Uwaga: Każda ścieżka w grze posiada wersje „Stay” i „Non-Stay”. Oznacza to, że Alice może: albo mieszkać na tym samym terytorium (Posiadłość Kapelusznika, Zamek Kier, Wesołe Miasteczko, Wieża Zegarowa), co postać, której ścieżkę chcemy poznać, albo mieszkać na obszarze innego terytorium i jedynie danego bohatera odwiedzać. W przypadku niektórych postaci pojawiają się też dodatkowe endingi i sub-eventy – ale w ramach tej serii recenzji będę o nich wspominać tylko, jeśli mają jakieś istotniejsze znaczenie.
Tak sobie myślę, że to pewnie była dla mnie najtrudniejsza do ukończenia ścieżka. Nie jest tajemnicą, że nie lubię archetypu podstarzałych tatuśków, którzy szukają młodszej kochanki w wieku własnych córek. Na dobitkę projekt postaci Gowlanda i otoczenie wesołego miasteczka też mnie nie zachwyciło, bo nie przepadam za takimi miejscami. Paradoksalnie jednak – pomimo swoich uprzedzeń – uważam, że ten love interest całkiem dobrze traktował naszą bohaterkę, a nawet dał jej bardzo dużo przestrzeni, aby mogła najpierw poukładać swoje emocje i myśli.
Standardowo zacznijmy zatem od wersji historii, w której Alice – po tym, jak została uprowadzona przez Białego Królika Petera – decyduje się zamieszkać u jednego z „władców” Wonderlandu. W tym wypadku wybiera wesołe miasteczko i protekcje kierującego nim Gowlanda. Faceta, który raczej nie budzi powszechnego poważania, bo inni z liderów śmieją się z jego imienia (które pochodzi od „Merry Go Round” – powszechnie znanej karuzeli z konikami). Na dodatek, wydaje się dość nieporadny, a i jeszcze prześladuje podwładnych swoim przeświadczeniem o muzycznym talencie.
I to właśnie w taki sposób Alice zaprzyjaźnia się z Gowlandem. Ten często odwiedza ją w pokoju, aby zapytać, czy niczego jej nie brakuje (co bohaterka uważa w s umie za creepne – bo mówi, że czuje się zupełnie, jakby prześladował ją jakiś napalony staruszek-podglądacz). A potem sama zaczyna zachodzić do pokojów Gowlanda, gdzie ten oddaje się swojej pasji muzycznej. Namawia nawet Alice, by z nim coś wspólnie zagrała, ale kiedy prosi ją o wybranie dla siebie instrumentu, ta wskazuje drzwi. Trzeba przyznać, że nasza MC dalej jest bardzo cyniczna i zabawna, ale chłodna postawa tym razem nie wystarcza, aby mogła tak łatwo wykaraskać się z sytuacji.
Tym sposobem Alice musi uczestniczyć w koncercie, który niczym nie różni się od kakofonii. Dziewczyna nawet komentuje, że gdy Gowland gra, to jest to tak potworne, „jakby za każdym razem wymyślał nowe gatunki muzyczne”. Co sam zainteresowany uważa za komplement i podkreśla, że jego specjalnością są skrzypce. Chociaż to bynajmniej nie tak, że wydobywa z nich jakieś możliwe do tolerowania dla ludzkiego ucha dźwięki.
Cała ta sytuacja przypomina z kolei dziewczynie o tym, że gdy jeszcze żyła jej matka, to niekiedy koncertowała dla niej na pianinie. Co było nawet miłym doświadczeniem. Ale skoro Gowland zmusza MC teraz do słuchania tego hałasu, to niech w odwecie również cierpi i zobaczy, jak ona sama maltretuje, po latach bez praktyki, klawisze… Tyle że facet bynajmniej nie jest zdolnościami Alice rozczarowany, a motywuje ją, aby się nie poddawała i grała dalej. (Jak trener w jakimś filmie o młodym sportowcu). Bo najważniejsze jest samodoskonalenie, a nie faktyczne predyspozycje. (Próbuje też wymyślić dziewczynie jakieś tragiczne backstory, aby podreperować warstwę narracyjną i nadać jej wysiłkom nowego znaczenia, ale to ją tylko irytuje, bo była przecież z zupełnie przeciętnej i normalnej rodziny).
Czas w wesołym miasteczku upływa więc im bardzo spokojnie, wskutek czego Alice odkrywa, że lubi się Gowlandowi zwierzać. Bardzo łatwo się z nim rozmawia i bez sprzeciwu przyjmuje na siebie jej ataki złości. Kiedyś, gdy wypytywał ją o siostrę, MC nazwała go starym zboczeńcem i dała mu z liścia, ale nawet to go nie zniechęciło. Martwi go bardziej, że Alice zawsze jest taka zasmucona i sugeruje, że może ją pocieszyć fizycznie lub użyczyć ramię do wypłakania się, a kiedy i to nie zadziałało, to oferuje, że zawsze może dać jej ukojenie muzyką… więc dziewczyna po prostu ucieka.
W pewnym momencie Alice zauważa, że pracownicy w wesołym miasteczku – chociaż bardzo życzliwie – to coraz częściej rozmawiają o jej relacji z ich szefem. (Oczekują nawet zaproszenia na ślub i doradzają, by staruszek się nie przemęczał, zabawiając z taką młódką). Gowlanda z kolei ewidentnie martwi, że MC nie widzi w nim faceta. Głównie przez barierę wiekową i przez to, że znalazła się w obcym świecie, w którym nie zamierzała zostać. Mimo to facet dochodzi do wniosku, że stanowią swoje idealne przeciwieństwo. Alice jest zimna i racjonalna. Czasami aż za szorstka. Kiedy on jest zawsze uśmiechnięty, przyjazny i pełen ideałów. Jakże więc się nie zgadzać, że stanowią match made in heaven?
Stąd, aby finalnie postawić na swoim i niejako wymusić na dziewczynie zaakceptowanie jego obecności, Gowland przewraca pewnego dnia Alice na sofę i zaczyna całować. W sumie jednak MC myśli sobie, że lubi ekscentrycznego gościa i gdyby teraz się opierała, to ich relacja niepotrzebnie by się skomplikowała. Postanawia więc cieszyć się chwilą i odwzajemnić czułości. Nawet jeśli sama nie jest do końca przekonana, jak należałoby w tej sytuacji właściwie postąpić.
Trzymanie dystansu pojawia się jednak jakiś czas później. Alice otwarcie przyznaje, że to dlatego, że czuje, jak mocno się zakochała i to ją przeraża. Nie spodziewała się, że może jeszcze się tak zadurzyć. Na dodatek jest świadoma swojej oziębłości, ale Gowland po raz kolejny zapewnia, że jej „gloomy” styl mu absolutnie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Uważa taki chłód za strasznie atrakcyjny, dzięki czemu tak świetnie się uzupełniają.
Szczęśliwe chwile nie trwają jednak długo, bo Alice cały czas myśli o powrocie. Wie, że w fizycznym świecie czeka na nią coś ważnego, chociaż nie potrafi sobie przypomnieć co. Gowlanda strasznie to martwi, że dziewczyna wciąż uważa go tylko za marzenie senne. Co więcej, traktuje ich więź tak lekko, że w każdej chwili jest gotowa go porzucić. Koniec końców musi więc sam jej to udaremnić. Gdy nadchodzi dzień, w który MC może przenieść się z powrotem do swojego oryginalnego świata, to Gowland powstrzymuje ją, całuje i wyjaśnia, że nie powinna mieć wyrzutów sumienia z powodu swojego szczęścia. To w porządku, że chce zostawić rodzinę i być wreszcie wolna. Nikomu nie jest nic dłużna.
W happy endingu w wersji „Stay” zostają zatem po prostu razem i Alice nigdy nie opuszcza Krainy Czarów. Cóż, ja tam dalej, na jej miejscu, przebywając w lunaparku, zwróciłabym raczej uwagę na Borisa. 😉
W alternatywnej historii w wersji „Non-Stay” zdecydowałam, że Alice mieszka u Kapelusznika (do wyboru są wszyscy pozostali „władcy”) i jedynie odwiedzała od czasu do czasu wesołe miasteczko. Gowland nie miał nic przeciwko, bo nie uważał jej za sojuszniczkę wrogów, no i szybko się polubili. Na dodatek lubi oprowadzać dziewczynę po swoich włościach, bo twierdzi, że pokazywanie jej różnych atrakcji, to jego obowiązek jako kumpla i właściciela.
Sama Alice jest jednak innego zdania. Irytuje i imponuje jej luzacki sposób bycia Gowlanda. To, że całe dnie spędza tylko na zabawie i zdaje się niczym nie przejmować. Ale tak to już jest w Krainie Czarów, bo jak zauważa sam love interest: u nich czas płynie zupełnie inaczej. Nie ma przez to żadnej wartości. Nie można go marnować. Nie trzeba się spieszyć i nie ma sensu się wieloma rzeczami stresować. (Chociaż już podczas wspólnej wyprawy do Domu Strachów jest zupełnie przerażony – tak jakby faktycznie mógł umrzeć…).
Relacje między Gowlandem i Alice zmieniają się dopiero w trakcie pijackiej imprezy dla pracowników. Co tu dużo ukrywać, dziewczyna sobie nie żałuje i doi równo razem z resztą. W pewnym momencie pracownicy upierają się, że chcą sobie trochę postrzelać. Boris proponuje, by Alice też tego spróbowała, to w końcu wyluzuje. MC odmawia i Gowland chce coś zagrać, aby „umilić im czas muzyką”, ale wszyscy wspólnie dochodzą do wniosku, że to by ich szybciej i skutecznej wykończyło od alkoholu czy broni.
Podczas kolejnej z takich imprez, jakiś klient się awanturuje i zarzuca, że obsługa w parku jest beznadziejna. Wyzywa nawet Gowlanda, co kończy się tym, że Merry po prostu do niego strzela… i pozbywa się natręta, ale uspokaja Alice, że to nie był klient, bo przecież klienta, by nie zamordował. Aaa… no tak. Swoją drogą, to dziwne, że ktoś z beztwarzowców próbował postawić się jednemu z władających. Nie miał instynktu samozachowawczego, czy jak? Dalej nie kumam zasad tego świata.
Niemniej w odróżnieniu od ścieżki „Stay”, to jedyna, w której możemy dowiedzieć się czegoś o samym love interest. Okazuje się, że Gowland ma tytuł „markiza”, ale odciął się od swoich korzeni szlacheckich i nie ciągnie go do stylu życia bogaczy. Jako jeden z „władających” najpierw wszedł w posiadanie ziemi, a potem postanowił wybudować na niej lunapark, bo nie chciał zostawiać pustej przestrzeni, a jakoś trzeba było ją zagospodarować. Ot, to już cała motywacja i przyczyna kryjąca się za powstaniem wesołego miasteczka.
Potem parka decyduje się zagrać duet, co na tyle imponuje Gowlandowi, że w podzięce całuje dziewczynę, a ta ponownie – jak w poprzedniej historii – uświadamia sobie po prostu, że bardzo go lubi i że to pogłębienie zażyłości w ich relacjach absolutnie jej nie przeszkadza. Ba! Załapujemy się nawet na motyw zazdrości, bo park odwiedza jakaś beztwarzowa kobieta, która ma obsesje na punkcie Gowlanda. Okazuje się, że widzi w nim swojego zmarłego ojca i to dlatego chce spędzać czas w jego towarzystwie. Pyta się potem Alice, czy ona czuje więź z Gowlandem z tego samego powodu, ale ta stanowczo zaprzecza. Jasne, dzieli ich spora różnica wieku, ale to nie tak, że facet robi jej za substytut tatusia. Rozumie jednak czym jest ciężar żałoby, bo sama przez to przechodziła i jakoś udaje się jej „dogadać” z rywalką.
W zakończeniu to nie Alice zostaje zatrzymana, ale czuje się niejako zmanipulowana do podjęcia decyzji o nieopuszczaniu Wonderlandu. Demon Koszmarów śmieje się w sumie z niej wprost, że jego zdaniem Gowland doskonale wiedział, że nie zdoła go opuścić. Po prostu nie chciał bezpośrednio wpływać na decyzję dziewczyny, bo wtedy jej wybór, że została z miłości, nie miałby żadnego znaczenia. Potem jednak przyznaje, że nie jest pewien, czy markiz by nie zwariował, nie zmienił zdania i nie próbowałby jednak zastosować przemocy. W końcu w tym świecie nikt nie jest w 100% poczytalny. Nie można więc zakładać, że w jego wypadku byłoby inaczej tylko dlatego, że cały czas pokazywał maskę sympatycznego gościa. Już raz byliśmy przecież świadkiem, jak kogoś zastrzelił z zimną krwią. Nie powiedziane, że nie stałoby się tak ponownie. I może właśnie dlatego Alice nie przenosi się od razu pod dach swojego nowego chłopaka, ale postanawia, że potrzebuje jeszcze trochę czasu. Nawet jeśli są już parą, to póki co grzecznie pomieszkuje dalej u Kapelusznika, a przynajmniej do momentu aż upora się ze swoimi własnymi emocjami.
I jeśli mam już przejść do oceny, to powiem, dla odmiany, że ścieżka „Stay” podobała mi się znacznie bardziej niż „Non-stay”. Poza ciekawostką, którą była rewelacja na temat pochodzenia Gowlanda i jego tytułu markiza, to jakoś nie czułam tej więzi bohaterów, która bardzo zaskoczyła mnie w ścieżce pierwszej. Poważnie nie sądziłam, że Gowland będzie tak szczerze martwił się o Alice, podbudowywał ją, uspokajał, cały czas zapewniał, że nie musi się wstydzić swojego charakteru i podkreślał, że w pełni ją akceptuje – jak jakiś terapeuta podczas sesji o budowaniu poczucia własnej wartości. (Nie to, bym miała coś przeciwko podobnym technikom).
Chyba naprawdę, choć w niezdrowy „freudowski” sposób, miał tutaj robić trochę za figurę idealnego ojca. Widać to, zwłaszcza gdy dziewczyna musi mówić o relacji z własnym starym i zaznacza, że w sumie nigdy go nie znała i nie miała od niego żadnego wsparcia. Zamiast opiekować się córkami, wolał stać do nich plecami i wpatrywać się w grób matki. Jak człowiek, który zupełnie zapomniał, że zostali jeszcze żyjący, którzy wciąż go potrzebują. Stąd Gowland stanowił taki kontrast i mógł zapewnić jej to, czego od zawsze potrzebowała: bezwarunkową miłość, poczucie bezpieczeństwa i podziw dla jej cech. Coś, co w zdrowych relacjach, gwarantują dziecku zwykle rodzice.
Myślę więc sobie, że gdyby Gowland miał ciekawszy projekt i nie był takim dziwakiem (w żółtej marynarce w nutki, ze śmieszną bródką i jeszcze bardziej komicznym warkoczykiem – przykład na CG powyżej), to jego ścieżka podobałaby mi się znacznie bardziej. Alice w tsundere mode bynajmniej nie dała się bowiem zdominować jakiemuś ossanowi – czyli nie wydarzyło się coś, co zwykle w tym archetypie mnie bardzo drażni. Zamiast tego została w 100% sobą, ale i tak udało się jej odnaleźć szczęście. Bo w sumie… dlaczego by nie?
Ciekawy route, choć jedne z gorszych CG, ale przynajmniej usłyszymy wiele zabawnych i ciętych ripost w wykonaniu MC. Zupełnie niepotrzebnie podchodziłam do tej postaci jak pies do jeża. Okazała się bardzo sympatyczna. No to możemy już chyba – z czystym sumieniem – opuścić wesołe miasteczko i udać na spotkanie z kolejnym z „władców”? Najwyższa pora, aby zobaczyć, co czeka na nas w Pałacu Kier…