Uwaga: w grze pojawia się motyw samobójstwa, chorób psychicznych, stalkingu, różnych form przemocy, okultyzmu i napastowania seksualnego.
Uwaga 2: Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście polecam najpierw ukończyć wątek Hibikiego.
Koharu to postać, która wpisuje się w niezbyt lubiany przeze mnie archetyp tsundere… ale to chyba jedna z najsłodszych jego realizacji, jakie dane mi było w grach otome poznać. Facet jest ayakashi należącym do klanu duchów plansz do komunikacji ze zmarłymi. Takie coś nazywa się, jak sobie wygooglowałam, podobno ouija (czytane jak francuskie „oui” i niemieckie „ja”, czyli „tak”) i prawa do nich, jeśli wierzyć Wikipedii, należą do firmy Hasbro XD). W skrócie są to po prostu deski/plansze z nadrukowanymi literami, po których przesuwamy jakimś tam wskaźnikiem (np. monetą) i dzięki temu nawiązujemy komunikacje z zaświatami.
Dla Koharu odpowiadanie na pytania śmiertelników było częścią… hm… hm… pracy? Nie wiem, co dokładnie jego klan z tego miał, ale chyba jakoś potrzebowali istnieć w pamięci ludzi, aby nie przepaść. Mężczyzna coś tam enigmatycznie i pokrętnie tłumaczył, że cała egzystencja ayakashi opierała się na wierze w nie, więc możliwe, że jedno z drugim było jakoś powiązane. W każdym razie, to właśnie podczas takiego rytuały nasz love boy poznaje się z MC, bo ta – jak łatwo się domyślić – pierdoczy rytuał i w efekcie sprowadza na siebie „zemstę” powiązanego z planszą ducha. (A trzeba było nie bawić się w mroczną magię!).
W skrócie to Koharu miał nawiedzać Misę, aby ukarać nieostrożną śmiertelniczkę, a potem jak już wyznaczy jej karę i ona wyciągnie z tego naukę, to ich drogi miały się rozejść. I chociaż początkowo brzmi to groźnie (mężczyzna pojawia się w kłębach dymu, grozi i nazywa MC swoim psem), to w rzeczywistości okazuje się (co wyśmiewa nawet Yukimaro), że odwalił dla niej taką scenkę dla lepszego dramatyzmu. Tak naprawdę Koharu bardzo lubił ludzi. Szybko przywiązywał się do osób, które rzekomo miał nawiedzać, robiło się emocjonalnie, a potem jeszcze trudniej było mu się rozstawać. Dlatego z Misą nie jest inaczej. Koharu niby w nieskończoność wydłuża czas, w jakim powinien wymyślić dla dziewczyny jakąś tam karę, a tak naprawdę po prostu się z nią zaprzyjaźnia i zaczyna ją wspierać. Jasne, co jakiś czas coś tam powarkuje, w typowy dla tsundere sposób, ale tak naprawdę to jest to 100% mama kura – bo robi wszystkim obiadki, ciągle sprawdza, czy bohaterka i towarzyszący jej kami dobrze się czują, udziela wsparcia albo po prostu ucha, gdy trzeba wysłuchać żali…
Stąd, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, romans postępował tutaj bardzo naturalnie, bo postaci najzwyczajniej szybko się polubiły, okazywały sobie życzliwość, chętnie chadzały na spacery we własnym towarzystwie… a wówczas od przyjaźni do zakochania został już im tylko jeden krok. Nie potrzeba więc było żadnych specyficznych fajerwerków ani nie wiadomo jakich tam zwrotów akcji, by pchnąć ich ku sobie. W swojej ludzkiej i duchowej formie Koharu był też najzwyczajniej atrakcyjny. Co nie umknęło uwadze ani Misy, ani jej matce, siostrze, czy przyjaciółce Sayacę – która zresztą miała własną, zabawną relację z mężczyzną. Jako fanka okultyzmu dziewczyna prawie co chwila bawiła się w zadawanie pytań przy pomocy planszy ouija i Koharu miał jej najzwyczajniej w świecie dość. Wręcz wpadał w panikę na jej widok.
No dobra, ale na razie brzmi to dość kolorowo. Więc co właściwie jest problemem tej ścieżki? W końcu każda fabuła potrzebuje jakichś antagonizmów i opowieść dedykowana Koharu nie jest w tym wypadku wyjątkiem.
Pierwszym wyzwaniem jest to, że Misa musi rozwiązać konflikt z matką – czyli ten dotyczący przyszłej kariery zawodowej. Mając jednak u swojego boku zarówno Koharu, jak i Yukimaro czy Tokę, ten wątek idzie nad wyraz gładko i można śmiało powiedzieć, że już w common route jest wszystko pozamiatane. To jednak prowadzi naszych bohaterów do nieuniknionego rozstania. Mogli bowiem się jej ukazywać tylko przez określoną ilość czasu i Misa jest z tego powodu bardzo zaniepokojona. Przyzwyczaiła się już przecież do swoich kumpli ayakashi&kami. Stąd – widząc jej przygnębienie – dość nieostrożnie Koharu podzielił się z dziewczyną pewną historią. Opowiedział jej o małżeństwie w klanie kitsune. W skrócie, to o tym jak ayakashi lisica straciła serce dla ludzkiego mężczyzny, chociaż miała poślubić istotę swego rodzaju, a człowieka jedynie oszukać i okraść. Całość miała być dla Misy tylko taką zabawną historyjką, ale Koharu nieopatrznie wykonał gest, składając palce w pyszczek lisa, a MC powtórzyła za nim zarówno układ dłoni, jak i słowa przysięgi wierności, oraz „skradła jego liskowi całusa”. Tym sposobem, zupełnie nieświadomie, rzuciła na siebie zaklęcie, czego bohaterowie nie zauważą od razu.
Prowadziło to do tego, że ilekroć Misie się wydawało, że Koharu oddala się od niej lub może zniknąć, to z miejsca pogarszało się jej zdrowie. Traciła przytomność. Kołatało jej w sercu. Zalewał ją pot. Ayakashi i kami wpadli więc w panikę, bo nie znali przyczyny jej dziwnego stanu, a nie chcieli jej porzucać, póki nie będzie bezpieczna i szczęśliwa. W końcu jednak dodali dwa do dwóch i Koharu obiecał, że sam rozwiąże ten problem i znajdzie jakieś rozwiązanie. Co sprowadzało się zasadniczo do tego, że zaprosił Misę na randkę na plaży i wyjaśnił jej, że to co do niego czuje, nie jest prawdziwe. (Już wcześniej, gdy się rozchorowała i leżeli w siebie wtuleni, Misa wyznała Koharu, że go kocha. Ayakashi nic jednak wtedy jej nie odpowiedział, ani nawet nie uwierzył). Dlatego próbował przekonać MC, że gdy tylko anulują zaklęcie, to jej uczucia także się zmienią, ale bohaterka wcale nie była tego taka pewna.
Wręcz przeciwnie – gdy tylko odwrócili rytuał, odczuła ogromną ulgę. Nie czekając też dłużej, pocałowała Koharu, bo chciała mu pokazać, że wcale nie była pod wpływem żadnej magii, ale szczerze i z własnej woli najzwyczajniej go pokochała. A skoro tak, to zostało im już tylko wymyślenie, jak być razem, bo klan Koharu nigdy nie pozwoliłby mu związać się z człowiekiem. Ryzykował więc nie tylko złamanie tabu, ale też bycie wyklętym albo uznanym za zdrajcę.
Co ciekawe, w tej ścieżce pojawia się jeszcze jeden, poboczny wątek, który wyjątkowo mi się podobał, bo pokazywał, że nie tylko love interest wysilał się dla Misy, ale ta również zrobiła dla niego coś miłego. Otóż okazuje się, że osobą, którą Koharu opiekował się w przeszłości, był Hibiki. Samotny, osierocony chłopiec często używał tablicy po szkole, bo nie miał za życia żadnych przyjaciół. Raz też nieopatrznie ściągnął na siebie uwagę potwora i Koharu obronił Hibikiego przed śmiercią kosztem utraty własnego oka. Nie sprawiło to jednak, że żywił do człowieka jakiś uraz. Jedynie zasugerował mu, że musi zmężnieć. Potem tylko bardzo żałował swoich słów. Gdy jakiś czas później odkrył, że dzieciak stał się ofiarą szaleńca i odebrał sobie życie, ayakashi obwiniał się, że mógł zrobić dla Hibikiego więcej. Że niepotrzebnie gadał mu o tym, że trzeba być silnym i samodzielnym, bo być może przez takie pieprzenie sprawił, że chłopiec nie wezwał go na ratunek. Misa organizuje więc dla obu panów spotkanie po latach i pozwala im się ze sobą… hmm… może nie tyle pogodzić, ile wyjaśnić sobie kilka nierozwiązanych żali i spraw. W efekcie Koharu postanawia, że nie odwróci się ponownie od Hibikiego i pomoże mu jakoś „przejść na tamtą stronę”. Co jak wiemy z innej ścieżki, nie będzie takie łatwe, bo Hibikiego trawiło pragnienie zemsty. Mimo to jakiś ciężar wyrzutów sumienia został zdjęty z ramion ayakashi, a Misa okazała się mądrą i wspierającą partnerką.
W pierwszym zakończeniu parka postanawia kontynuować swój romans, ale za plecami klanu. Aby inni ayakashi niczego się nie domyślili, zakochani spotykają się ze sobą przez 9 minut każdego dnia (bo to magiczna dla ich gatunku liczba). Jasne, nie było to rozwiązanie optymalne i sam Koharu szybko zaczął żałować i narzekać, że przez taki ułamek czasu w ogóle nie może się tymi randkami nacieszyć, ale na nic lepszego nie moli wówczas liczyć.
W jeszcze innym zakończeniu Koharu próbuje dogadać się z klanem, ale ci są zbyt uparci – rzucali na niego zaklęcia, próbowali mu wymazać wspomnienia, wyperswadować Misę, uwięzić go… i nic z tego. A skoro tak postawili sprawę, to mężczyzna doszedł do wniosku, że trudno. Może być wyrzutkiem, ale woli zostać z ukochaną, bo ta jest po prostu dla niego ważniejsza.
PODSUMOWANIE:
To kolejna ścieżka, która może nie powalała, ale była na tyle przyzwoicie napisana, że dobrze mi się ją przechodziło. Była niesamowicie „domowa” i „słodka”, bo tego love interest naprawdę miło się drażniło. Może dlatego, że zbyt łatwo popadał w zakłopotanie? Wiecie, na zasadzie, że on chyba naprawdę szczerze wątpił, iż ktoś może uważać go za atrakcyjnego. Można więc tylko podejrzewać, że nie cieszył się w klanie zbyt ogromnym poważaniem, skoro sam siebie przekonał, że nie ma szans, by zwykła dziewczyna mogła się w nim zakochać. Że to na 100% musi być efekt zaklęcia, zwłaszcza gdy obok są takie osoby jak Yukimaro czy Toka. Znacznie potężniejsi, pogodniejsi i ogólnie.
Fajnie również, że załatano pewną nieścisłość, która drażniła mnie w ścieżce Hibikiego. Poważnie zastanawiałam się, po co wprowadzono tam wątek tablicy, skoro do niczego on tak po prawdzie nie prowadził. Teraz jednak widzę, że były to podwaliny pod problematykę ścieżki Koharu, więc w tym kontekście tamte sceny nabrały wreszcie jakiegoś sensu.
Jeśli już więc mogę nad czymś ubolewać, to nad faktem, że Sayaka nigdy nie poznała prawdy o Koharu, bo bardzo chciałabym zobaczyć jej reakcje na to, że Misa kręci z prawdziwym duchem tablicy, którą tak kochała. XD Może twórcy wrócą do tego w sequelu, bo to ma spory potencjał komediowy. Muszę też przyznać, że tak samo, jak było w przypadku duetu Koyo i Seny, tak samo z Koharu i Yukimaro, ten drugi bohater podoba mi się znacznie bardziej jako „skrzydłowy” niż niezależny love interest i tutaj mnie nieproporcjonalnie mniej drażnił.
Stąd – jakby tak się zastanowić – to prawdopodobnie był najlepszy materiał na hasubendo, a w moim rankingu znalazł się niżej od ??? i Minamiego tylko dlatego, że w fikcji lubię bardziej problematyczne i nieprzewidywalne postaci. Koharu zaś był absolutnie zieloną flagą.