Gilbert nigdy nie należał do moich ulubieńców, chociaż gdy zobaczyłam po raz pierwszy jego projekt, byłam pewna, że będzie inaczej. Niestety, jego sposób bycia w podstawowej wersji gry, zbyt działał mi na nerwy, więc podchodziłam do jego nowej historii jak pies do jeża. Spodziewałam się, że będzie jak ostatnio, ale spotkało mnie miłe rozczarowanie. Przynajmniej jeśli chodzi o relacje z Lilianą, bo widać, że capo Visconti zaczęło na dziewczynie szczerze zależeć. W zasadzie to już sama ścieżka zaczyna się od tego, że Gilbert udaje sfochowanego, bo nie podoba mu się, że MC spędza tyle czasu z Oliverem. Nie wie jeszcze wtedy, że dziewczyna postanowiła zmienić coś w swoim życiu i postanowiła uczyć się od zaradnego Niemca… księgowości.
Btw. Chciałam w tym miejscu zatrzymać się i od razu wspomnieć o jednej śmiesznostce. Widzicie, w trakcie przechodzenia ścieżki Gilberta uderzało mnie, jak często Liliana się martwi, że ich drogi się rozejdą, bo Gil zostanie aresztowany. Jakby bowiem nie patrzeć, wiódł życie przestępcy. Zupełnie jednak nie łączyła kropek i nie widziała tego, że jeśli na poważnie zajmie się rachunkami mafii (co w sumie potem będzie miało miejsce), to nie tak, że prawo jej nie obejmuje czy nie sięgnie. Chodzi mi o to, jak ona zupełnie nie postrzegała „pomagania ukochanemu/Rodzinie”, jako działanie na rzecz ich organizacji. No, ale to Piofiore. Scenarzyści często serwują mi tu takie koszmarki logiczne.
Wróćmy jednak do fabuły! Jak już wspomniałam, Lilianie z partnerem układa się zasadniczo dobrze i próbuje nie wtrącać się w jego interesy, chyba że wyraźnie potrzebuje od niej pocieszenia albo sama szuka wsparcia. Na przykład jak wtedy, gdy ktoś zranił siostrę Sophie, więc MC z radością przyjęła ramię, na którym mogła się wypłakać. Co przy okazji – plus dla Gilberta – sprawiło, że capo Vinsconti nawet zapunktował w moich oczach. Pokazał, że gdy trzeba, to można na nim polegać, a wciąż miałam do niego ogromny uraz po grze podstawowej, w której zrobił z Liliany token w kasynie. W sensie metaforycznym. Tak czy inaczej postawił jej los w zakładzie.
Niemniej pomimo tego lukrowego związku, Gilbert zauważa, że nad Burlone zbierają się czarne chmury i tym bardziej unieszczęśliwia go to, że jego ukochana bywa u niego jedynie na weekendy, od czasu do czasu, a potem szybciutko wraca do swojego kościółka. (Poważnie? Taka grzeczna, katolicka dziewczynka zapominała, że w niedziele to się chodzi na mszę, a nie baraszkuje w sypialni? I to nawet nie z mężem? XD Coś mi się wydaje, że scenarzyści nie odrobili tutaj pracy domowej, jeśli chodzi o grzechy). Tak czy inaczej, Gil wolałby mieć ją zawsze przy sobie i w sumie szybko nadarza się ku temu okazja. W Strano, czyli w jednej z dzielnic Burlone, dochodzi do serii tajemniczych morderstw. A skoro zrobiło się niebezpiecznie i nie bardzo wiadomo, kto za nie odpowiada, to logicznym wydawało się przeniesienie MC do posiadłości. Tak na wszelki wypadek.
Zwłaszcza że w zasadzie większość mieszkańców Burlone łączy uroczą blondynkę z włoską mafią i wiedzą, że jest kochanką jednego z capo. Nie przeszkadza to jednak niektórym z ludzi zachowywać się nierozsądnie. Tym sposobem Lili narzuca się jakiś przypadkowy palant, ale zostaje przepędzony przez innego przechodnia. Nowo poznanym gościem okazuje się Eugene Redford, który baaardzo mało subtelnie, próbuje nawiązać relacje z dziewczyną, aby dostać się tak naprawdę do swojego syna. Eugene uciekł z Ameryki po tym, jak okradł tamtejszego bossa. Następnie chciał wcisnąć kłopotliwy towar Gilbertowi, udając nagle zatroskanego krewnego, ale ten kazał facetowi – pomimo łączącej ich krwi – iść w cholerę. To dlatego Eugene umyślił sobie, że może łatwiej będzie mu posłużyć się Lilianą. Kobieta nie była przecież ani tak ostrożna, ani uprzedzona. Jednak kolejne jego próby nawiązania kontaktu kończyły się fiaskiem. Na szczęście, tym razem, MC trochę nam zmądrzała i nie wpadała bezmyślnie w pułapki. Wolała też poinformować Gilberta o całym zajściu, a ten się bardzo rozeźlił. Domyślił się bowiem, że pewnie nawet sytuacja na mieście była ustawką. Inaczej bardzo wątpliwe, aby faktycznie jakiś nieznajomy, zaczepiał akurat kochankę capo.
Nieco później i tak robi się kłopotliwe, bo do całej tej już i tak napiętej dynamiki w Burlone dołącza się Yuan. Facet był dawnym opiekunem i przełożonym Yanga, z którym obecnie tylko się nienawidził. Co więcej, zaczyna on żywić zainteresowanie Lilianą i jej znaczeniem dla Kościoła, a to generuje dodatkowe problemy. W zasadzie, gdyby nie pomoc Orloka, to dziewczyna pewnie dawno zostałaby porwana, a tak Gilbert miał dla niej dodatkowego i niezwykle silnego ochroniarza.
Narastające komplikacje przekonują Gilberta, że czas poważnie zacząć pracować nad swoją przeprowadzką do Chicago. Informuje też o swoich zamiarach Lili, ale daje jej czas na podjęcie decyzji. Wie, że oznaczałoby to dla niej porzucenie domu. Tymczasem dla niego Ameryka to były nowe szanse i świeży start. Znał się dobrze z tamtejszym środowiskiem przestępczym, już w dzieciństwie zaimponował jednemu z bossów, a we Włoszech robiło się coraz bardziej „duszno”. Partie faszystowskie nie zamierzały tolerować burlońskiej mafii, a Kościół nie zapewniał już nikomu wsparcia – nawet Falzone. Na dodatek Yuan coraz śmielej sobie poczynał, dając do zrozumienia, że zamierza zniszczyć konkurencje i rozszerzyć chińskie wpływy na całe miasto. Nawet Yang nie był w stanie mu się przeciwstawić, bo został przez niego zraniony, a odkąd umarł Nicola, to Falzone zeszli na drugi plan…
To dlatego panowie spotykają się teraz regularnie i Dante, Gilbert, Yang oraz Orlok, zastanawiali się nad kolejnymi krokami. Nie uśmiechało się im być pionkami Yuana, nie potrafili go pokonać, a już na pewno nie zamierzali oddać mu Liliany. Zresztą w jednym ze złych zakończeń, to właśnie Yuan odpowiada za największe nieszczęście pary. Doprowadza do sytuacji, w której to MC, w wyniku ran, doznaje amnezji. Dokładniej to traci wszystkie wspomnienia, które miały miejsce po 1925 roku — czyli nie wie, kim jest Gilbert, dlaczego przynosi jej kwiaty i nachodzi ją w szpitalu. Facet niby wyrzuca sobie, że powinien odpuścić i dać Lilianie wolność. Tak byłoby dla niej bezpieczniej, ale nie potrafi odmówić sobie tego, aby zobaczyć ją, chociaż na chwile. Nie będę się jednak nad tym zakończeniem zbyt rozwodzić, bo z mojej perspektywy było idiotyczne. Ale to chyba jest efekt jakiegoś uczulenia, którego nabawiłam się po tych wszystkich „wymazanych wspomnieniach” w grach otome. Wiecie, jakby popatrzeć tak na statystyki, to na podstawie różnych ścieżek z setek visual novel wychodzi na to, że ludzie częściej cierpią na amnezje niż na katar. Aż boję się popsucia pogody jesienią… Mam kilka ważnych spraw do załatwienia w drugiej połowie roku. Wolałabym zachować pamięć.
Tymczasem wróćmy do „pozytywnej” ścieżki. Liliana deklaruje Gilbertowi, że zamierza udać się z nim do Chigaco i myśl o rozstaniu jest dla niej boleśniejsza niż strach przed nieznanym. W podjęciu decyzji pomogła jej też rozmowa z Eleną, która utworzyła jej oczy na czekające ją wyzwania, ale też pomogła ustawić priorytety. Może MC nie potrafiła mówić po angielsku oraz porzucała wszystko, co znała, ale postawiła swoją przyszłość z Gilbertem na pierwszym miejscu. Nie da się bowiem tylko „trochę” być w związku, czy tylko „trochę spotykać z gangsterem”. Co Elena ładnie jej naświetliła.
MC postanawia także wykorzystać to, że Eugene ciągle ją prześladował i umówić się z nim telefonicznie na spotkanie, które miało być jednocześnie pułapką. Protagoniści chcieli potwierdzić, co faktycznie ojczulek namieszał w Ameryce oraz czy współpracował z Yuanem, bo jakoś dziwnym trafem ich ścieżki wciąż się krzyżowały, a intencje starszego Redforda względem syna nie były jasne.
Przy okazji na jaw wyszło, że dziwaczny typ, o imieniu Jack, którego bohaterowie kilkakrotnie spotkali, nie był zabójcą odpowiedzialnym za wydarzenia w Strano. Tak naprawdę Jack był przyrodnim bratem Gilberta, bo przecież Eugene miał kochanki dosłownie na każdej ulicy, i podążył za ojczulkiem za Wielką Wodę, bo liczył na to, że odzyska skradziony towar i przypodoba się tym samym amerykańskiej mafii. To dlatego odgrażał się, że znajdzie i zabije Eugene’a, a tak naprawdę… nic nie mógł i nie potrafił. (No, chyba że w bad endingach…) Ba! Przez własną głupotę dał się wplątać w bycie posądzanym o morderstwa, bo ograbiał zwłoki ofiar ze Strano i dlatego widziano go na miejscach zbrodni.
Jeśli jednak liczyliście po tym wszystkim na jakiś ciekawy obrót spraw, to muszę Was rozczarować. Jasne, dochodzi do kolejnych walk, Gilbert nawet ma okazje zmierzyć się z Yuanem, a przynajmniej do przybycia policji, ale niewiele z tego wynika. Dopiero jakiś czas później panowie capo spotykają się razem w kasynie, na neutralnym gruncie. W czym Yuan oznajmia zebranym, że mają dołączyć do chińskiej mafii – Liu Huang Hui albo zostaną zniszczeni. To jedyna droga. A skoro siły Visconti, Lao-Shu i Falzone tak osłabły, to nic innego nim nie zostało… Co było prawdą, lecz scenarzyści próbowali przekonać mnie, że jedynie Gilbert znalazł wyjście z tej sytuacji. W sumie to: uśmiechnął się, rozsiadł na kanapie i powiedział Yuanowi „słuchaj, stary, a może tak zostawisz moich kolegów, a ja ci to wszystko zrekompensuje, jak już będę sławny i bogaty w Ameryce? Postaw na mnie!”, „A co jak ci się nie uda?” – pyta Yuan, „Uda się, bo jestem fajny!”, „Aha, no okej… skoro tak, to okej…”. A mnie dosłownie szczena opadła.
W czym pozostali jeszcze podziękowali Gilbertowi, że „poświęcił się dla nich”, Yang zmył się z Burlone ma prośbę kolegów (bo inaczej ciągle trwała by wojna o wpływy), a Dante został, bo liczył na to, że wszystko się jeszcze jakoś ułoży. Więcej! Nawet Orlok porzucił swoje ideały, bo gdy Kościół rozkazał mu pozbyć się Liliany, to chłopak po prostu przeszedł na stronę protagonistów – co doprowadziło do jego śmierci. (Ale luz, bohaterowie się tym nawet nie przejmą! Ważne, że ich skóra była bezpieczna!).
Na osłodę i dla scementowania tej nowej przyjaźni, Gilbert dostał też w prezencie od Yuana Eugene’a, którego planował najpierw zabić, ale potem się rozmyślił i tylko go uderzył. Wiecie, aby sobie trochę spuścić z pary. Ale abyśmy nie zapomnieli, że to przecież taki „przyjazny” mafioso, więc nawet pomimo licznych zdrad, ciągle ojczulkowi odpuszczał. Podobnie jak reszcie rodziny. Gilbert pomógł przecież także Jackowi, bo postanowił znaleźć mu nowe lokum i zapewnić kasę, by braciszek wyszedł na prostą. W czym zupełnie nic nie wskazywało na to, by Jack w ogóle był jakąś resocjalizacją, nauką czy pomocą zainteresowany.
Jeśli mam być szczera, to ta opowieść nie broniła się zupełnie niczym, poza całkiem sympatycznymi interakcjami głównej pary. Gilbert i Liliana byli w sobie bezsprzecznie i mocno zakochani. Scenarzyści nie potrafili jednak nic z tym faktem zrobić, poza pokazaniem trochę pikantniejszych scen (jak ta z ich wspólnej kąpieli), a potem ciągnęli bohaterów przez fabułę bez najmniejszego ładu i składu, niczym niechciany ładunek. Nie mam pojęcia jak chłopakom, którzy trzymali całe Burlone w garści, udało się dać zredukować do bezużytecznym pionów. Poważnie, wystarczył jeden Yuan, aby ich wszystkich rozstawiać po kątach. Nagle okazało się, że oni nie mają żadnych funduszy, zaplecza politycznego, sojuszników… nic. Jedynym rozwiązaniem była ta nieszczęsna ucieczka do Ameryki, bo tam trwała prohibicja i można było się nieźle dorobić.
Po raz kolejny uderzyło mnie też to, jak nieudolnie próbowano sprzedać nam Gilberta, jako tego „dobrego” i „bezpiecznego”. Jasne, był taki w stosunku do Liliany, jasne, dzieciaki typu Orlok czy Luca mogły skrywać się w jego domu i uczyć się tam czytać, jasne, nie przekraczał pewnych granic (i np. nie chciał handlować narkotykami), ale to nie czyniło z niego kogoś moralnie lepszego od Nicoli, Yanga czy Dantego. Nie przesadzajmy. Dlatego miałam wrażenie, że jego „łagodniejsze” postępowanie w swojej własnej ścieżce stało w sprzeczności z tym, jaki potrafił być małostkowy i okrutny w opowieściach innych panów. Zupełnie jakby istniało dwóch Gilbertów, a w przypadku reszty obsady nie mam aż takiego dysonansu.
Uważam też, że o ile fajnie było zobaczyć Eugene’a na ekranie, o tyle przesadzono z ilością nowych postaci. Do tego stopnia, że zabrali oni całość czasu antenowego i podobnie, jak to było w ścieżce Orloka, Liliana stała się postacią poboczną, która niewiele do akcji wnosi, chyba że Gilbert aktualnie przestał być zajęty i dostawaliśmy jakiś fan serwis, bo miał ochotę ją trochę poobłapiać. Poważnie, poza odrobiną wątku humorystycznego, po cholerę w tej fabule był Jack? Chyba nikt nie wierzył, że on skrywa jakąkolwiek, ciekawą historię. Przez takie wątpliwe wstawki, scenarzyści sprawiali, że zapomniałam, iż to mroczniejsza gra o mafii, a nie „Wesoła Chata”. Naprawdę uważam, że lepszym rozwiązaniem byłoby po prostu ograniczyć się do Eugene’a jako antagonisty, nawet bez Yuana, bo po co w każdym wątku wałkować to samo? A tak, dość oryginalnie, mieliśmy szansę zobaczyć rodzica jednego z love interest. Zwykle bowiem protagoniści gier otome są jak duchy i nie mają żadnych, rodzinnych więzi…
Mam straszne poczucie zmarnowania potencjału, jakim mogła być opowieść Gilberta. Naprawdę chciałabym dowiedzieć się więcej o operacjach Visconti, o nim samym, jako o bohaterze, o tym, czym dla niego było wciąganie w swoje interesy Lilianę… A tymczasem musiałam obserwować nieustanne potyczki z Yuanem, który chyba w ogóle miał na Gilberta crusha, bo niektóre jego komentarze wskazywały, że młody Redford interesuje go bardziej niż MC. Straszna szkoda. Zwłaszcza że Gilbert przeszedł taką ciekawą przemianę. Nie chciał dziewczyny okłamywać, był bardziej otwarty, mniej się zgrywał, a częściej ujawniał „emocjonalną” stronę, do tego stopnia, że zasłużył sobie na nazywanie „słodkim” – ku własnemu niezadowoleniu.
Być może trzecia część, dziejąca się w Ameryce, pomogłaby mi wreszcie spojrzeć na opowieści z perspektywy Visconti przychylniej. Tymczasem czuje się po prostu, jakbym przeszłam filler. (I zdążyłam zatęsknić za Oliverem).