Arpéchéle is a small island country surrounded by the sea and black flowers of misfortune called Lycoris Noirges. The people of this country are born with a curse that leads to death at the age of 23. (…) (źródło: opis wydawcy)
- Tytuł: 終遠のヴィルシュ -ErroR:salvation-
- Developer: HYDE, Inc. & Otomate
- Wydawca: Aksys Games
- Pełen dźwięk: japoński
- Napisy: angielski
- Rozszerzenia i powiązane tytuły: Virche Evermore -EpiC: Lycoris- (fandisk 1#)
Linki
Bohaterowie
Główna postać:
Ceres 18-letnia dziewczyna uważana przez miejscowych za „Śmierć”. Odtrącona przez wszystkich, wiedzie smutne życie przekonana, że sama jej egzystencja jest niebezpieczna dla innych. |
Ścieżki / dostępni love interest:
Mathis Claude Nieśmiały szlachcic, który marzy o zemście na mordercy swojego brata. Prawie nie opuszcza swojej posiadłości. <<RECENZJA>> | |
Lucas Proust Łagodny, wędrowny nauczyciel, którego klątwa nieubłagalnie pcha w objęcia śmierci. Mimo to potępia technologię „wskrzeszania”. <<RECENZJA>> | |
Scien Brofiise Ekscentryczny i pozbawiony emocji geniusz, który stworzył technologię „wskrzeszania”. Poprzysiągł pokonać klątwe wszelkimi środkami. <<RECENZJA>> | |
Yves Słynący z filantropii szef Courrune, którego dobre serce kontrastuje z oszpeconym obliczem. Twierdzi, że kocha wszystkich ludzi. <<RECENZJA>> | |
Adolphe (Le Salut) Przybrany brat bohaterki z tego samego sierocińca i obecny lider Corps. Męczy go przeświadczenie o własnej przeciętności. <<RECENZJA>> | |
Ankou (Le Salut) Tajemniczy Watchmen of Death, który przybył z Hadesu, by zawrzeć z Ceres kontrakt i zmienić ją w zwykłą dziewczynę. <<RECENZJA>> |
Ocena ścieżek: (*♡∀♡) Ankou ⊳ Lucas ⊳ Scien ⊳ Yves ⊳ Mathis ⊳ Adolphe (ᗒᗣᗕ)՞
Recenzja
Virche Evermore -ErroR: Salvation- to gra, o której słyszałam, że została stworzona dla masochistów. Rozpacz, desperacja, brak nadziei, brak happy endingów – te określenia przewijały się na różnych social mediach, a ja nie byłam pewna, czy w ogóle brać się za ten tytuł. Do tej pory Otomate przyzwyczaiło mnie do raczej lekkiej, prostej fabuły. Jasne, czasami pojawiały się jakieś bardziej dramatyczne zwroty akcji, ale i tak człowiek wiedział, że prędzej czy później, po burzy pojawi się tęcza. Jeśli więc już na wstępie miałabym do czegoś porównać Virche Evermore -ErroR: Salvation- to pewnie do Hakuoki – jeśli chodzi o poziom dramatyzmu, a do even if TEMPEST – jeśli chodzi o poziom przemocy. Nie powiedziałabym zatem, że jest bardzo źle. Dlaczego? Bo gdy scenarzyści non stop bombardują nas krwawą łaźnią na randomach, to przestaje nas to po pewnym czasie ruszać. I właśnie z takim zobojętnieniem zmierzyłam się, przechodząc kolejne rozdziały, bo śmierć setek (czy iluś tam) postaci z tłumu poruszała mnie mniej więcej tak, co info o nienazwanych ofiarach po fikcyjnej bitwie w grze o samurajach. Stąd teraz wiecie, skąd takie porównanie. Przejdźmy jednak do konkretów.
Virche Evermore -ErroR: Salvation- opowiada historię 18-letniej dziewczyny, o domyślnym imieniu Ceres, która ma pewien problem. Otóż, wierzy, że jest jakąś manifestacją Śmierci. Na dodatek inni mieszkańcy są tegoż samego zdania, bo odkąd MC sięga pamięcią, to zawsze działy się wokół niej straszne rzeczy – najczęściej kończące się masowymi zgonami. To dlatego stała się społecznym wyrzutkiem. Nikt bowiem nie chciał zadawać się z kimś, kto najzwyczajniej sprowadzał pecha. Chociaż w jej przypadku pech to eufemizm. Ceres naprawdę miała podstawy, by sądzić, że nikt nie jest w jej obecności bezpieczny i chociaż zmieniała sierocińce, to dalej lękała się, czy nie zagraża osobom, z którymi dzieliła dach.
Jakby tego było mało to wyspa Arpéchéle, czyli ojczyzna Ceres, także jest nietypowa. Jej mieszkańcy borykają się ze zjawiskiem, które nazywają klątwą, a dokładniej to dożywają maksymalnie 23 lat. Z tego powodu, najwybitniejszy naukowiec w królestwie, opracował technologię, która przywracała zmarłych do życia, wgrywając ich pamięć do klonów. Takie osoby nazywało się później „Reliverami”, a chociaż miały swoje wspomnienia i umiejętności, to nie posiadały dawnych emocji. Nie czuły więc nic wobec swoich małżonków, rodziców czy dzieci. Nie obchodziły ich żadne więzi, a to często prowadziło do kolejnych dramatów. Zwłaszcza że władza na wyspie – sprawowana przez monarchię Revepoir – była absolutnie zafiksowana na punkcie własnej „nieśmiertelności” i miała w poważaniu problemy cywili.
I tu na scenę wkracza wysłannik Hadesu, tajemnicza persona, która nazywa się Ankou i która składa naszej bohaterce pewną propozycje. Jeśli Ceres odkryje źródło „klątwy” i sprawi, że w zaświatach będzie z tego powodu mniej pracy, to w zamian za to enigmatyczny mężczyzna wyleczy dziewczynę z jej przypadłości. Innymi słowy MC nie będzie już sprowadzać na swoich bliskich zagładę i będzie mogła żyć jak normalna osoba. Aby jednak zrealizować ten plan, bohaterka będzie musiała znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, m.in. o technologię Reliverów, odkryć tożsamość seryjnego mordercy o pseudonimie Bourreau, a także rozwikłać zagadkę czarnych lilii, których dotknięcie sprowadzało natychmiastową śmierć.
W tym zadaniu Ceres pomoże 6 love interest, z których każdy miał inną motywacje i problemy do rozwiązania, które niejako krzyżowały się ze śledztwem MC. Zacznijmy zatem od tych, którzy dostępni są zaraz po common route. Pierwszy to młody szlachcic Mathis, który co prawda unika jakichkolwiek kontaktów społecznych, ale imię Bourreau budzi w nim szaleńczy gniew i żądze zemsty. Kolejny to Lucas Proust, wędrowny nauczyciel, z którym dziewczyna zna się z sierocińca, a który zgodnie z panującą na wyspie klątwą musi wkrótce zadecydować o swoim losie. Ma już bowiem pierwsze objawy nieubłagalnego końca, ale mężczyzna postrzega Reliverów jako wynaturzenia. Następnym z tej paczki jest nieco przerażający Scien Brofiise. Niesamowicie inteligentny naukowiec, wybitny genetyk i ojciec technologii „wskrzeszania”, który jednakże pozbawił się emocji, a ludzkie życie straciło dla niego znaczenie.
Ale to nie wszyscy! Po ukończeniu ścieżki trzech wspomnianych panów, odblokowuje się dla nas opowieść Yvesa, zamaskowanego młodzieńca, który prowadzi coś w rodzaju gildii, świadczącej pomoc w… zasadniczo wszystkim. Yves bowiem nieustannie poświęca się dla mieszkańców Arpéchéle w nadziei na uzyskanie ich akceptacji. Nie bez powodu skrywa bowiem oblicze za zasłoną.
Wreszcie, ostatnia opowieść, którą można by nazywać „drugą kanoniczną” po tej Yvesa, to historia zatytułowana Le Salut i która nie dość, że stanowi zamknięcie dla całej gry i wyjaśnia (lub powtarza) wszystkie poruszone wcześniej kwestie, to jeszcze koncentruje się na dwóch postaciach jednocześnie. Przyszywanym bracie bohaterki, z którym zaprzyjaźniła się w sierocińcu i który jednocześnie jest kapitanem straży miejskiej – Adolphe, oraz wspomnianym wcześniej wysłanniku Hadesu – Ankou.
A trzeba dodatkowo zaznaczyć, że kolejność przechodzenia poszczególnych wątków nie pozostaje w tej grze bez znaczenia. Dlaczego? Bo najpierw MUSIMY zobaczyć bad endingi. Nie ma bata. Czy tego chcecie, czy nie, czy będziecie korzystać z solucji lub szukać drogi ucieczki, to i tak najpierw dostaniecie najbardziej krwawe, smutne i dołujące rozwiązanie. Dopiero po ukończeniu Le Salut możemy się cofnąć do wcześniejszych zapisów gry i odblokować zakończenia „Salvation”, które – uprzedźmy uczciwie – także do zbyt różowych nie należą. W przypadku części postaci powiedziałabym po prostu, że to alternatywny bad ending. Co samo w sobie nie było złe, bo do niektórych takie tragiczne finały pasowały, no ale nie liczcie wówczas na „żyli długo i szczęśliwie”.
I to chyba właśnie coś, z czym wielu odbiorców może mieć problem. Założeniem Virche Evermore -ErroR: Salvation- jest bowiem to, że najpierw mamy się namęczyć, a dopiero potem zaznać odrobiny nadziei. W czym dla mnie tych scen gore było tak dużo i pojawiały się tak często, że element jakiegokolwiek szoku szybko minął. Ktoś zaszlachtował cały sierociniec na oczach bohaterów? Typowy piątek. Nie ma co się tym przejmować, bo dosłownie za 3 sekundy protagoniści odkryją jeszcze z 20 innych zwłok w piwnicy. Żaden bohater dalszego planu nie jest bezpieczny, a postaci bez imion to już w ogóle padały jak muszki owocówki. Nie dało się więc przez to do nich przywiązać, nic nie obchodziły, zostały całkowicie zdehumanizowane, a kolejne CG z Ceres skąpaną w czerwonej posoce wywoływały co najwyżej uniesienie brwi. Potrafię sobie jednak wyobrazić, że część odbiorców może mieć inny poziom wrażliwości i dla nich taka fikcyjna makabra może być po prostu niesmaczna albo straszna. Warto więc mieć na uwadze, że Virche Evermore -ErroR: Salvation- nie jest grą dla każdego. A już na pewno nie, gdy przechodzicie jakiś trudniejszy moment w życiu.
W tym świecie przedstawionym scenarzyści dobitnie chcieli pokazać, że dla mieszkańców Arpéchéle ludzkie życie jest bezwartościowe i każdy myśli tylko o własnych czterech literach. Bo przecież, nawet jak padną, to powstaną jako Reliverzy. Po co więc się czymkolwiek przejmować? Do kogokolwiek przywiązywać? Jedynym celem wszystkich obywateli jest odłożenie jak najszybciej kasy, by mieć fundusze na ponowne wskrzeszenie. Nieważne, czy musieliby przy tym ukraść, pobić, zabić, czy trudnić się nierządem. Nie brak też fanatyków, którzy uważają Reliverów za obrazę bogów, a klony za potwory. Dlatego życie na wyspie jest ogólnie bardzo skomplikowane, krótkie i intensywne jednocześnie.
Osobiście jednak to nie z nadmierną przemocą, ale z wiarygodnością fabuły miałam w przypadku Virche Evermore -ErroR: Salvation- największy problem. Mam tu na myśli przede wszystkim naukowy bełkot, który pojawia się gęsto i często, a który jest tak bezsensowny, że to co bohaterowie wygadują na temat genetyki czy szeroko rozumianej biologii, woła o pomstę do nieba. Naprawdę ciężko się tego słuchało, a że niektórzy z panów mieli tendencje do prowadzenia długich monologów, które miały „brzmieć mądrze”, a tak naprawdę skrywały szambo, to człowiek czuł się jak na jakimś wiecu wyborczym. Takim wywodom towarzyszyły przy tym niezrozumiałe akcje (np. ktoś chciał kogoś zaatakować, ale nagle – bez powodu – się rozmyślił). Postaci często „teleportują się” na scenę, czyli dosłownie pojawiają i znikają zza krzaka. (I nie, nie mam tu na myśli przy użyciu zaawansowanej SF technologii XD). Ważne tropy wpadają pod nogi, gdy są potrzebne, a inne, oczywiste fakty, nie łączą się w logiczną całość, choćby postacie dostawały prawdą po mordach. Innymi słowy jakakolwiek wiarygodność i spójność akcji są w przypadku tej gry absolutnym żartem…
…a mimo to ukończyłam ją błyskawicznie i bardzo się wciągnęłam. Jak? Bo dosłownie chyba włączyłam sobie w mózgu filtr na to całe gore i idiotyzmy, w zamian za to, skupiając się na bohaterach. Szczerze polubiłam każdego z panów i ich ścieżki po prostu mnie interesowały. A rzadko tak mam, by zaciekawił mnie każdy z love interes. Zazwyczaj zawsze trafi się przynajmniej jedna opowieść, która okazuje się męczarnią. Tutaj jednak naprawdę trudno byłoby mi wskazać chociaż jeden przypadek. Na dodatek, nawet jeśli same powody, stojące za różnymi elementami układanki, były z *kaszel*, to kreacja wyspy i moralność jej mieszkańców, została bardzo oryginalnie przedstawiona. W końcu, ile znacie takich gier otome? I co zrobilibyśmy sami, na miejscu protagonistów, gdyby ktoś otworzył przed nami drzwi do nieśmiertelności? Czy zrezygnowalibyśmy z niej tak łatwo? Ale czy takie sklonowane twory, bez emocji, czyli tego, co czyni nas ludźmi, to dalej my?
Nie wiem, jak Was, ale mnie ta kwestia zaintrygowała i zdecydowanie wolę gry, w których nie wszystko jest czarno-białe. Zwłaszcza że poruszono tu sporo odważnych koncepcji i problemów, z którymi będzie borykał się nasz świat – w końcu nie od wczoraj pisarze i naukowcy zwracają uwagę, że miliarderzy już pracują nad zapewnieniem sobie życia wiecznego. Wizja przedstawiona w grze (i wynikający z tego podział klasowy) wcale nie musi być taka odległa. I jest dość przerażająca. Nawet jeśli póki co – przez naiwną fabułę – ocierała się o śmieszność, tak kiedyś może być naprawdę poważną sprawą. Szczególnie, gdy zastanowimy się jaką władze dają pieniądze.
Nie będę też ukrywać, że nie zostałam fanką MC. Pod wieloma względami przypominała mi Lilianę z Piofiore: Fated Memories. W tym sensie, że obie były wychowane przez zakonnice w jakimś sierocińcu. Obie były niejako ograniczone przez otoczenie, w którym przyszło im żyć. Obie pełniły typowo kobiece role. Obie musiały zmierzyć się z jakimś rodzajem przeznaczenia i wreszcie, obie były cholernie bierne… Poza jedną ścieżką (Lucasa), w której Ceres pracuje jako nauczycielka i odkrywa w sobie smykałkę pedagoga, tak w każdej innej jest albo panną w opałach, albo balastem, albo cheerleaderką dla swojego love boya. Jeśli zapewnia jakieś wsparcie, to tylko emocjonalne, bo nie jest w stanie stanąć w niczyjej obronie (poza jakimiś tam akcjami samobójczymi typu „przyjmę na siebie cios”), ani nie inicjuje planów, czy nie wpada na pomysły, jak jakiś problem rozwiązać. Ogólnie więc, chociaż rozumiem, że ona się swojej klątwy bała i miała przez to bardzo obniżone poczucie własnej wartości, to nie spodziewajcie się jakiejś dynamicznej protagonistki. Ceres przeważnie pogrążona jest w aurze smutku, towarzyszą jej pesymistyczne myśli, a dany love interest to nawet nie stanowi światełka na końcu tunelu, ale dalej wpycha ją w mrok. Cóż… taka konwencja? Zgaduję?
Od strony technicznej i artystycznej Virche Evermore -ErroR: Salvation- to wyjątkowo ładna gra. Chyba jedna z najoryginalniejszych, jakie dane mi było zobaczyć, od dłuuugiego czasu. Koncepcje postaci, ich ubiór czy pozy, są bardzo nietypowe. Stanowią więc przyjemny powiew świeżości, zwłaszcza że niektóre CG naprawdę przyprawiają o gęsią skórkę. Co zaś się tyczy innych ciekawostek, to w grze znajdziemy:
- Możliwość przeskoczenia do następnego wyboru
- Galerię z CG (dla love interest i common route)
- Sekcje z filmami (ending i opening) oraz soundtrackiem
- Flowcharta (pokazującego odblokowane wybory, CG i nieprzeczytany tekst)
- Listę scen (z podziałem na akty i postaci)
- Słownik z pojęciami z gry
- Możliwość ukrycia lub pokazania awatara bohaterki
- Możliwość ukrycia lub pokazania zdobywanych punktów wpływów
A zatem, przechodząc do podsumowania, Virche Evermore -ErroR: Salvation- to jedna z tych gier, które można uważać za niedopracowane… a jednocześnie ciężko o nich nie mówić czy zapomnieć. To trochę taki love and hate relationship, bo systematycznie czułam się przez scenarzystów traktowana, jak ktoś, komu można sprzedaż każdą fabularną breję… ale w sumie wychodziło na to, że mają rację, bo pomimo ilości face palmów i przewracania oczami, nie mogłam się oderwać od konsoli. Chciałam zobaczyć, co będzie dalej. Chciałam poznać prawdę o mocach Ceres. I – przede wszystkim – chciałam dotrwać do salvation endingów. By moje misiaczki zaznały troszeńkę szczęścia. Dlatego, koniec końców, uważam, że to była udana i bardzo ciekawa przygoda. Na pewno nie mogę polecić jej wszystkim, bo jednak to specyficzny tytuł. Jeśli jednak lubicie niekiedy zanurzyć się w mroku i odnaleźć w sobie wewnętrznego pesymistę, to może się okazać, że trafiliście na grę idealną. Ja z pewnością przelałam przy niej sporo łezek, chociaż zupełnie tego nie planowałam.