Co ja – do jasnej Anielki – znowu przeszłam? Jakby ktoś się zastanawiał, dlaczego – mając tyle wysokobudżetowych gier otome i znanych hitów – sięgnęłam po ten tytuł, to odpowiedź jest bardzo prosta. Po raz kolejny udowadniam potęgę mojej manii natręctw. Musicie bowiem wiedzieć, że to cudo od Dogenzaka Lab jest na moim Switchu, odkąd kupiłam konsolę… czyli od 2017? Nie wiem, to było bardzo dawno temu. W każdym razie, ilekroć spojrzę na swoją bibliotekę, to widnieje tam The Amazing Shinsengumi Heroes in Love i moje demony dają o sobie znać, że muszę to wreszcie skończyć…
No to odpaliłam kolejną ścieżkę, po naprawdę dłuuugiej przerwie. I padło na Saitō Hajime, bo był drugi na liście. Zresztą, co za różnica? Nie spodziewałam się żadnej sensownej opowieści i dokładnie to dostałam. Ale też nie chodzi się np. do fastfoodu, aby skosztować regionalnych przysmaków od prawdziwych kucharzy…
Najpierw jednak krótkie wprowadzenie, bo pewnie wielu z Was zapomniało już, o co w ogóle w The Amazing Shinsengumi Heroes in Love chodzi. Bezimienna MC – chociaż twórcy sugerują dla niej nazwę Jane Smith, aby było widać, że jest rodowitą Japonką – ma tego pecha, że wpada na Shinsengumi, gdy jara się jej dom. Dziewczyna pomaga wówczas facetom w błękitnym haori i polewa ich wodą, gdy walczą z płomieniami. W efekcie to wszystko na niewiele się zdaje, bo i tak wiele osób, w tym nasza Jane, traci cały dobytek. A skoro tak, to dowódca Kondō Isami postanawia wyjść z gestem i oferuje dziewoi zatrzymanie się w kwaterze samurajów… bo czemu by nie? No to nasza Jane przystaje na taki warunek, mimo że w zaproszeniu krył się pewien haczyk. Otóż Kondō nakazuje Jane, aby wybrała sobie „opiekuna” na czas, kiedy będzie z nimi żyła w siedzibie. Bo wiecie, dużo zestresowanych, buzujących od hormonów, niedoszłych bushi może źle zareagować na obecność ponętnej, niezamężnej babki. I tak zasadniczo zaczyna się nasza „ścieżka”.
W tym wypadku Jane wybiera sobie na towarzysza Saitō, do którego będzie się zwracać z miejsca „Hajime”, chociaż chwile później sama będzie się cieszyć, iż są ze sobą już tak blisko, że facet przestał tytułować ją po nazwisku. (…Sumitsu-san?) XD Widać tłumacz miał wyrąbane na takie niuanse. W każdym razie wskazała go, bo… był wysoki. Widać kierowała się w życiu tą samą zasadą, co moja babcia. Ona też zawsze uważała, że w wyborze partnera nieważne jest jego kręgosłup moralny, charakter, życiowe plany czy hobby. Ważne by miał ten metr osiemdziesiąt, bo potem głupio się wygląda na zdjęciach… Ale nie oceniam. Każdy ma prawo kierować się czym chce. Dla Jane najwidoczniej to, by facet musiał się schylać, jak na nią patrzy, też było istotne, a Saitō to nie robiło, bo wyznawał zasadę Rocha Kowalskiego, że „jak rozkaz, to rozkaz!”, więc skoro ma się zająć Jane, to to zrobi.
Zwykle opowiadam Wam w recenzji trochę o fabulę i próbuje ją streścić… ale tutaj nie ma czego. Saitō początkowo ignoruje MC, ale nagle uznaje, że w sumie to już mu przeszło i teraz będzie ją napastował. Ale że niby nie jest tego świadomy, bo nie był za dobry w czytaniu czy okazywaniu emocji. To dlatego np. obejmował Jane, gdy pomagał jej wyciągać wiadro ze studni czy smyrał ją chusteczką po bagażniku, gdy zmokli razem przez deszcz. Dosłownie te kilka interakcji starcza, by Jane uznała, że Saitō to super gość i w sumie to go kocha. Jakby bowiem nie patrzeć, to w odróżnieniu od reszty panów, nie rzucał w jej stronę aluzji celowo, ale do takich scenek dochodziło „przypadkiem”. Potem jednak zawsze przepraszał i był dżentelmenem.
Ten idealny obrazek nieco się psuje, gdy Shinsengumi muszą potem z dział ostrzelać wrogów i niszczą miasto. Przerażona Jane postanawia ich wówczas powstrzymać, bo przecież „tacy nie są” i obiecali „bronić Kyoto”. Ale ta gra ma wyrąbane na tłumaczenie do kogo strzelali, po co, jak długo itd. Ważne tylko, że nasza bohaterska MC postanawia ustawić się przed działami i swoim ciałem osłonić cywili. Co więcej, ten obrazek tak porusza Saitō, że ten uznaje, iż może olać rozkazy, bo faktycznie nie czuł się z nimi dobrze. Na dodatek donosi potem na Kondō do klanu Aizu, aby ci upomnieli dowódcę, że jednak tak nieładnie rozwalać chłopom domy… Zresztą, niedługo potem Harada i Shinpachi uznają, że im też się już ta impreza nie podoba, więc się z niej wypisują.
Skoro jednak Jane i Saitō tak bardzo zbliżyli się do siebie, a panowie często prawili MC komplementy, to kapitan oddziału trzeciego dochodzi do wniosku, że musi jakoś pokazać, iż nie toleruje konkurencji. Pewnego więc wieczora, gdy przebywa sam z kobietą, oferuje jej zabawę w boomshakalaka, a ta na to ochoczo przystaje. Tyle że już następnego dnia Saitō zaczyna dziewczyny unikać i ta nie ma pojęcia, o co chodzi. Próbuje go zaczepiać, pytać innych, jest przygnębiona… Wiecie, to był jej pierwszy raz, a wyszło na to, że jej ukochany nie chce jej teraz widzieć na oczy. Niezła trauma, nie?
Na szczęście Kyoto wkrótce płonie po raz kolejny i tym razem zagrożony zostaje kot. W czym – aby nie było – piszę to jako weganka i osoba, która bardzo wysoko ceni życie zwierząt, więc nie myślcie, że ironizuję, bo uważam śmierć kota za nieistotną – ale ta scena była tak idiotyczna, że ręce opadają! W każdym razie Jane odkrywa, że kiciuś jest uwięziony w budynku i chce mu ruszyć z pomocą. Saitō ją powstrzymuje i idzie sam, a chociaż jest to niebezpieczne, to wskakuje w płomienie, byle tylko spełnić jej życzenie. Po tym wszystkim parka wreszcie ma okazje pogadać i Saitō przyznaje, że unikał MC, bo co prawda tamtej nocy uległ temu, jaka Jane jest „piękna”, ale nie był jej godny, więc nie chciał jej dłużej wykorzystywać… Ale skoro jej to jednak nie przeszkadza, to luz. Mogą być parą. Ah, no i kot jest cały.
W smutnym zakończeniu Saitō powstrzymuje MC przed przemianą w żywą pochodnię, ale sam też nie zamierza ryzykować, więc obejmują się i smucą przed jarającą chałupą. W efekcie kot umiera, chociaż cholera wie, jak oni to potwierdzili. Przecież on miał większe szanse stamtąd spierdzielić niż człowiek, no i chcecie mi powiedzieć, że potem szukali jego szczątek, czy jak? Te japońskie domy, zwłaszcza niezamożnych osób, to jak dobrze kopnąć same by się złożyły w kosteczkę, więc myślę, że kot spokojnie dałby sobie radę…
I to by było na tyle tej uroczej opowieści. Co było z Jane i Saitō dalej? Pojęcia nie mam! Czy Shinsengumi zaprowadzili ład i pokój w Japonii? Cóż, z tej gry się tego nie dowiecie. Czy Kyoto wreszcie przestało płonąć siedem razy w ciągu tygodnia? Małe szanse…
Absolutnie nie polecam, chyba że nie macie szacunku do swojego życia i czasu. Ja prawdopodobnie przechodzę takie ścieżki tylko dlatego, że muszę odpokutować jakieś winy z poprzedniego wcielenia. Albo jestem masochistą. Nie wiem. W każdym razie jestem o krok bliżej od odinstalowania tego wiekopomnego dzieła.