Akcja Root Later dzieje się w Shimane, do którego – po 15 latach – przybywa nasz główny bohater w celu odnalezienia dziewczyny, z którą korespondował listownie jako młodzieniec. Im jednak bardziej skupia się na jej poszukiwaniach, tym bardziej przekonuje się, że wszyscy bliscy z otoczenia Ayi skrywają jakąś nieprzyjemną prawdę i robią wszystko, co w ich mocy, aby utrudnić mu śledztwo. Co tak naprawdę stało się w Shimane i dlaczego osoba, która wysyłała mu listy, nosi imię uczennicy zmarłej na długo przed tym, nim bohater w ogóle zaczął z kimś korespondować?
- Tytuł: Root Letter: Last Answer
- Tytuł oryginalny: √Letter ルートレター
- Data wydania: JP: 2016-06-16 / EN: 2016-10-28
- Developer: Kadokawa Games
- Wydawca: PQube Ltd. & Kadokawa Games
- Pełen dźwięk: japoński
- Napisy: angielski
- Mój czas gry: ok. 25 h
Recenzja
„Root Letter” to gra, która dość długo wisiała na moim backlogu, bo najpierw kupiłam wersję zwykłą, potem Steam za free zgodził się wymienić mi ją na edycję rozszerzoną, a potem zupełnie o niej zapomniałam… W każdym razie, po kilku miesiącach, zauważyłam ją w swoich „planach” i postanowiłam wreszcie zmierzyć się z visualką, która chociaż leciwa, to jednak spotkała się z ciepłym przyjęciem na Zachodzie.
A przechodząc do konkretów: w „Root Letter: Last Answer” wcielamy się w mieszkającego w Tokio Nakamurę Takayukiego (imię do wyboru). Po ponad piętnastu latach mężczyzna odkrywa list od swojej korespondencyjnej przyjaciółki z dzieciństwa – Ayi Fumino, która mieszkała w prefekturze Shimane. Do tej pory Takayuki był przekonany, że ich znajomość zakończyła się na dziesiątym liście i obraził się na przyjaciółkę. Jakim więc cudem jedenasta wiadomość, na dodatek bez żadnych danych, znalazła się w jego mieszkaniu? I co właściwie oznaczały przeprosiny Ayi, gdy na papierze wyznała, że kogoś zabiła?
Wiedziony ciekawością i sentymentem (bo Aya, chociaż nigdy niespotkana na żywo, była jego pierwszą miłością), Takayuki postanawia udać się w podróż i odnaleźć przyjaciółkę. Kompletnie jednak nie przewidział, że wszyscy jej znajomi, o których wspominała w korespondencji, wprost staną na głowie, aby utrudnić mu śledztwo. Będą kłamać, grozić i zaprzeczać… Bohater zatem niejednokrotnie sam będzie musiał posuwać się do oszustwa i szantażu. A wszystko po to, aby odkryć prawdę, która może być bardziej pokrętna, niż początkowo przypuszczał. Czemu? Bo Aya Fumino nie żyje od dobrych kilkunastu lat! Nie było więc opcji, aby wysłała mu kiedykolwiek list, a w takim razie… z kim właściwie korespondował? Z duchem? Miejską legendą? A może złodziejem tożsamości?
Snappy, Shorty, Bestie, Mokney, Bitch, Four-Eye, Fatty – to grupka przyjaciół, o których Aya wspominała. Na przestrzeni ośmiu rozdziałów będziemy musieli odkryć, gdzie obecnie są i czym zajmują się w Shimane. Z czego każdy rozdział zaczyna się podobnie. Najpierw bohater otwiera jeden ze starych listów od dziewczyny, dowiaduje się z niego o jakiś wydarzeniach, a potem możemy wybrać dwie odpowiedzi z listy. W zależności od tego, jaką osobą okazał się Takayuki (np. czy interesuje się historią czy sportem), tak zmienią się rozdział dziewiąty i dziesiąty, prowadząc nas do zupełnie innych endingów. Z czego – poza true – wszystkie pozostałe są kompletnie absurdalne i z założenia miały chyba rozbawić odbiorcę, ale mnie tylko irytowały. Bajki o duchach, kosmitach czy rządowym oszustwie, to coś dla fanów teorii spiskowych, a ja zamiast tych alternatywnych, parodiowych zakończeń wolałabym po prostu lepiej dopracowany wątek główny. Czy chociaż postaci pobocznych. Bo, co tu dużo ukrywać, mamy do czynienia z galerią bardzo płaskich, stereotypowych bohaterów, z czego najgorsza była chyba sama Aya. Wiecie, taki japoński ideał wszystkich niewieścich cnót.
Tymczasem sam Takayuki, jak na osobę niewykształconą w tym kierunku, zdawał się mieć iście detektywistyczne zacięcie. Jego specjalną zdolnością, od którego pochodziła zresztą jego ksywa – Max, było dawanie z siebie wszystkiego w każdej sytuacji. Wiązała się z tym przez to dość dziwaczna mechanika, czyli tak zwany max mode. Od czasu do czasu, aby zmusić kogoś do wyznania prawdy, będziemy wybierali odpowiedź na odpowiednim „poziomie zaangażowania” ze specjalnego koła podzielonego na cztery etapy. Przy czym nie dostajemy żadnej, logicznej wskazówki, która opcja jest poprawna. Nope! Po prostu próbujemy tak długo, aż się uda lub skończy się czas. Co mi osobiście niezbyt przypadło do gustu.
Drugim istotnym elementem mechaniki jest chodzenie po mapie Shimane przez wybieranie poszczególnych lokacji z przewodnika turystycznego i klikanie podświetlonych na czerwono elementów tła. Czasami prowadziło to do zdobycia jakiegoś przedmiotu do ekwipunku lub wskazówki. Innymi razy gra wymuszała na nas po prostu bezsensowne szwendanie się po okolicy, bo musiało upłynąć ileś tam godzin, nim coś mogło się wydarzyć. Co w połączeniu z robieniem ciągle tego samego na potrzeby śledztwa – odkrywanie prawdy o jednym z przyjaciół, używaniu na nim max mode, odpisywaniu na listy… sprawiło, że szybko dopadła mnie monotonia. „Root Letter” okazało się po prostu mało interesujące, a zagadka obiecana we wstępie nie tak trudna do rozpracowania, stąd opór niektórych bohaterów i ich niechęć do rozmowy, wydawała się często przesadzona.
Na obronę edycji rozszerzonej dodam, że twórcy uczynili bardzo miły gest w stronę fanów. Po pierwsze w tej wersji możemy sobie wybrać, jaką oprawę wizualną preferujemy. Czy oryginalną – z rysunkami, czy odświeżoną – ze zdjęciami prawdziwych aktorów. Z czego sama zdecydowałam się na „Drama Mode” z aktorami tylko, dlatego że rzadko widuje w visualkach taką opcję. Obie wydawały mi się jednak porównywalnie dopracowane. Nie mogę również powiedzieć złego słowa o obsadzie. Seiyuu dali z siebie wszystko i chociaż nie przypadły im w udziale nie wiadomo jak ciekawe role, to udało im się głosem odegrać to, czego nie zdołały pokazywać zdjęcia. Zwłaszcza że czasami bohaterowie robili na nich dziwne grymasy, kompletnie niepasujące klimatem do sceny. Wreszcie, „Root Letter: Last Answer” to także dodatkowe epilogi do zakończeń z gry głównej. Włącznie z rozszerzeniami dla idiotycznych wątków, które z założenia miały być tylko takim tam żartem.
Mam jednak spore opory, aby po prostu polecić tę grę. Myślę, że nie zestarzała się dobrze i po jakimś czasie, będę miała ogromne problemy przypomnieć sobie, o czym w zasadzie była. Przez moment liczyłam, że nawiązanie do kultowego „Kagemushy” Kurosawy poprowadzi nas do jakiś ciekawych wniosków czy odkryć, ale była to próżna nadzieja. „Root Letter” jest bowiem dokładnie tym, na co wygląda na pierwszy rzut oka. Opowieścią o typowych, japońskich nastolatkach, którym życie dało na różnych etapach w kość, ale w sumie to takie ciepłe kluchy i 100% okruchy życia, a nie kryminał. Jeśli więc nie zrazi was już nieco zakurzona mechanika oraz wielogodzinne łażenie po Shimane, niczym gaijińscy turyści, to może i dacie się oczarować klimatowi małego miasteczka oraz romantycznym spotkaniom w deszczu. Jeśli jednak liczyliście na prawdziwą historię z dreszczykiem i odkrywanie nieprawdopodobnych sekretów… to nie tędy droga.
I chyba sami twórcy w pewnym momencie się zorientowali, że oglądanie ciągle tego samego może być po prostu nudne, bo po pierwszym przyjściu gry, możemy już całe rozdziały przeskakiwać – odpowiadając jedynie na listy, by zdeterminować zakończenie i wydarzenia w 9 i 10 rozdziale. Mnie jednak nawet przy intensywnym używaniu tej opcji, przewijanie scen naprawdę się dłużyło, stąd jako osoba, która w niejedno visual novel już grała, mogę stwierdzić, że nie było to zbyt przemyślane. Pomijam już zupełnie jedno z osiągnięć, które polega na kliknięciu 100 razy na przedmioty z tła… komu się to będzie chciało robić, pytam? Są jednak ciekawsze i przyjemniejsze sposoby na marnowanie życia…
A to prowadzi mnie do jeszcze jednego pytania. Nie mam bowiem pojęcia, skąd tak pozytywne oceny „Root Letter” na Steamie? Czy może to być efekt tego, że brakuje podobnych produkcji? Wiecie, visual nowelek, które nie stawiają na epatowanie erotyką i brutalnością, a faktycznie przypominają opowiadanie? Trudno powiedzieć… Cieszę się jednak, że odkrywanie sekretów Shimane już za mną, bo nie była to przyjemna przygoda.