Clyde to zdecydowanie chłopiec z plakatów, bo gdy odkrywamy prawdę o jego pochodzeniu, to okazuje się, że pełni jedną z najważniejszych funkcji w tym dość dziwacznym i chaotycznym świecie czarodziejów. W „Iris School of Wizardry Vinculum Hearts” wcielamy się bowiem w nastoletnią Arię Austin, sierotę i czarodziejkę półkrwi, która dostała tajemniczy list zezwalający jej na wzięcie udziału w egzaminach, a co się z tym wiąże, przystąpienie do nauki w prestiżowej akademii dla osób magicznie uzdolnionych. Na dodatek do takiej, gdzie mogą uczęszczać tylko osoby wywodzące się z elity – dzieci polityków, szlachty itd. Innymi słowy, mamy tutaj typowy motyw szarej myszki, na którą wszystkie zazdrosne rywalki będą sykać, a ona sama jakimś tajemniczym sposobem zwróci na siebie uwagę chodzącego bożyszcza, czyli wspomnianego Clyde’a.
Zresztą, bohaterowie poznają się już pierwszego dnia, bo gdy wiatr wyrywa naszej MC dokumentację z rąk, to nie kto inny jak sam „wizard-prince” (jak bohaterka go w myślach nazywa) ratuje ją z opresji. Potem, z inicjatywy Clyde’a, Aria dołącza jeszcze do szkolonego klubu dla wybrańców – the Society, który składa się z najbardziej podziwianych uczniów, a którym to MC może głównie… sprzątać. Tak, nie inaczej. Chociaż na pierwszym spotkaniu to jej pomysł na zorganizowanie wyjątkowego eventu cieszy się największym wzięciem. Aria proponuje, by top 5 szkolnych idoli użyło magii transformacji, czyli udawało inne osoby, co miało stanowić zabawę dla pozostałych uczniów. Oczywiście, nikt inny nie odgadł tożsamości organizatorów gry, poza Arią, której udało się wskazać poprawnie Clyde’a, dzięki czemu wygrała nagrodę w formie pocałunku w dłoń.
Później parka jednoczy jeszcze siły, w ramach pierwszych egzaminów w parach. Naturalnie, Clyde jest obskakiwany przez pół szkoły, ale dziewczyny nie robią sobie nadziei, bo podejrzewają, że jak zawsze będzie w grupie z Matiasem. Tyle że książątko miało tym razem inne plany i postanowiło sparować się z Arią. Podobno dlatego, by sprawdzić, jak poradzi sobie bez przyjaciela, bo do tej pory zbytnio na nim we wszystkim polegał, a po zakończeniu nauki będzie musiał przecież stanąć na nogi o własnych siłach. Ale tak naprawdę daję to okazje młodym, aby trochę poflirtować. Poznać się lepiej i przekonać, że darzą nawzajem sporym szacunkiem. Clyde’a zachwycała zdolność MC, która polegała na tym, że potrafiła zapamiętać każdy tekst, jaki kiedykolwiek przeczytała. (Pojęcia nie mam, czemu zatem ona miała tak kiepskie wyniki na egzaminach końcowych?). Aria z kolei podziwiała w love interest to, z jaką łatwością mężczyzna odnajdował się w towarzystwie i potrafił rozweselać innych.
Przy okazji nie ma tu mowy o żadnym developmencie postaci, bo cała fabuła dzieje się niby w ciągu roku szkolnego i akcja skacze sobie przez to czasem dzień, czasem tydzień, a czasem kilka miesięcy do przodu, w których trakcie nasi bohaterowie zbliżają się do siebie – ale my jesteśmy świadkami tylko małych fragmentów ich wspólnej przygody. Jak na przykład zajęć z transmutacji, podczas których Clyde prosi MC, by zamieniła się w kociaka. Tej to nie wychodzi i najpierw przyjmuje formę dorosłego zwierzęcia, a potem siebie – w ciele dzieciaka, ale za to z kocimi uszami i ogonem, co na długi czas jest dla niej powodem do wstydu. Czy gdy śpiewają wspólnie piosenkę, bo Clyde obawia się, że jeśli wystąpi solo, to spartoczy drugą zwrotkę.
W grze też pojawia się bardzo dziwny rozdział, którego początkowo wydawało mi się, że nie zrozumiałam przez błędy w tłumaczeniu. W sensie w tej ścieżce występowały niekiedy koślawe zdania albo literówki, ale było ich dużo, dużo mniej niż w innych switchowych portach tego wydawcy. W każdym razie Cylde, w ciele Matiasa spotyka nagle MC na korytarzu, przyciska ją do ściany i mówi, że zawsze miał na nią oko, więc niech wpadnie do jego pokoju… Aria jest skonfundowana, bo początkowo nie wie, z kim ma do czynienia. Dopiero potem domyśla się, że to jej love boy, ale że zaraz potem pojawiają się „tajemnicze postaci w czarnych kapturach”, które porywają mężczyznę, to nie ma czasu tego z nim omówić. Bogowie raczą wiedzieć, dlaczego zakochany już wtedy w bohaterce Clyde uznał, że będzie ją molestował, udając swojego przyjaciela i dlaczego oglądanie jej przerażonej i zdegustowanej, uznał za świetny żart… No, ale to pewnie kumają tylko scenarzyści. Bo to nie było w żadnym razie hot, ale dość creepne.
Niemniej MC rusza ukochanemu z pomocą, a wkrótce potem pojawia się też reszta odsieczy, bo cały klub the Society ma magiczne, strażnicze bransoletki. Nie było więc prawdziwego zagrożenia, a Clyde tłumaczy, że od początku planował tak wykiwać porywaczy. Czemu? Bo podobno tak naprawdę polowali na Matiasa… czy jakoś tak… i zrobił za żywą przynętę… ale MC się obraża, gdyż mieli odtąd dzielić wszystkie smutki i radości „pół na pół”, bo wcześniej podzielili się kanapką z wołowiną… naprawdę nie pytajcie… Jak mówiłam, to było dość dziwne. I dalej nie wiem, jakie znaczenie dla tej intrygi miało wcześniejsze molestowanie protagonistki. Aby porywacze mogli sobie chwile popatrzeć? Ktoś to ogarnął?
To, co jednak mi się podobało, to fakt, że bohaterowie postanowili być partnerami, bo to całkiem spoko, że przyjęli zasadę, iż odtąd razem będą rozwiązywać problemy, no i fajnie, że z Arii nie jest taka mdła pannica, ale dziewczyna była odważna i miała głowę na karku przez cały ten czas. Dla przykładu: sama wymyśliła jak użyć zaklęcia teleportacji, którego nigdy wcześniej nie testowała. Nie pobiegła więc z płaczem po pomoc do reszty kumpli.
Potem między bohaterami robi się jeszcze bardziej słodko-różowo, bo zaczynają chadzać na randki – na spacery po niebie, polatać na pegazie, przejść się po miasteczku itd. Clyde odwiedza również księgarnie Arii i poznaje tragiczną historię jej rodziny. W sensie, że straciła matkę i ojca w wieku 10 lat, z czym potrafi się identyfikować, bo sam również opłakiwał przedwczesną śmierć matki i siostry. A wspólne doświadczenia, nie tylko te dobre, ale i złe, jak wiadomo, zbliżają ludzi do siebie.
Stąd, aby MC nie czuła się samotna, Clyde nie wraca nawet na Gwiazdkę do domu, ale zamiast tego spędza święta w szkole. A my dowiadujemy się dzięki temu również, że bohaterowie poznali się już w przeszłości, jeszcze przed dołączeniem do akademii. Clyde był chłopcem, który pocieszał Arię, po tym jak straciła rodziców i płakała na placu głównym. To on dał jej wyczarowany, biały kwiat, a ona, po tak wielu latach, zachowała go i oddała mu w ramach prezentu świątecznego. Chwila, czy to nie Clyde w prologu mówił, że przedmioty stworzone przez magie, zgodnie z prawem, muszą zostać zniszczone? Tiaaa…
Co jest o tyle ciekawe, że w epilogu, po tym jak już Clyde i Aria zdają ostatnie egzaminy i zostają „królem i królową” roku, mężczyzna pyta protagonistkę, czy nie chciałaby być prawdziwą władczynią. W happy endingu wyznaje, że tak naprawdę jest następcą tronu, o czym wiedzieli tylko Matias i Keith. (Pojęcia nie mam jakim cudem mieszkańcy tej krainy, mając dostęp do magii, nie znają nawet tożsamości swoich władców i jak to niby funkcjonuje…? Po prostu nagle pojawia się jakiś typ z kapusty i mówi „Hej! Skończyłem 18-nastkę i teraz będę wami rządził, bua ha ha!”. A lud na to „Ok! Skoro mówisz, że jesteś królem, to co zrobić?”). No, ale skoro już oboje się kochają, to MC błyskawicznie się zgadza i chodzi od tej pory na lekcje do królewskiego lokaja, aby przyuczyć się do nowej roli. W końcu wiadomo, że ważniejsze jest składanie chusteczek i dyganie, niż dyplomacja, ekonomia czy historia…
W smutnym zakończeniu – tutaj nazywanym endless – Clyde zabiera ją na ostatnią przejażdżkę swoją bryką w formie pegaza i skrada dziewczynie pożegnalny pocałunek. Nie mówi jednak o swoim pochodzeniu, a wspólna wycieczka zamienia się nagle w dramę. Clyde zaczyna kaszleć krwią. Facet jakoś został otruty. Cholera jednak wie, kiedy i jak. Podejrzewają kelnerkę (?). W każdym razie zaklęcie „odtrutkowe” Keitha zdaje się na nic i ostatkiem sił Clyde wyznaje, że czekał na ponowne spotkanie MC, swojej miłości od pierwszego wejrzenia, aż 8 lat, więc i tak umiera szczęśliwy… A nie, stop! Przeżywa, ale zapada w śpiączkę. MC odwiedza go potem często i nawet próbuje obudzić pocałunkiem (co nic nie daje, bo nie jest księżniczką… czy tam żabą… czy co jest potrzebne). Pozostaje więc jej tylko wspominać i opowiadać mu historię. Btw. ciekawe czemu nie spróbowała tego samego triku z zaklęciem, które spełnia życzenia? Podczas egzaminów końcowych rzucili przecież tytułowe „Vinculum Hearts”, co sprawiło, że zrealizowali pragnienia praktycznie wszystkich uczniów w szkole. Bo niby magia nie działa tak silnie, jeśli używa się jej dla własnych celów? Tyle że po części ratowałaby przecież przyszłego króla… Ale co ja tam wiem o czarowaniu!
Taka se ta ścieżka. Chyba po prostu przyzwyczaiłam się już do pewnego poziomu fabuły serwowanej przez OperaHouse i ta nie odbiega od tego, co widziałam do tej pory. W sensie dało się ją przejść bez większych trudności, oprawa wizualna była bardzo ładna i tutaj, wyjątkowo, podobała mi się aktywniejsza i zaradniejsza MC. Sam Clyde był jednak kreacją bardzo niespójną. Z jednej strony taki wyidealizowany bożyszcz, z drugiej typ rzucał teksty podrywowe jak podpity wujek Stasiek na weselisku (np. scena na korytarzu). Pewnie bardzo szybko zapomnę, o czym w zasadzie była ta opowieść. Ale jeśli szukacie jakiejś lekkiej otome, bez dziwnych zwrotów akcji i przesadnej dramy, to ta ścieżka powinna Wam się spodobać. Dobra na start, gdybyście planowali przygodę z tym tytułem. Chociaż miała też swoje dziwne momenty np. sceny, w których MC przyrównywała Clyde’a do swojego zmarłego ojca, a ten nie wiedział jak na to taktownie zareagować. Ah, no i jak zawsze, przyjemnie się słuchało głosu Kakihary Tetsuyi, chociaż mam wrażenie, że tym razem nie wniósł swoją grą aktorską niczego do postaci.
Btw. podobała mi się MC w tej ścieżce. Była jakoś tak bardziej zaradna. A sam Clyde? Jak typowy prince-charming. Nie miałam po nim żadnych oczekiwań i zdecydowanie nie wybił się poza ramy schematu.