Jestem pod absolutnym wrażeniem. Twórcom udało się w jednej ścieżce zamieścić dosłownie wszystkie motywy, których w fabule – nie tylko otome, ale ogólnie – absolutnie nie trawie. Zabrakło dosłownie tylko motywu kobiecej zazdrości i wrogości wobec siebie, bo wiadomo, że baby nie potrafią się przyjaźnić. Poza tym to odhaczono dosłownie całą moją checklistę! A że nie byłam fanką Gilla w pierwszej części, to dosłownie czuję się, jakby mi sypano po ranach solą albo ktoś centralnie celowo chciał mnie zirytować. Ale po kolei! XD.
Historia zaczyna się od tego, że Lynette i Gill wracają w jego rodzinne strony, bo jest to coś w rodzaju ich podróży miodowej… Kto w celu płodzenia potomka udaje się do domu, w którym żył jako nastolatek z rodzicami? Mnie nie pytajcie. W każdym razie Gill wpada na pomysł, że mogliby tam zorganizować drugi ślub, bo nie wszyscy jego bliscy mogli uczestniczyć w tym pierwszym. No i spoko, czemu nie? Tyle że facet szybko w swoich fantazjach odlatuje i zaczyna planować coś z flamingami, paradą samochodów i helikopterem… Więc Lynette musi sprowadzić go na ziemie i przypomnieć, że w takiej celebracji liczy się cieszenie chwilą w gronie przyjaciół i rodziny, a nie eventy na skale akrobacji cyrkowych. Po chwili namysłu Gill się z nią zgadza i w sumie ceremonia wychodzi im sympatycznie.
Jakiś czas później parka udaje się na randkę na Festiwal Neptuna i zajada tam ostrygami. Pech jednak chce, że wpadają na gościa, który zamówił to samo danie w innym punkcie i doznał poważnego zatrucia pokarmowego. Okazuje się, że sprzedawca był nieuczciwy i handlował przeterminowanym towarem, mając w poważniu zagrożenie, jakie to stanowiło. Gill i Lynette wzywają do poszkodowanego karetkę, a sami konfrontują się z oszustem i jego pomocnikami (czemu gostek na festiwalu z budą z ostrygami miał ochronę z osiłków? – cholera wie). Niestety, chociaż nasz love interest próbuje postąpić właściwie, to nie jest dostatecznie silny fizycznie i jego interwencja nie kończy się za dobrze. W zasadzie to mogli go pewnie poważnie pobić, ale sami wiecie, że poczuł się po tym wydarzeniu rozczarowany i bezsilny. Gill to nie Raul. Nie imponował nikomu muskulaturą, ani nie miał nadludzkich mocy jak Peter czy Alan. Bliżej mu więc było do nas – zwykłych szaraczków.
Tymczasem Lynette dowiaduje się, że na jej miejsce został wyznaczony nowy Kupidyn i przyjmuje go nawet do siebie w firmie na staż. Bożek okazuje się zarąbisty w swojej robocie i łączy ze sobą ludzi, nim ona w ogóle zdąży odpalić własną bazę danych. Zaczyna więc jej to uświadamiać, że chyba nie jest już dłużej Cupid Corp. potrzebna. Na dodatek, po rozmowie z przyjaciółkami z roboty, dowiaduje się, że w sumie jak ma się bogatego męża, to wypada go wspierać i siedzieć w domu, a nie się szlajać po słabo płatnej pracy. Później zaś spotyka dodatkowo klientkę, która mówi, że właśnie o tym marzy – by czekać na swojego partnera, gotować mu obiadki i sprzątać… Więc co robi nasza MC? Uznaje, że one wszystkie mają racje! Że Gill tak ciężko pracuje jako prezesiątko i że najlepsze, co może dla niego zrobić, to rzucić wypowiedzeniem i serwować mu odtąd kawkę pod pysk, gdy ten siedzi w warsztacie. A to zdarza się nad wyraz często, bo Gill na stronie montował jakiś tajemni projekt.
I teraz – drodzy czytelnicy – nie mam bynajmniej problemu z tym, że ktoś faktycznie decyduje się na taki sposób życia – jego sprawa, ale na wszystkie świętości… skończcie z tą cholerną gloryfikacją rezygnowania z własnych hobby, planów zawodowych czy potrzeb, kosztem kariery męża. Ja wiem, że to „typowo japoński schemat”, ale znam osoby, które właśnie z tego powodu opuściły swoją ojczyznę, bo miały już dość wciskania im na każdym kroku tych patriarchalnych bzdur, jakby dla kobiety istniała tylko jedna, słuszna opcja. Stąd wcale się nie dziwie, że moim znajomym się ulało i pożegnały Japonię, ale każdy, kto tego doświadczył, wie, że bycie expatem wcale nie jest takie super. Zwłaszcza przy tak odmiennych różnicach kulturowych. Przykro więc, że ludzie, przez takie toksyczne wzorce, są właśnie do tego zmuszani. Co gorsza – musimy się z tą propagandą borykać nawet w prostej gierce docelowo skierowanej dla bab. Ale dla mnie ogólnie cały ten fandisk to powolna degradacja postaci Lynette i jej wyjątkowości, o czym szerzej napiszę w recenzji głównej…
Wracając zatem do fabuły, tak, Lynette postanawia, że odtąd będzie robić okrągłe nic. Co jakiś czas gotuje i zapewnia rozrywkę mężowi, chodząc z nim do kina, albo dając mu się wyszaleć w sypialni. Pewnego dnia decyduje się jednak wesprzeć też jego pracę zawodową, bo biedny miał tyle na głowie – chcieli wprowadzić na rynek linie samochodów dedykowaną konkretnie kobietom, a przecież wiadomo, że w takich sytuacjach, to właśnie prezes korporacji ma najwięcej roboty XD. Każde lusterko będzie szorował osobiście. Ale dość tego jadu. Lynette proponuje, by Gill – jako pisarz – zorganizował kooperacje w YooTouberem o ksywie LoveBird, który był fanem jego książek i który podbiłby im marketing. A skąd właściwie typa znają?
I teraz najlepsze: tym tajemniczym YooTuberem w stroju kaczki mandarynki okazuje się… Robin! Tak, kumpel Raula i Maurice’a, który pracuje w cukierni. A co jeszcze bardziej pokręcone: to jest on też tym samym facetem, którego Lynette i Gill uratowali od śmierci z powodu zatrucia starymi ostrygami. Cała ekipa jest więc szczęśliwa, że na skutek różnych zbiegów okoliczności los znowu skrzyżował ich ścieżki, a teraz dodatkowo mogą sobie pomóc zawodowo. Co ciekawsze, po miesiącach ciszy, odnajduje się także Claris, czyli kumpela Lynette z Cupid Copr. i czasów studenckich. Okazuje się, że ona także zna się z Robinem, a także ma na niego prawdziwego crusha. W sensie, że pomimo swojego dotychczasowego, luźnego stylu życia, to teraz marzyło jej się zaznać stałego związku.
Współpraca kończy się wielkim sukcesem, książki Gilla wyprzedają się doskonale, kanał Robina zyskuje na popularności, a nowa linia aut jest gotowa na debiut z przytupem… Tyle że ta medialna otoczka odbija się czkawką na pewnym nieuczciwym sprzedawcy ostryg. Ponieważ Gill i Robin opowiadają w trakcie audycji, jak zaczęła się ich znajomość, to różni internetowi hejterzy i trolle atakują sprzedawców owoców morza z Baltmore, aby ukarać ich w ten sposób za niecne praktyki. Oczywiście, niektórym dostaje się zupełnie niezasłużenie, ale tak właśnie działa internet. Tymczasem sprzedawca decyduje się na zemstę i pewnego dnia, wraz ze swoimi osiłkami, porywa Lynette. Tak, moi drodzy, oto znienawidzony przeze mnie motyw numer dwa. Mamy więc klasyczną pannę w opałach, która uwięziona w starym magazynie, może tylko czekać, wzdychać, szepcząc imię ukochanego, i liczyć, że ktoś ją odnajdzie albo zapłaci okup. Bleeeh…
No i Gill się faktycznie pojawia, a właściwie to przylatuje, bo jakimś cudem Robin był w stanie namierzyć, gdzie zabrano Lynette. (Aby lepiej to zrozumieć – odsyłam do ścieżki Raula). W każdym razie nasz love interest nie popełnia dawnego błędu i nie jest tym razem bezbronny. Nope, ma na siebie zbroje w stylu Ironmana i to właśnie nad projektem Lovecraft-mana pracował w warsztacie po godzinach. Dzięki temu znalazł sposób, aby móc ochraniać Lynette bez względu na to, jakie zagrożenia czekają na nich w przyszłości. Antagoniści postanawiają jednak najpierw udowodnić, że są absolutnymi debilami i podpalają przypadkowo magazyn, w którym z jakiegoś powodu były składowane środki łatwo palne. Wszyscy więc muszą uciekać, a handlarzami ostryg zajmuje się policja. Tym sposobem dodali sobie parę nowych paragrafów do oskarżeń. Z pewnością było warto.
W szczęśliwym zakończeniu… w sumie niewiele się zmienia. Lynette i Gill dalej są piękni, bogaci i szczęśliwi, a skoro tak, to postanawiają przenieść się do wystrzałowego, strzeżonego i luksusowego penthousu, aby odciąć się od potencjalnych zagrożeń (i biedoty). Gill gada też coś o tym, by zainwestować w prywatny odrzutowiec, skoro teraz tak często musi podróżować w rodzinne strony w sprawach zawodowych… Bo chciano jeszcze wkurzyć mnie pochwałą bezmyślnego kapitalizmu i kwestiami środowiskowymi – w ramach wisienki na torcie. Tak, tak, wiem to tylko gra, więc powinnam wyluzować, ale zawsze mam wrażenie, że w fikcji też ponosimy odpowiedzialność za normalizowanie pewnych zachowań, poglądów czy zwyczajów. Dlaczego ja nie mogę chociaż raz poczytać o love interest, który ceni sobie i propaguje jazdę na rowerze? Czemu to zawsze muszą być sportowe auta, samoloty albo jachty? XD
W spicy zakończeniu dla odmiany, dzieje się to, o co wiele osób podejrzewało Gilla w grze podstawowej. Że może mu się kiedyś odkleić ostatnia klepka. Przerażony tym, jak o mało nie utracił Lynette, postanawia, że najlepiej będzie ją po prostu… uwięzić. To dlatego przebudowuje swój stary dom w Baltmore i od tej pory nie pozwala MC opuszczać czterech ścian, dając upust swoim yandere zapędom. Jasne, teoretycznie niczego jej nie brakuje, ale praktycznie, to stała się takim kanarkiem w złotej klatce. Chociaż, Lynette, co ci za różnica, gdzie będziesz sprzątała i podawała mu tę kawę? Przecież i tak postanowiłaś, że teraz to kwintesencja twojego życia… Ważne, by Gill rozwijał się zawodowo. No to oboje powinniście być zadowoleni, nie?
Eh, potworna ścieżka. I nawet nie z powodów jakichś koszmarków fabularnych, jak to często ma miejsce w fandiskach. Tutaj bowiem bynajmniej nie drażniły mnie absurdy i nielogiczności, ale to prawdziwe, nieco ukryte, ale niebezpieczne drugie dno. Czyli dokładnie to samo, z czym fani mieli problem w podstawce. Wiele osób zwracało wtedy uwagę na to, że Gill ich niepokoi właśnie, dlatego że z przerysowanej karykatury, jaką często są yandere, zbyt realistycznie przypomina im takiego „toksycznego chłopaka poznanego na Tinderze”. Czyli kogoś, kto sprawiał wrażenie spoko gościa, ale potem wyszło, że nie pogodzi się z odrzuceniem/rozstaniem, jest w swoim zauroczeniu egoistyczny oraz że nie potrafi funkcjonować bez drugiej połowy… I z zabawnej fikcji obudziły się nieprzyjemne wspomnienia.
Tutaj jest podobnie, tylko tym razem mamy niezdrową dynamikę związku. Niby wszystko na pierwszy rzut oka wygląda okej, ale Lynette w tej relacji po prostu zniknęła. Straciła swoją pasję i misje – jaką było swatanie, straciła swoją pomysłowość i zawziętość – która pozwalała jej radzić sobie z różnymi kłopotami i pomagać love interest, straciła nawet swoje moce… Została tylko – żona Gilla. Pani Lovecraft. Niezastąpiony podajnik posiłków i to wszystko. Więc tak, wolę już to bardziej nierealne zakończenie, gdzie Gill po prostu zmienia się w yandere, bo to szczęśliwe było dołujące, a to złe chociaż ciekawiło.
Na pocieszenie powiem jeszcze, że jeśli chodzi o ilość fluffu i romantycznych scenek, to fani Gilla powinni być zadowoleni. Przynajmniej pod tym względem scenarzyści nas nie zawiedli i to nie tak, że ten love interest nie stara się być dobrym partnerem. Jakby tak uczciwie się zastanowić, to w sumie mówił Lynette, że zaakceptuje i będzie wspierał ją w każdej decyzji zawodowej. Ślubował też jej bezgraniczną miłość nawet, gdyby z czasem i wiekiem przestała być tak atrakcyjna (chociaż tutaj chodziło konkretnie o jej obawy o przestrzeganie diety). Myślę więc sobie, że gdyby nie upór scenarzystów, aby pokazać mi, że dla MC jest tylko jedna, słuszna ścieżka, to byłabym w stanie polubić Gilla dużo bardziej. Jako bohater – sam w sobie – miał potencjał, ale to nie uchroniło go przed wylądowaniem na końcu mojego rankingu.
