Uwaga: Virche Evermore -Error Salvation- to gra skierowana do dorosłych odbiorców i zawiera wiele triggerujących treści: w tym sceny przemocy słownej i fizycznej, szeroko rozumianego gore, odurzania i prania mózgu, samobójstwa, mentalności sekt, i wiele, wiele innych… Poniższa recenzja będzie odnosiła się do różnych, kontrowersyjnych scen z gry, więc proszę mieć na uwadze własny komfort psychiczny i powyższe ostrzeżenia.
Ta ścieżka jest tak ogromna, że w zasadzie mogłaby stanowić odrębną grę. Dlatego, przyznam szczerze, że nie wyobrażam sobie jej streszczania. Opowieść, zatytułowana Le Salut, łączy w sobie tak naprawdę historię dwóch love interest – Adolphe, którego najłatwiej byłoby podsumować stwierdzeniem „po prostu Ken”, i Ankou, czyli tajemniczego „Obserwatora Śmierci”, który wydaje się pochodzić z Hadesu. Tak naprawdę obejmuje jednak sporo powtórek z common route i wątków pozostałych panów – co nie dzieje się bez przyczyny. Zmusza nas jednak do ponownego przeczytania dokładnie tego samego contetu, co ja pozwolę sobie w niniejszej recenzji przeskoczyć, bo musiałabym inaczej napisać powieść.
Dobra, to opowiedzmy sobie zamiast tego trochę o postaciach. Zacznijmy zatem od Adolphe’a, czyli ukrytego, kanonicznego love interest tej gry. „Hola, hola, wędrowcze!” – ktoś by mógł w tym miejscu powiedzieć. Przecież kanonicznym love interes jest ewidentnie Yves? Przecież to on – jako jedyny z panów – akceptował Ceres w pełni, gdy nie nazwał jej Śmiercią, nie odtrącił, ciągle dawał nadzieje, a na dodatek opiekował się liliami, z którymi MC była powiązana. No, niby tak, ale, jak sam Yves zauważył, fakt, że losy Adolphe’a i Ceres się jednak połączyły, pomimo tego, jak mało było to prawdopodobne, samo przez się zasługiwało na nazwanie cudem. Nie uchodzi bowiem wątpliwościom, z czym zresztą ma problem sam zainteresowany, że Adolphe wypada niekorzystnie na tle innych panów: nie ma siły Lucasa, inteligencji Sciena, kreatywności Mathisa, ani odważnego serca Yvesa. W zasadzie to nawet mieczem walczy średnio, pomimo bycia liderem strażników. Na każdej możliwej płaszczyźnie jest więc albo przegranym, albo przeciętniakiem.
Ba! Jakby tego było mało, to od dzieciństwa dostawał nieźle w kość. Zupełnie jakby urodził się z jakimiś gorszymi statami od innych ludzi. Największą tajemnicą Adolphe’a, którą skrywał nawet przed najbliższymi, było bowiem to… że nie pochodził z Arpéchéle. Urodził się na innej wyspie, niedaleko miejsca, gdzie później wylądował przez przypadek. Dlaczego? Bo jego okrutni rodzice produkowali dzieci tylko po to, by sprzedawać je do niewoli. Adolphe uciekł więc przed takim losem, skacząc do wody, ale zamiast znaleźć ratunek przydryfował do równie przerażającego królestwa. Trudno bowiem uznać ojczyznę Ceres, wyspę, gdzie chodziły sobie Relivery i gdzie nikt nie traktował śmierci poważnie, jako raj na ziemi. Na dodatek odnaleziony i ostrzeżony przez siostrę Salome, Adolphe doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli naukowcy odkryją go i wpadnie im w łapy „drugi drifter”, to stanie się królikiem doświadczalnym.
Przytłoczony tym wszystkim Adolphe planował po prostu zemrzeć w spokoju, przekonany, że i go sieknie kiedyś klątwa wyspy. Tak się nie stało. Na dodatek poznał uroczą, cudowną dziewczynę, która sprezentowała mu sztylet, która wierzyła w niego i obwiniała się, gdy tylko miał kryzys. Ceres uważała wówczas, że to wszystko przez nią. Zupełnie nie rozumiejąc, że powstrzymała młodego mężczyznę przed próbą samobójczą i sprawiła, że stracił dla niej głowę. Adolphe nie potrafił się jednak w tej relacji odnaleźć. Zakochał się w Ceres, ale z drugiej strony zbyt utkwił w roli „starszego brata” i nie mógł się z niej w żaden sposób wydostać. A im bardziej się miotał, tym bardziej czuł się słaby i bezsilny, bo nieubłaganie zbliżał się moment, gdy ludzie mogli się zorientować, że jest za stary na rodowitego mieszkańca Arpéchéle.
Jak wiemy jednak z common route, w finale, to nie Adolphe, ale Ceres popełniła samobójstwo przytłuczona wyrzutami sumienia, że doprowadziła do kolejnego pożaru. Podcinając sobie gardło, przerwała swoje zaledwie 18-letnie życie… Podobno. Bo niedługo potem poznajemy Ankou, mężczyznę, którego ciało się regeneruje w mgnieniu oka i który ratuje bohaterkę, oferując jej nawet kontrakt. Jeśli Ceres powstrzyma szerzącą się śmierć, by Ankou nie miał tyle pracy w Hadesie, to on w zamian za to uczyni z niej normalną dziewczynę. Nawet rzuca na nią zaklęcie, by chwilowo zablokować jej moc = daje się jej napić własnej krwi. (Ah, Otomate kocha te wampiryczne nawiązania…).
I o ile Adolphe jest absolutnym człowiekiem zrobionym z folii. Tak przeźroczysty i niepotrzebny w fabule się wydaje, tak Ankou jest postacią aż nad wyraz skomplikowaną. Pojawia się nagle, mówi zagadkami, zdaje się znać przyszłość, ma dziwne moce i jeszcze wspiera Ceres praktycznie w każdej ścieżce. Ba! W niektórych daje się dla niej nawet zabić, a dodatkowo wydaje się kibicować jej romansowi z Yvesem, któremu okazuje natychmiastową przyjaźń. Dlaczego? Cóż… Ja prawdy domyśliłam się dość szybko, jeszcze nim odblokowałam Le Salut. Nie po to bowiem scenarzyści ględzili o technologii podróżowania w czasie, niby mimochodem, w innych opowieściach, by z tego wątku nie skorzystać.
Tak, Adolphe i Ankou to w istocie jedna i ta sama osoba. Albo raczej dwie inne istoty, bo pochodzące z odmiennych linii czasowych, ale posiadające elementy wspólne. Łatwo to było posklejać, bo twórcy nie silili się na subtelność. Obaj panowie tak samo reagowali na potrawy, które im smakowały – dziwną ekscytacją, ciągle się przekomarzali jak rodzeństwo, potrafili sprawnie używać miecza, a Ankou nazywał Adolphe’a nieudacznikiem. W czym miał powód, bo obwiniał go/siebie o to, że nie był wystarczająco dobry, aby uratować Ceres. Bo nigdy jej nie wyznał, co do dziewczyny czuje. Bo zawiódł swoich najbliższych i okazał się słabeuszem. Ogólnie, miał do siebie całą masę pretensji. Technologia podróży w czasie pozwoliła mu jednak spróbować naprawić dawne błędy. Adolphe cofnął się do przeszłości, by uratować ukochaną, ale… znalazł się w czasach 500 lat przed jej narodzinami!
I to właśnie tak powstała „legenda o Śmierci/smutnym, bladym mężczyźnie”, z którą rozmawiał pierwszy Drifter. Panowie się zaprzyjaźnili i znaleźli nawet sposób na uratowanie Ceres w przyszłości, gdy dziewczyna się już narodzi. Ankou (który w międzyczasie nieco zdziwaczał, przyjął nowe imię i zmienił wygląd) miał wyhodować w swoim organizmie przeciwciała, z których potem zrobiono by dla MC lekarstwo. Toksyny kwiatów przestałyby więc stanowić zagrożenie. Aby jednak to osiągnąć, przez kilka wieków Ankou musiał zjadać pajęcze lilie, co było procesem bardzo bolesnym. Zwijał się w cierpieniu, przeklinał swój los, tracił zmysły, zapominał już głosu i twarzy ukochanej… ale i tak kontynuował w samotności swoją straszliwą misję. Wszystko po to, by jego krew nabrała odpowiednich właściwości, a ten proces musiał potrwać wiele, wiele lat. A że Drifter miał dobre serce, zupełnie jak jego daleki krewny Yves, to zadeklarował się hodować dla przyjaciela kwiaty, by chociaż tak mu ułatwić zadanie.
Co dzieje się później? Ano, mijają wieki. Dziewczyna się wreszcie rodzi, dorasta, ale kiedy bohaterowie się spotykają „w dzień jej samobójstwa”, to Ankou opowiada bajeczkę o Hadesie i Obserwatorze, bo nie potrafi się przyznać do tego, kim jest. Na dodatek pewnych informacji po prostu nie może przekazać, bo doprowadziłoby to do paradoksu. Dlatego w grze pojawiała się ta dziwna cenzura. W efekcie dalej więc musi prowadzić swoją grę. Liczyć na to, że tym razem się uda, cieszyć z tego, że Ceres w ogóle pozwala mu być u swojego boku i obserwować kogo wybierze na swojego partnera. W czym bynajmniej nie popierał kandydatury Adolphe’a, bo dalej miał do siebie zbyt wiele żalu. Uważał po prostu – że na tamtym etapie i z takim nastawieniem – Adolphe nie byłby w stanie ochronić Ceres.
I cóż, moi drodzy i drogie, to była naprawdę krwawa ścieżka, która bez skrupułów pchnęła nas w otchłanie cierpienia, desperacji i bezsilności. Nie będę wymieniać wszystkiego, bo jak wspominałam, od cholery dużo się tu działo. Pozwolę więc sobie tylko zwrócić uwagę na najważniejsze punkty. W Le Salut zasadniczo wszyscy przyjaciele prędzej czy później współpracują nad pokonaniem wszystkich antagonistów. Jasne, niektórzy, jak Lucas, potrzebują więcej rozdziałów, aby zmienić front, ale ostatecznie każdy robi, co w jego mocy, aby wesprzeć zespół. Jean zostaje zmuszony do współpracy siłą – bo inaczej nie odzyskałby wykradzionego ciała Rosalie, a Mathis mu wszystko wybacza i nawet uważa za swojego brata. Yves i Hugo udowadniają, że ich więź nie ma sobie równych i rozwiązują wszystkie niesnaski. Lucas przyłącza się do pokonania Capucine i rozumie, że błądził, bo tak naprawdę wcale nie pomagał Nadii. A Scien zmienia swoje myślenie o klątwie, Reliverach i ogólnie sytuacji na wyspie – dla odmiany, wykorzystując swój wysoki intelekt do pomagania, a nie utrzymywania status quo.
Głównym „złoczyńcą” tej ścieżki i tajemniczym sponsorem z innych opowieści okazuje się za to Dahut, który nie istniał w pamięci Ankou, bo w tamtej linii czasowej już dawno został zgładzony. Zielonowłosy naukowiec tak naprawdę sterował za kulisami wszystkimi – w tym Jeanem i Capucine, bo potrzebował ich badań. Sam planował wskrzesić swoją matkę, dawną królową Christine, a także ukarać cały ród królewski. Tak naprawdę Dahut był bowiem okradzionym z tronu księciem — Liamem Revepoir. A sprawiedliwość w finale wymierzyła mu własna rodzicielka – siostra Salome. Okazało się bowiem, że Christine została potajemnie uratowana przez Sciena i zmieniona w Relivera. Dlatego też przyjęła nową tożsamość, aby się schować przed wrogami. Ufff…
Ta ścieżka ma przy okazji kilka zakończeń. W wielu z nich los Ceres jest zasadniczo przesądzony. Po tym jak Dahut eksperymentował na jej ciele, dziewczyna zmutowała i zamieniała się powoli w… w cholera wie co, ale na jej skórze pojawiały się znamiona przypominające lilie. Straszliwe ją to bolało i wiła się w agonii, a zakochani w niej panowie nie potrafili zdecydować, co mają teraz zrobić. Wiedzieli już, że na ratunek jest za późno. Nawet Scien im to potwierdzał. Antyciała nie były gotowe. Dahut albo był już martwy, a poza tym i tak go to wszystko tylko bawiło. Wydawało się więc, że nawet działając razem, Adolpje i Ankou znowu zawiedli. Zupełnie jakby powtarzanie porażki w niekończącej się pętli było im przeznaczone. Zmieniały się tylko pewne małe detale tej samej historii.
To dlatego, w jednym z endingów, Ankou decyduje się skrócić męki Ceres. Całkowicie stracił nadzieje i nie wierzy już, że cokolwiek by zrobili, to wyrwą się kiedykolwiek z tego piekła. Skrada potem zwłokom Ceres ostatni pocałunek, zupełnie jak wtedy, gdy pożegnał się z nią w przeszłości (gdy nie zdołał powstrzymać jej w porę przed samobójstwem), a potem doprowadza do unicestwienia samego siebie. (Chociaż teoretycznie był nieśmiertelny, to nawet on w pewnym momencie mógł ulec dezintegracji, np. dzięki przyniesionej z przyszłości broni).
W innym zakończeniu to Adolphe upiera się, by szukać pomocy za granicami Arpéchéle, przez co narażają MC na niekończące się cierpienie, bo ciągle podróżują i błagają różnych lekarzy o pomoc, której nikt nie chce im udzielić. Kiedy więc wreszcie chłopak się poddaje, to postanawia zostać drugim Ankou. Tym razem to on cofnie się w czasie, będzie zjadał kwiaty i spróbuje naprawić sytuacje po raz trzeci. Zresztą oryginał go w tym postanowieniu wspiera, bo nie widzą innego wyjścia. A my po raz kolejny cofamy się do już doskonale nam znanej sceny z prologu…
W kolejnym zakończeniu, znanym jako salvation, bohaterom udaje się znaleźć rozwiązanie. Ankou poświęca się, aby Adolphe mógł połączyć swoje zmutowane komórki z jego własnymi, dzięki czemu cały proces przemiany następuje szybciej. To pozwala im stworzyć wreszcie te upragnione przeciwciała i uratować Ceres. W czym zmienia się także sytuacja na wyspie. Ród królewski zostaje obalony i Scien wprowadza demokracje (ostatnia osoba, którą bym o to podejrzewała). Mathis zamieszkuje dalej z Jeanem i razem opiekuje się jakimś dzieckiem (kto im oddał sierotę?! Czy was tam kompletnie pogrzało?!). Lucas i Nadia mieszkają razem, wolni od sekty Egzorcystów, ale mężczyzna wstydzi się spotykać z przyjaciółmi. Zbyt dręczą go wyrzuty sumienia. Yves i Hugo postanawiają skorzystać z tego, że teraz są w strefie Schengen i wyruszają w podróż. Co najważniejsze jednak: technologia Reliverów nie jest już teoretycznie potrzebna, bo klątwa została zniesiona i ludzie żyją dłużej, dlatego zaniechano całego procederu (taaa… już wierzę, że to doprowadziłoby do zrezygnowania z nieśmiertelności… Jakoś dziwnym trafem miliarderzy w naszym świecie nie doceniają faktu, że mogą się zestarzeć i cały czas inwestują w badania, które umożliwią im wieczne życie. Dlaczego też np. taki Scien miałby nagle uznać, że spoko. Pokonał klątwę, to teraz może już szukać sobie trumny? Chociaż wcześniej wręcz pazurami chwytał się życia i tworzył kolejne kopie?).
Tymczasem Adolphe i Ceres czeka time skip. Offscreenowo byli razem ze sobą 5 lat. Dziewczyna organizuje coś w rodzaju przyjęcia dla przyjaciół, by uczcić swój powrót do zdrowia. Odpowiada też wreszcie na wyznanie miłosne, które mężczyzna wypowiedział, gdy tkwili razem w celi u Dahuta. Tak, też go pokochała. I nie, nie widzi już w nim brata, ale mężczyznę. Cieszyła się więc, że na nią poczekał, bo faktycznie potrzebowała, aby jej serce przygotowało się do tej zmiany. I to, moi drodzy, jest chyba największy happy ending, na jaki można liczyć po tym tytule. Choć nie ukrywam, że te ciągle powtarzanie w krytycznych momentach „nie, nie mogę umrzeć, muszę usłyszeć odpowiedź od Ceres!” lub „Nie, nie mogę umrzeć, muszę dać Adolphowi odpowiedź!” działało mi na nerwy i zepsuło mi trochę przyjemność z tej finałowej sceny. Za często tego używano. Jak jakiegoś cholernego przecinka w tekście.
PODSUMOWANIE: O bogowie! Ile ja miałam zastrzeżeń do tej ścieżki. Będę zupełnie szczera, ale ten bełkot, który w Virche Evermore nazywany jest nauką, doprowadzał mnie niekiedy do szewskiej pasji. Twórcom nie wystarczyły znikające raz na rok chromosomy, teraz jeszcze postanowili wprowadzić podróże w czasie, przeciwciała przekazywany przez zlizywanie krwi z palców i Reliverów o każdym możliwym kształcie i postaci (co zaprzeczało wcześniej opisanym zasadom działania tej technologii).
Najgorsze chyba jednak było to, że gdy bohaterowie za pierwszym razem pokonali Dahuta, to po prostu powiedzieli mu, że postąpił źle i ma iść do kąta. Oni nie czuli się na siłach, aby go osądzać, i chcieli to zostawić specjalnie powołanej do tego radzie. Nosz, cholera jasna. Nikt nie mówi, że macie go zasiekać na miejscu (chociaż po tym wszystkim, co zrobił, nie byłoby to tak dziwne), ale ogólnie ta scenka wyglądała, jakby dali mu tylko po łapkach, nawet nie związali, nie powalili, ani nie rozbroili, bo po cholerę? Facet trzymał ich w zbiornikach. Torturował tygodniami. Eksperymentował na nich. Doprowadził do tego, że Adolphe zmutował. A oni mu „luz stary, każdy popełnia błędy”?! Nic zatem dziwnego, że on dosłownie 3 sekundy później doprowadził do kolejnej masakry! I nawet nie miałam wówczas dla nich współczucia, bo nie znalazłam w sobie dość sił, aby odkleić czoło od biurka… Tak mocno o nie przywaliłam.
Miałam też absolutny, jak to się ładnie w slangu nazywa, pikachu face, gdy panowie – a mam tu na myśli Ankou i Adolphe, postanowili się nad konającą Ceres napierdzielać, bo musieli udowodnić swoje racje. Ja rozumiem, że twórcy od początku chcieli doprowadzić do jakiejś konfrontacji tych dwóch alternatywnych wersji naszego love interest, ale wyszło to nad wyraz dziwnie. Baba się tam zwija w bólu, a oni z uśmiechami na ustach poszli sobie na klepać dwa metry dalej. Wszystko po to, by na koniec i tak dojść do porozumienia, a Ankou się nawet w walce podłożył, czyli ogólnie nie miało to sensu. (Chciał tylko przetestować „determinacje” Adolphe, by sprawdzić, czy faktycznie jest warty Ceres. A jakby nie był, to co? Poszedłbyś po Yvesa i prosił o możliwość zastania swatką?).
Aby jednak nie było, że tylko narzekam… naprawdę lubiłam postać Ankou! Zachwyciły mnie jego CG, aura tajemniczości, sposób mówienia, poczucie humoru i ta niesamowita czułość, jaką okazywał swojej „księżniczce”. Kiedy więc oglądałam sceny, w których pożerał lilie i przeklinał niebiosa, naprawdę miałam ciary. A to nie często mi się w grach otome zdarza. Jestem więc gotowa wybaczyć twórcom naprawdę sporo win, bo uważam, że dla tego jednego motywu fabularnego było warto. Przy okazji, wielkie oklaski dla seiyuu, bo to, jak odegrał rozpacz Ankou, wycisnęło mi łzy z oczu, jak gąbkę. W efekcie, już wiem, że jak tylko pojawi się fandisk, to ja w pierwszej kolejności pewnie rzucę się właśnie na alternatywną historię dokładnie tej pary, bo wysłannik Hadesu interesował mnie znacznie bardziej od „po prostu Kena”.
Ta, ta, wiem, że taki był zamiar scenarzystów, że z tą „przeciętnością” to oni przegięli tak celowo, ale ja się przez to trochę czułam, jakbym dostała tego samego love interest w wersji early acess i już spatchowanego. Ten ulepszony i wielokrotnie aktualizowany Adophe bił na głowę swój prototyp, więc to jemu tak naprawdę znacznie mocniej kibicowałam. Tyle przecierpiał, aby Ceres była szczęśliwa, tyle oddał, a tak niewiele otrzymał w zamian – zaledwie uśmiech na pożegnanie, że naprawdę czekam teraz na jakieś nowe zakończenie dla niego. #HappyEndingDlaAnkou!