaje sobie z tego sprawy i reszta załogi Cupid Corp. niepotrzebnie interweniuje. Merenice dał się też namówić na nagranie odcinka z innymi „pasożytami” w ramach Parasite House, co miało pomóc w rozreklamowaniu agencji i co ciekawe mógł przez to zerknąć także na ich przyszłość. W czym bardzo przewrotnie scenarzyści ukazali, że w przypadku przynajmniej kilku panów… ich przeznaczenie związane było z Lynette. Tylko że chyba nie w tej linii czasowej. Zręcznie też uniknięto problemu z Alanem, bo on jako jedyny nie doczekał się wróżby. A szkoda, bo ciekawiło mnie, co wówczas by Merenice zobaczył? Również pustkę?
Ogólnie była to jednak dobra strategia. Nagrywając kolejny epizod Parasite House, udało się bohaterom odwrócić uwagę klientów od skandalu z Shelbim i jego „nieistniejącą żoną”. Mamy więc w tej ścieżce zdemaskowanie Monsieur Esse (za sprawą intrygi Marsa, który zdradził szefa córki w nadziei na pokrzyżowanie jej szyków) i pomysłową Lynette, która z pomocą sławnego wróża, przybyła Shlebiemu na ratunek.
Tak czy inaczej, po udanej akcji reklamowej, na której zyskało nie tylko Cupid Corp., ale też ukochana przez Merenice pączkarnia (bo nawiązano współpracę z ich siecią), Lynette nie unika już wróża i jest mu nawet za ratunek wdzięczna. W sumie to pokazał się z na tyle dobrej strony, że kobieta godzi się z nim wyjechać w małą podróż za miasto. Wow, szybko. Drogie panie i panowie, nie róbcie tego w domu. Nie gódźcie się jechać na jakieś wypizdowie z człowiekiem, o którym wiecie okrągłe nic. Nawet jeśli jesteście nim romantycznie zainteresowane. Ok, ok, tryb rodzica off. W czym to nie tak, że Merenice na tym zamieszaniu z Monsier Esse nie zyskiwał, bo do tej pory był przekonany, że Cupid Corp. czeka zguba – widział to w swoich wizjach – ale Lynette udowodniła mu, że nawet najgorszy los można odmienić. Nic nie jest zapisane w kamieniu, jak mówią Anglosasi. (Co chyba oznacza, że nie widzieli wielu artefaktów starożytności… Tam na kamieniu pisano całkiem sporo).
W każdym razie parka spędza tak miło czas na zwiedzaniu Crunch Canyon, gdzie Merenice chciał się udać, bo zobaczył, że jego los jest jakoś związany z tym miejscem. Przy okazji opowiedział też MC nieco o swojej umiejętności, trudnym i samotnym dzieciństwie oraz kulturze ludu Karanchin, z której się wywodził. Trzeba jednak przyznać, że facet nie próżnował, bo jak znudziło mu się już bawienie w archeologa, to jeszcze przy ognisku najpierw skradł Lynette całusa, a potem – już w aucie, dosłownie wymusił na niej spędzenie wspólnie nocy. Niby MC się na to zgodziła, ale miałam mieszane uczucia, co do tej sceny. Kobieta była tak niepewna swoich uczuć i całej tej sytuacji, że jak dla mnie to ona po prostu popłynęła z nurtem, a niekoniecznie leciała na Merenice’a równie mocno, jak on na nią. Chociaż plus za to, że twórcy Cupid Parasite dalej nie boją się przedstawiać romansów opartych bardziej na fizyczności.
Szybko jednak spokój bohaterów przerywa inna chryja. Okazuje się, że Chii z jakiegoś powodu stał się widoczny i zostaje uprowadzony na aukcje na czarnym rynku. Aby go odzyskać, Merenice i Lynette muszą oszukiwać razem w kasynie, bo inaczej w życiu nie zdobyliby takiej fortuny, aby go odkupić. W całą sprawę z Chii zamieszany zresztą był Zeus, który miał nowe wąty do naszej bohaterki, ale ujawnił się jeszcze z wszystkimi swoimi pretensjami. Na dodatek talent Merenice przyciąga uwagę podejrzanych organizacji rządowych, które widzą w nim potężnego espera, a także kosmicznego ludu Popopi, który oznajmia, że Merenice jest ich księciem, może ich zabrać do domu i tylko tam odzyskają wolność. Inaczej naukowcy znowu ich złapią i będą badać, ach i przy okazji Merenice to także przodek „boga” z planety Karatschinu… Zaraz, zaraz, zaraz! Stop, że kurde co? Poważnie fabuła od tego miejsca zaczęła lecieć na łeb i szyje. Najbardziej jednak rozwaliły mnie zakończenia.
Zacznijmy od złego. Po poznaniu od dziwacznych stworów prawdy o swoim pochodzeniu Merenice decyduje faktycznie polecieć z nimi na Karatschinu, bo zawsze chciał poznać ludzi podobnych sobie i zrozumieć znaczenie swojego talentu. Zostawia więc Lynette i wybiera Popopi. Mnie zaś znokautowało to zwłaszcza w kontekście tego, jak uporczywie zarywał do MC, ewidentnie wymusił na niej schadzkę na pustyni, a potem oznajmił, że było miło, ale się skończyło – czas zdobywać kosmos. XD Co więcej, dopiero po jego odejściu, kobieta doszła do wniosku, że jednak był jej pierwszą miłością.
W zakończeniu drugim to Lynette wychodzi z postawą „a, co mi tam!” i postanawia zabrać się w podróż z Merenicem. Tak, moi drodzy, pakują się do statku kosmicznego, który okazał się tą samą wieżą, gdzie bohaterowie się poznali i gdzie facet odprawiał swoje wróżby za kasę, po czym odlatują w siną dal. Już poza ziemską atmosferą, próbuje powstrzymać ich Mars, ale zostaje zestrzelony działami statku… XD Co jednak ciekawsze, Lynette nie traci swoich boskich mocy, bo chociaż ciągle się z Merenicem obściskuje, cmuli się z nim… to go nie kocha. Książe Karatschinu bierze sobie więc za punkt honoru – zwłaszcza jako mężczyzna – by kiedyś zdobyć jej serce.
W najlepszym zakończeniu Merenice postanawia nie opuszczać Lynette, ale zużywa całą swoją boską moc, aby odpalić dla Popopi statek kosmiczny i odesłać ich do domu. W czym nawet jak zostaje później przejęty przez naukowców, to łatwo udaje mu się z wszystkiego wykręcić, bo nie jest już przecież żadnym esperem. Lynette musi więc na niego po prostu troszkę poczekać. Co opłaca się jej o tyle, że niedługo później dochodzi do ich zaręczyn. Bohaterowie, nawet jeśli w nieznaną, to postanawiają wkroczyć w przyszłość razem. Co oznacza, że przeszli od poznania do narzeczeństwa jakoś w miesiąc.
I to by było na tyle, a ja uczciwie przyznam, że nie udało mi się polubić Merenice’a. Jak wspominałam wcześniej, jego podejście do Lynette sprawiało, że wątpiłam w jego dobre intencje. Na dodatek motyw, z tym że „jesteś dla mnie fascynująca, bo nie widzę twojej przyszłości… a w sumie czekaj, zerknę przez pączka i jeszcze raz to potwierdzę” – powtarzał się tak często, że jego dialogi zaczęły mnie po prostu nudzić. Scenarzyści przesadzili. Okej, za pierwszym razem, gdy sięgnął po donata, Merenice sprawił, że miałam banana na twarzy, ale już za dziesiątym – tylko przewracałam oczami. To nie tak, że żart staje się lepszy, im częściej go powtarzamy.
W czym tym razem zabieg zmiany perspektywy z MC na love interest tylko mojemu odbiorowi zaszkodził. Naprawdę nie chciałam wiedzieć, że napastliwość Merenice’a w aucie wynikała tylko z tego, że uświadomił sobie, iż wkrótce wracają do domu, a jemu nawet nie udało się zaliczyć… że kurdę, co proszę? Przez wahanie i zdystansowanie Lynette miałam też nieprzyjemny odbiór tej sceny. Rozumiem, że dla niektórych mogła być hot, bo potem MC się zaangażowała, ale mi niesmak już jakiś pozostał. Nie rozumiałam za bardzo, dlaczego moja protagonistka, która w zasadzie była personifikacją romantycznej miłości, zdecydowała się na jednorazowy wybryk z dziwakiem, do którego nic nie czuła. Akurat w jej wypadku było to trochę OFC, bo nawet z Raulem jej podejście wynikało z innych pobudek niż paraliż decyzyjny. Wówczas naprawdę chciała spróbować zrozumieć punkt widzenia aktora i nabrać „ludzkich doświadczeń”, więc nikt nie wywierał na drugiej osobie żadnej presji. Stąd sytuacje z Raulem postrzegałam wówczas jako dorosłą i zdrową. A tutaj? Niekoniecznie…
Mam też spory problem z tym, jak przedstawiono sam lud Popopi. (Btw. chyba tylko nieznający angielskiego Japończycy mogli uznać, że ta nazwa brzmi dobrze). Ja rozumiem, że uderzano w bardziej plemienny vibe, ale oni wyglądali jak chodzące laleczki voodoo albo jakieś totemy. Tymczasem byli kosmitami. Na dodatek Merenice został kiedyś porwany na polu kukurydzy i niby tak dostał swoje moce, tyle że też nie do końca, bo był księciem z obcej planety… Oh, po prostu za dużo się tego robi! Poza mitologicznym muble-jumble dowalono teraz jeszcze kosmitów, aferę z Chii, Zeusa bez powodu, i coś w rodzaju motywu Ikkiego z „Amnesii”, tyle że znacznie gorszego jakościowo. Stąd mój mózg powoli się przegrzewał i przestawałam się bawić dobrze.
Dodatkową solą w oku było to, że jedno z zakończeń Merenice’a prowadziło do romansu z Owenem i strasznie żałowałam, że to nie on był nowym love interest, bo nawet w krótkiej scenie miał lepsze backstory i silniejszą relację z Lynette. Dlatego tęsknie spoglądałam w jego kierunku, pomimo faktu, że w „królewskiej formie” Merenice miał naprawdę ładny design. Niestety, opakowanie nie zastąpi dobrej zawartości. Stąd ja za nowego pasożyta podziękuję.
