A twenty-dollar bill, four summers, fifteen years, and a one of a kind life. Create an experience that’s all your own in this near-fully customizable visual novel where you grow from childhood to adulthood with the lonely boy next door. (źródło: opis wydawcy)
- Tytuł: Our Life: Beginnings & Always
- Developer: GB Patch Games
- Wydawca: GB Patch Games
- Pełen dźwięk: brak
- Napisy: angielski
- Mój czas gry: ok. 12 h
Podstawowa wersja gry jest darmowa i do pobrania tutaj:
Recenzja
Uwaga: w czasie, gdy pisałam recenzje, dostępna była tylko jedna ścieżka.
Chyba o recenzję żadnej gry nie byłam pytana tak często jak „Our Life: Beginnings & Always”. Cieszę się więc, że wreszcie mogłam zapoznać się z tym tytułem. Czy było warto? Cóż, mieliście rację, to była bardzo ciekawa produkcja, do której sumarycznie podeszłam dwa razy, a spokojnie dałoby się ją ukończyć jeszcze z kilka. Zaznaczę również, że wersja, o której mówię, była już wyposażona w dwa dostępne DLC: Step 1 i Step 2.
Uwaga: Obecnie gra oferuje jeszcze Baxter’s Story ze Stepem 3 i 4, Derek’s Story ze Stepem 2 i 4, Cove Wedding Story (czyli dodatek do Stepu 4), oraz Expansions do Stepu 2 i 3.
W każdym razie „Our Life: Beginnings & Always” to gra, która dzieli się właśnie na 3 etapy. W pierwszych z nich nasza MC ma 8 lat, w drugim 13, a w trzecim jest już młodą dorosłą, która rozważa, czy poświęcić się pracy, szukaniu siebie np. przez podróżowanie po Europie, czy studiowaniu. Całość zaś wieńczy epilog podsumowujący. Można więc powiedzieć, że towarzyszymy naszym bohaterom przez najbardziej dynamiczny okres ich życia. Z pewną poprawką na to, że akcja dzieje się w 100% amerykańskich realiach i pewne problemy życiowe, wybory, czy możliwości, mogą być niezrozumiałe albo obce dla polskiego odbiorcy (np. rodzic mieszkający w innym stanie/wszechobecny rasizm/małżeństwa jednopłciowe). Jakby nie patrzeć szara, słowiańska rzeczywistość często mocno odbiega od tego, czego doświadczają nasi rówieśnicy z Zachodu. Borykamy się również z innymi wyzwaniami, ale nie była to bariera kulturowa, która jakoś mocno by mi przeszkadzała. W końcu wszyscy jesteśmy oswojeni z hollywoodzkim kinem czy serialami dla młodzieży. A pewne rzeczy są przecież dla wszystkich ludzi wspólne (bez względu na korzenie) i właśnie z poruszaniem takich kwestii „Our Life: Beginnings & Always” radzi sobie nad wyraz dobrze.
W pewnym momencie aż kusiło mnie, by nie nazywać tej produkcji grą, ale jakimś symulatorem albo narzędziem, mającym pomóc w samoakceptacji. Dlaczego? Bo chociaż wspomniałam o MC jak o kobiecie, to tak naprawdę mamy pełną dowolność w wyborze naszego protagonisty. A kiedy mówię „pełną”, to naprawdę nie żartuję, bo w żadnej visual novel nie widziałam dotąd takiej mnogości opcji. Nie tylko będziemy mogli określić płeć: czy chcemy, by do naszego bohatera/bohaterki zwracano się she/he/they, ale również charakter, kolor skóry, włosów, wzrost, wagę itd. Co będzie miało swoje przełożenie na pewne sytuacje życiowe: np. wysoka MC będzie mogła pomóc niskiemu koledze w zdjęciu książki z regału. Przebojowa: przywalić irytującemu dzieciakowi, nieśmiała zaś: poprosić o pomoc rodziców. A jakby tego było mało, na dalszym etapie życia, pojawią się też kwestie ideologiczne. Będziemy mogli np. zostać weganką (to jedyna, znana mi gra, która kiedykolwiek mi to umożliwiła i już za to powinnam ich pokochać!) oraz określić, jaki mamy stosunek do własnego ciała. Dla przykładu: czy je akceptujemy, czy nie? W tym drugim przypadku: czy np. przeszliśmy jakąś terapię hormonalną albo dokonaliśmy zmian chirurgicznych itd.? A może mamy po prostu kompleksy np. przez za małe piersi? A co z kwestiami sercowymi? Czy pociągają nas chłopcy, dziewczyny, nie mamy zdania, lubimy wszystkich, jeszcze nie odkryliśmy itd.?
Poważnie, ta mnogość wyborów jest powalająca, a tym bardziej imponuje, że przekłada się potem na konsekwencje w grze. Bohaterowie pamiętają nasze nastawienie i tym sposobem zmieniają się określone sceny: np. jako weganie możemy spotkać się z problemem braku odpowiedniego dla nas jedzenia na przyjęciu i być tym faktem zasmuceni, zrobić dramę, albo to wszystko zignorować. Osoby uczulone na laktozę muszą nosić ze sobą wszędzie tabletki. A jeśli nie czujemy się dobrze we własnym ciele, możemy poprosić najbliższych o wsparcie. Pomyślałam więc sobie, że gdybym zetknęła się z „Our Life: Beginnings & Always” jako nastolatka, to pewnie pomogłoby mi to zastanowić się w spokoju nad pewnymi kwestiami, które kiedyś były ogromnym wyzwaniem, a których szalenie łatwo dałoby się bezstresowo uniknąć, gdyby człowiek wiedział jak postępować. Stąd jeszcze raz zaznaczę, że faktycznie widzę ten tytuł w roli jakiegoś „symulatora dorastania”…? I w tej funkcji wypada naprawdę wzorowo.
No, ale ja wciąż nawijam o kreacji postaci, a Was pewnie interesuje fabuła. Przejdźmy więc do konkretów! W „Our Life: Beginnings & Always” wcielamy się w Jamie Last (= imię i nazwisko do wyboru), która mieszka (na potrzeby recenzji założę jednak, że to kobieta) wraz z rodziną na Hawajach. Dziewczyna jest sierotą, która wraz ze starszą siostrą została adoptowana przez dwie matki. Początkowo, jako dziecko, Jamie niewiele z tego rozumie, ale wraz z upływającymi latami będziemy mogli dowiedzieć się więcej o jej przeszłości oraz określić nasz stosunek do tej sytuacji. I tak sobie życie naszej bohaterki płynie, na tym raju dla turystów, aż pewnego dnia, do domu naprzeciwko wprowadza się rozwiedziony mężczyzna ze swoim synem Covem Holdenem. Ponieważ chłopiec jest bardzo nieśmiały i przygnębiony nowym domem, pan Holden próbuje naszej MC zapłacić za zaprzyjaźnienie się ze swoim trudnym synem, a reszta… zależy już tylko od nas.
Od początku naszej znajomości z Covem sami decydujemy, jakie mamy do niego nastawienie. Możemy go ignorować, darzyć przyjaźnią, albo może się stać naszą pierwszą, dziecięcą miłością. Na kolejnych etapach gra umożliwia nam zweryfikowanie swoich wcześniejszych wyborów i tak bez problemu możemy się odkochać albo pozwolić uczuciu kwitnąć – aż zmieni się wreszcie w coś naprawdę poważnego. (Ale jak wolicie „drogę przyjaźni” – to nic nie stoi na przeszkodzie! Romans nie jest tu celem sam w sobie, a jedynie dodatkiem). Wreszcie sam Cove również nie pozostaje na nasze decyzje obojętny i to od wcześniejszych wyborów zależy jego wygląd, charakter i zainteresowania. Mężczyzna może m.in. bardziej skupić się na nauce albo na sporcie. Może również być bardziej otwarty albo zamienić się w absolutnego introwertyka. Chociaż trzeba przyznać, że nawet w swoim najbardziej luzackim wydaniu Cove zawsze jednak jest dość zdystansowany. Gra pozwala także wybrać nam poziom fizycznej otwartości. Możemy bowiem zablokować to, by Coven przejmował inicjatywę bez pytania (np. nigdy nawet nie obejmie bohaterki, jeśli nie usłyszy wyraźnego „tak”) lub dać mu większą swobodę (co w moim odczuciu było jednak znacznie bardziej naturalne – bo, powiedzmy sobie szczerze, w rzeczywistości nie mamy mocy kontrolowania ludzi, by odmówić im nawet tego, że spontanicznie chwycą nas za rękę, ale rozumiem, jaki cel przyświecał twórcom. Chcieli być delikatni i taktowni jak to tylko możliwe. Sprawić, by grając w „Our Life: Beginnings & Always” każdy czuł się tak komfortowo, jak to tylko możliwe i stworzył takiego MC, i takie relacje z otoczeniem, jakie tylko sobie wymarzy).
Na każdym etapie przechodzimy więc coś w rodzaju prologu, potem mamy do wyboru 5 wspólnych „momentów” (DLC rozszerzają te opcje o dodatkowe 5: czyli w sumie 10 wspomnień/wydarzeń na etap), a po ich zobaczeniu „lato się kończy” (bo scenki zawsze dzieją się w wakacje), a my starzejemy się o kolejne kilka wiosen, aż do zakończenia opowieści… I ot, to już cały gameplay, który od strony technicznej nie odbiega niczym od standardowej visual novel: gadające głowy z widoczkiem w tle, jakieś CG w nagrodę i drzewko dialogowe z opcjami do wyboru przy rozmowach itd. Od strony graficznej postacie średnio mi się podobały, bo jednak coś nie gra z ich proporcjami, a i „landrynkowa” kolorystyka wybrana przez twórców jest dość dziwna (plastikowo to wszystko wygląda…). Podobnie jak nie uraczymy tu fajnej muzyki, ani nagrań lektorskich (postacie dukają tylko pojedyncze słówka od czasu do czasu – w tym nasze imię, jeśli wybierzemy je z dostępnej listy/zostaniemy przy „Jamie”), ale już sama warstwa tekstowa nie budziła zastrzeżeń.
W czym podstawowa zawartość jest absolutnie za darmo, możecie więc sobie ją przejść w ramach testu, czy w ogóle Wam podejdzie. Ja zdecydowałam się od razu na zakup DLC, bo jednak lubię twórcom zawsze jakoś rekompensować ich trud, a poza tym – co tu dużo ukrywać, to zawsze więcej contentu, CG i możliwość zobaczenia, jak naprawdę scenarzyści wyobrażali sobie swoje dzieło w pełnej okazałości. Szczególnie że momenty z DLC uważam przy okazji za znacznie ciekawsze od tych darmowych. Na przykład, jako dzieciak, będziemy mogli z Covem spróbować uciec z domu albo udać się na poszukiwanie duchów. Jako nastolatka z kolei: udamy się wspólnie z obiema rodzinami na piknik i możemy spróbować nocować z naszym love boyem we wspólnej koi (dosłownie: za plecami rodziców) lub udać na imprezę urodzinową do koleżanki, by poszerzyć krąg znajomości. Te darmowe momenty są więc zwykle dość „grzeczne” i spokojniejsze, a płatne dostarczają fluffu i przygody.
A chociaż najwięcej czasu spędzimy w fabule z zielonowłosym sąsiadem, to w grze pojawiają się też inne postaci poboczne jak Derek, kolejny znajomy z wakacji, nasza przebojowa siostra Elizabeth, wredni sąsiedzi, dziwny dzieciak Jeremy, czy psiapsiółka Terri… Gra dobrze radzi sobie z pokazywaniem, jak pewne więzi z czasem się psują, a potem pojawiają nowe w nieustannym cyklu jakim jest dorastanie. Ludzie, bez których kiedyś nie wyobrażaliśmy sobie życia, po prostu odchodzą, a ich miejsce zajmują przyjaciele, których nigdy nie sądziliśmy, że będziemy mieć. I jeśli już miałabym się czegoś przyczepić, to byłaby to właśnie kreacja rodziców. O ile powiedźmy, że staruszek Cova i jego zwariowana matka mają jeszcze jakieś minimum osobowości (= dają radę)… tak wszyscy w czwórkę, razem z mamami naszej MC, wpisują się dokładnie w ten sam typ przebojowego, wyluzowanego rodzica, co było cholernie nudne i nierealistyczne. Oni nawet wręcz czasami gadali jak aktorzy z reklamy. Nie jak prawdziwi ludzie, ale jak jakieś twory, bez kropli krwi w swoich cyfrowych żyłach. Potrafili tylko w kółko powtarzać „kocham cię, jestem z ciebie dumna, dasz sobie radę…” – co przestawało przypominać faktyczne relacje międzypokoleniowe, a brzmiało jak sesja terapeutyczna lub spotkanie z trenerem. Bodaj w samej końcówce gry, raz jeden, zdarzyło się coś w rodzaju kłótni czy nieporozumienia ze staruszkami. Nie podobało mi się również, że na początku gry, praktycznie cały czas antagonizowano Elizabeth i każdy wybór zmuszał nas do opowiedzenia się po stronie Cove’a lub siostry. Ja rozumiem, że dzieciaki z natury są zaborcze, egoistyczne i bywają dominujące (dopiero potem uczymy się zdrowego funkcjonowania w grupie), ale jako ktoś, kto sam wychował się ze starszą siostrą i miał dziecięcego kumpla, czułam się tą ciągłą walką zmęczona. Tak jakby oni nawet raz nie mogli się po prostu w spokoju bawić wspólnie, bo rodzeństwo zawsze jest przedstawiane tutaj jako potencjalny wróg i taki cartoonowy antagonista.
Kolejna rzecz, o której wspomnę, nie może być już traktowana jako stricte warsztatowa wada, bo wynika z moich osobistych preferencji. Zgaduję, że twórcom „Our Life: Beginnings & Always” bardzo zależało, by była to taka sielankowa gra, dlatego nie dzieją się tu żadne dramaty. Nawet w okruchach życia zwykle scenarzyści pokazują nam bezwzględność i niesprawiedliwość losu, a po każdej porażce „podnosimy się z nowymi doświadczeniami silniejsi”, ale tutaj nie będzie takich scen. Egzystencja naszych bohaterów faktycznie jest idylliczna jak niekończące się wakacje. Największym niepokojem jakiego doświadczymy, jest niepewność uczuć Cove’a (jeśli np. zdecydujemy się odgrywać postać pasywną, która nigdy nie pokona swojej nieśmiałości) oraz może to, że jego rodzice się rozwiedli (chociaż i tak żyją ze sobą w przyjaźni, wszystko jest super, odwiedzają się wzajemnie i ogólnie chłopak widuje obu). Innymi słowy: oni są tam naprawdę na tych Hawajach cholernie szczęśliwi i może dlatego wspomniałam o tej różnicy kulturowej. Osobiście lubię dobrą tragedię. Głównie dlatego, że życie – niestety – już od dzieciaka daje nam w kość. Musimy mierzyć się z uzależnieniami, często biedą, nietolerancją, samotnością, różnymi wadami i ekscesami rodziców, otoczenia, itd. Ale może tak jest w sumie lepiej? W sensie: że te wszystkie przykre rzeczy czekają na nas w świecie realnym, a w „Our Life: Beginnings & Always” znajdziemy sobie taką bezpieczną przystań, do której możemy przenieść się z herbatką w ręku i kocykiem? (Sami twórcy mówią o swojej grze, że to taki „feel-better symulator” – na pokrzepienie ducha. Możliwe więc, że gra sprawdziłaby się idealnie na poprawienie nastroju, np. gdybyście byli zdołowani… Cove jest przecież tak uroczy, że w każdym wydaniu potrafił serdecznie rozbawić! Miałam banana na twarzy przez całą scenę wspólnego grania w „wisielca”, a to nie jedyny raz gdy chichotałam pod nosem).
Stąd, przyznam szczerze, wcale się nie nudziłam, chociaż zazwyczaj nie jest to moja ulubiona konwencja. Fajnie grało mi się zarówno, jako jąkająca się, nieśmiała dziewczyneczka wzdychająca do Cove’a już jako kilkulatka, jak również przebojowa laska, która ciągnęła go za sobą po części z braku wyboru – bo na wyspie nie było innych rówieśników. W przyszłości twórcy obiecują również więcej opcji romansowych. (Już teraz w grze można znaleźć placeholdery dla planowanych CG np. Dereka). Możliwe więc, że z czasem ten tytuł będzie jeszcze bardziej rozbudowany i interesujący. Ale nawet w swojej podstawowej formie, zdecydowanie zasługuje na Waszą uwagę. To strasznie sympatyczna, ciepła gra, przy której często będziecie się z rozczuleniem śmiać, jakbyście swatali młodsze rodzeństwo. Zwłaszcza jeśli lubicie takie obyczajowe klimaty. Ja pewnie jeszcze skuszę się wrócić do Sunset Bird – wraz z pojawieniem się nowym rozszerzeń, a tymczasem dziękuję Wszystkim za polecenie tego tytułu. Trzymam kciuki za GB Patch i ich przyszłe gry!