Uwaga: Virche Evermore -Error Salvation- to gra skierowana do dorosłych odbiorców i zawiera wiele triggerujących treści: w tym sceny przemocy słownej i fizycznej, szeroko rozumianego gore, odurzania i prania mózgu, samobójstwa, mentalności sekt, i wiele, wiele innych… Poniższa recenzja będzie odnosiła się do różnych, kontrowersyjnych scen z gry, więc proszę mieć na uwadze własny komfort psychiczny i powyższe ostrzeżenia.
Kiedy zobaczyłam postać Sciena, byłam pewna, że to będzie mój ulubiony love interest. Życie potrafi jednak zaskakiwać. W czym nie zrozummy się źle. Dalej uważam, że to jedna z najciekawszych postaci na jakie w ogóle natknęłam się w grach otome, jednak już jego ścieżka miała mało poszanowania do inteligencji odbiorcy. Dlatego – nie będę ukrywać – trochę mnie zniesmaczyła, ale o jej szczegółach przeczytacie za chwile. Najpierw streszczenie!
Nasza bohaterka zaczyna pracę z pozbawionym emocji naukowcem – Scienem Brofiise – na skutek zwykłego szantażu. Jasne, poznali się już w common route, ale po tym, jak rzekomo Bourreau został pokonany, ich drogi się rozeszły. No… prawie. Matka Salome dalej posługiwała się dziewczyną, by ta w jej imieniu zanosiła wiadomości do Instytutu. I to właśnie przy okazji takiej kurierskiej fuchy Scien wypatrzył Ceres przez okno i postanowił ją zatrudnić. Dlaczego? Bo jego pokój przypominał śmietnik, a Dahut odmówił dalszej pomocy w tym zakresie. W efekcie MC miała zostać najzwyczajniej sprzątaczką czy też „pomocą domową”. Rzekomo dlatego też, by odpracować dług, bo jedna z towarzyszących bohaterek dziewczynek zniszczyła przypadkowo jakąś bransoletkę należącą do naukowca. Tymczasem jemu spodobało się, że Ceres jest taka posłuszna, nie zadaje pytań, wypełnia rozkazy, a i jeszcze skumała się, by nie wyrzucać puzzli ukrytych wśród stosów śmieci. To dlatego praktycznie zmusił ją, by pracowała dla niego codziennie.
No i niby nie ma w tym nic złego, prawda? W końcu Ceres dostawała wynagrodzenie? Niby tak. Ale po pierwsze została wciągnięta w politykę pomiędzy różnymi frakcjami w Instytucie, a po drugie Ankou i Salome ostrzegali ją, by nie ufała Scienowi. Ten wyprany z uczuć naukowiec nie znał żadnych granic, a swoje cele osiągał po trupach. Co, jak się wkrótce przekonamy, wcale nie było metaforą. I – zresztą – Ceres dość szybko znajduje się w sytuacji między młotem a kowadłem. Pewnego dnia, gdy towarzyszy Scienowi w procesie tworzenia Relivera jeden z naukowców przystawia jej nóż do gardła i bierze MC na zakładnika. Wszystko dlatego, że należał do frakcji Dahuta, czyli tej, która chciała skupić się na przywracaniu Reliverom emocji, a nie tylko na ulepszaniu ich wydajności, i chciał wymusić tym na Scienie danie ich stronnictwu większych wpływ, środków czy czegokolwiek. W sumie nie wiem, co on niby mógł tam osiągnąć? Taka ta akcja była z… *kaszel*. W każdym razie Scien go olał, bo chciał szybko wrócić do pracy. Ceres też się nie przejęła, bo szef ostrzegł ją, że w razie takiej sytuacji, nie zamierza jej pomagać, i w efekcie terrorysta został po prostu spacyfikowany przez Dahuta, który napatoczył się w porę.
Niby ostatecznie wszystko dziewczynie wyszło na dobre – chociaż mnie dalej dziwi, że ona się nawet nie przestraszyła zbytnio – bo Scien docenił jej profesjonalne zachowanie. Dał jej swój płaszcz laboratoryjny, co stało się dla niej przepustką do swobodnego chodzenia po całym Instytucie, a później – gdy przyłapała go rozchichranego na układaniu puzzli – to pozwolił nawet do siebie dołączyć i wyjaśnił zasady zabawy. Chociaż nie. Cofnijmy się! Prawdziwym przełomem w ich relacji wcale nie było to, że Ceres zachowała zimną krew w obliczu zagrożenia, ale coś bardziej prozaicznego. A dokładniej to… kanapki. Tak, MC zauważyła, że jej szef wcina tylko chleb i uzupełnia to suplementami, bo szkoda mu czasu na jedzenie. Postanowiła więc robić dla niego i podsuwać mu – gdy ten jest pogrążony w myślach – typowe sandwicze. Czym zasłużyła sobie potem od niego na miano „kanapkowego podajnika”. Ale ogólnie, to chyba dla mnie, jak na razie najgorsza wersja MC ze wszystkich ścieżek. Tutaj centralnie została sprowadzona do roli służącej. Sprzątała, wielbiła swojego bisha i próbowała wegetować w jego cieniu. A jak wiecie nie znoszę takich paringów. Wolę sprawiedliwe partnerstwo niż gdy jedna strona jest tą dominującą.
Tak czy inaczej, bohaterka uświadamia sobie, że chyba zaczyna swojego szefa lubić. Tym bardziej dziwią ją ciągłe ostrzeżenia na jego temat. W końcu, jasne, był on dość zimny, ale tak naprawdę uratował wiele żyć. Opracował technologie, dzięki której ludzie wyrwali się z klątwy skazującej ich na niebyt po osiągnięciu wieku 23 lat. Sam Scien stworzył już przynajmniej kilka swoich kopii, miał dobrą sześćdziesiątkę na karku, niejedno przeszedł czy doświadczył. Wydawało się zatem, że nie kierowały nim już tylko ambicja czy przyziemne motywy, ale coś większego… Cóż, faktycznie. Obsesja i kompleks boga. Co postanowił MC udowodnić, gdy zabrał ją do specjalnego laboratorium, aby poznała prawdę na jego temat. Nie bynajmniej, aby ją zszokować czy zniechęcić, ale by lepiej zrozumiała, w co się pakuje i czym naprawdę jest ten „cud Reliverów”. A okazało się, że to wcale nie jakieś mistyczne środki. Scien po prostu prowadził okrutne badania na więźniach danych mu przez rodzinę królewską. Innymi słowy, torturował ich, w imię nauki, za ogólnym przyzwoleniem w specjalnie ukrytym do tego celu pokoju, co zaowocowało jego odkryciami w dziedzinie klonowania i genetyki.
W czym, początkowo, Ceres jest wstrząśnięta i nawet nie przychodzi następnego dnia do pracy. Musi sobie to wszystko przemyśleć. Nie chce jednak tak po prostu znikać bez słowa. Potrzebuje tylko przerwy. A mnie szczerze zniesmaczyła intelektualna gimnastyka, jaką scenarzyści próbowali nam wcisnąć. Jasne, wiem, że nie ma co fanatycznie idealizować. W końcu badania, np. farmakologiczne, od lat prowadzone są na istotach żywych w imię „poświęcania jednostki dla ogółu” i jest to szeroko tolerowane. (Chociaż obecnie, już od dawna, w wielu wypadkach wcale nie musi tak być. Po prostu jest to tańsza opcja). To, co jednak zdziwiło mnie najbardziej, to wmawianie odbiorcy, że w sumie to spoko, bo ci ludzie byli przestępcami. Po części więc zasługiwali na taki los. Tak trochę jakby… wreszcie się na coś przydali społeczeństwu. Ah, i Scien wcale nie jest tak zły, bo eksperymentuje też na sobie! To pokazuje w sumie, że jest gotowy poświęcić także siebie, nie? Otóż… nie. On miał przecież wolny wybór. Dlatego, dajcie spokój scenarzyści! W ścieżce Lucasa byliście chociaż bardziej obiektywni. I chyba idealnie podsumowała, to jedna z komentatorek Reddita, dlatego pozwolę sobie to sparafrazować: zamiast przywozić książki o judo na tę zapyziałą wyspę, Drifter mógł im dostarczyć im kopie konwencje praw człowieka. Ja bym jeszcze dorzuciła „W obronie zwierząt” Singera i „Sapiens. Od zwierząt do bogów” Harariego. (Choć ten ostatni był pewnie sporą inspiracją dla tej całej gry).
Wracając do fabuły: wkrótce dochodzi do kolejnej dramy. Do laboratorium włamuje się jeden z członków rodu królewskiego – Simon Revepoir – bo usłyszał, że tworzone są już wersje Reliverów z lepszymi płucami i on też chce. Najpierw strasznie się wozi. Wszystkim grozi. Wywala z inkubatora obecnego klona, przez co w sumie zabija będącą tam osobę, bo jej dane nie zostały jeszcze wgrane, ale nikomu nie udaje się go powstrzymać, włącznie z MC, która zostaje uderzona i odepchnięta. Potem jednak wchodzi Scien i Simonowi chyba jajeczka się skurczyły, bo nagle zapomniał, że ma władzę i straż u boku. Dał się przewrócić i skopać go głowie, a następnie wyrzucić z pokoju za przerwanie badań. Wszyscy są szczęśliwi. Nikogo to nie zmartwiło. Gwardia Królewska nie kiwnęła palcem. A Scien jeszcze wymusza na szlachcicu przeprosiny, w tym za „uderzenie swojej pokojówki”, i obietnice zrefundowania zepsutego sprzętu. Okeeej… Ja rozumiem, że oni chcieli z niego zrobić w tej scenie Yanga z Piofiore: Fated Memories, ale wyszło dziwnie. Dlaczego? Ano, to już pokazują następne sceny…
Ceres jest wniebowzięta. Zapomina Scienowi jego eksperymenty na ludziach i staje się jego 100% sojuszniczką, bo przecież dla niego najważniejszy jest obiektywizm i pomaganie innym. Jak ona po tych wydarzeniach doszła do tego wniosku – to pojęcia nie mam. Bo że niby Scien chciał przestrzegać kolejki i nie patrzył na status danej osoby? (Złamie tę zasadę w pobliżu epilogu). Bo postawił się królewskim? (To także będzie miało bardzo przykre konsekwencje). Ogólnie, gostek miał 60 lat, więc mógł przewidzieć, że jego działania w końcu władze wkurzą. Ale co tam.
Królewscy rzeczywiście przystępują do zemsty. Sieją propagandę, że to Scien jest winny fali samobójstw, bo celowo wprowadził do obiegu uszkodzone klony. Co tam Bourreau! Chodźmy z widłami na Instytut! Dodatkowo pozbawiają go władzy i nowym dyrektorem mianują posłusznego Dahuta. Co nikogo nie dziwi, bo miał on dobre układy z dworem. Bohaterowie muszą więc uciekać z Instytutu. Zwłaszcza że zbyt wiele osób chce Sciena po prostu rozszarpać. W czym z jakiegoś powodu pomagają mu Hugo, Adolphe, Yves, Jean i Mathis (choć bogowie raczą wiedzieć, jaki mieli w tym interes – raz się z typem napili, a poza tym był dla nich dupkiem).
W międzyczasie Scien przyciska także swoją piękną pokojówkę do ściany i oznajmia jej, że chociaż sam nie jest w stanie czuć miłości, to nie ma nic przeciwko, żeby ona go wielbiła. Nie mają jednak zbyt wiele czasu na romansowanie, bo muszą uciekać. Zwłaszcza że w placówce pojawia się… Bourreau. W swojej najbardziej niekompetentnej wersji, bo on przez całą grę nikogo nie zdoła skrzywdzić. Ceres próbuje ochronić Sciena. Osłania go nawet własnym ciałem, ale naukowiec wpada przez dziurę w korytarzu do podziemnego tunelu, który ktoś kiedyś wykopał pod Instytutem i który prowadzi aż na klify. Mogą więc tamtędy spokojnie się wydostać. A ja tylko przewracałam oczami na kolejne akcje deus ex machina, bo inaczej tego się nie da nazwać.
Później bohaterowie udają do sierocińca, by odkryć, że tam też doszło do masakry. Dzieciakami pomalowano ścianę na czerwono, Adolphe dekapitowano, a przerażona Salome poprzysięgła zemstę na całej rodzinie królewskiej. A czemu niby do tego doszło? Bo rzekomo dziewczyna-Śmierć z sierocińca współpracowała ze Scienem. Gwardziści postanowili więc dać jego sojusznikom nauczkę. No to znowu walczymy i uciekamy. Znowu Bourreau ma kryzys decyzyjny, po której jest stronie i niewiele robi. Znowu się gdzieś chowamy. Btw. fajnie, że MC w ogóle przejęła się tym, że jest winna zamordowania Adolphe, który – przypomnijmy – był dla niej prawie jak brat. Rozumiem jednak, że buzujące hormony skutecznie stłumiły żałobę.
Czas na najdurniejszy fragment tej ścieżki, a mianowicie „wielki przełom”. Ceres zmienia ukochanemu bandaże i rozmawia z nim na temat dalszych planów. Nagle też wytyka mu, że w tej pogoni za efektywnością zapomniał o tym, że jego pierwotnym celem było pokonanie klątwy. I wiecie, co? Scien prawie że dostał tam zawału z szoku. Faktycznie! Oznajmia z radością. Miałem przecież pokonać śmierć, a nie tylko przedłużać stagnacje klonami. Tak naprawdę chyba bałem się porażki, więc dlatego zaprzeczałem, że emocje są potrzebne. Teraz jednak wszystko zmienię. Dołączę do badań Dahuta i będzie git. Na dodatek w obecnym ciele. Tym bez uczuć, nie będzie w stanie odwzajemnić miłości Ceres, a po tym, jak mu jeszcze wyznała prawdę o swoich umiejętnościach, to chciał ją pojąć za żonę. Musieli więc przejąć ponownie władze nad Instytutem. Like… WTF? Jak to „zapomniałeś”?! Wskrzeszałeś się tyle razy i nie ogarniałeś już po co?! Chcecie mi powiedzieć, że ten cały „bóg technologii” naprawdę dostał ataku amnezji?
W każdym razie w pierwszym złym zakończeniu matka Salome jest tak niezadowolona, że nikt nie chce pomóc jej w zemście na rodzie królewskim, że postanawia zadźgać Ceres podczas rozmowy w ogródku. Teraz Scien powinien być zmotywowany do walki. Ah, i przy okazji wyznaje bohaterce (przed jej zamordowaniem), że początkowo opiekowała się dziewczyną i Adolphe, bo chciała ich odesłać jako króliki eksperymentalne do Instytutu, ale potem zmieniła zdanie, bo ich polubiła i traktowała swoje dzieci. Chwila… czyli, by pomścić utratę syna, zabijasz córkę? Możesz jeszcze raz wyjaśnić swoją motywację, tylko wolniej tym razem?
W drugim zakończeniu parka dostaje się do Instytutu tym samym korytarzem, co wcześniej spierdzielali, i Scien zaczyna proces klonowania, by stworzyć swoją lepszą wersję. Co z kolejkami i skomplikowanym przygotowaniem? Co z tym, że niby nie wiedzieliście, jak transferować emocje? Teraz już wiecie? Czyli w zasadzie Dahut i jego zespół to byli idioci, bo nie potrafili rozpracować czegoś, co Scienowi zajęło 5 minut i co zasadniczo potrafił zrobić sam? No ale jesteśmy dalej w despair endingu, więc nie spodziewajcie się tęczy. Scien skrada jeszcze MC całusa i prosi, by na niego poczekała. Chce bowiem w końcu zrozumieć miłość i doświadczyć jej właśnie z Ceres, ale ledwo wchodzi do komory, a pojawia się ZNOWU Bourreau i zabija dziewczynę na oczach naukowca. Tak, Ceres. Nie Sciena, który był osobą odpowiedzialną za powstawanie Reliverów. Nie zniszczy sprzętu. Nic. Po prostu, po dokonaniu morderstwa na cywilu („bo pokochała niewłaściwego człowieka”) i zauważeniu, że przybywają posiłki, Bourreau stwierdza, że ma już weekend i idzie do baru. Nie będzie siedział na nadgodzinach. Nieważne, że Scien stoi tuż obok…
Nie mogąc uratować już ukochanej, Scien wgrywa jej świadomość do swojej głowy. Od tej pory słyszy zatem jej głos i jest w połowie obłąkany z rozpaczy – bo odzyskał emocje. Obiecuje jej jednak, że pokona klątwę śmierci i dotrzyma słowa. A jak wrócił do władzy i ogólnie? Oj, tam nieważne. To wszystko dzieje się w zasadzie offscreenowo i dowiadujemy się po prostu, że był kilkumiesięczny time skip. Nie czepiajmy się szczegółów! Był bogiem! Odzyskanie pozycji to dla niego pestka! (Pewnie dlatego access do jego tajnego laboratorium został mu wcześniej odebrany przez jakiegoś randoma, co zapoczątkowało całą tę dramę i wykradnięcie prototypu…).
W każdym razie nie ma to znaczenia, bo i tak prawdziwym zakończeniem jest salvation ending. Z czego Scien, jako jeden z nielicznych, załapał się na 100% pozytywne rozwiązanie akcji! A co się dokładnie wydarzyło? Ano, przenosimy się do momentu, gdy facet chce się odrodzić – ale tym razem z emocjami. Ceres, na szczęście, nie zostaje zabita przez Bourreau, więc wszystko układa się po myśli „boga nauki”. Na dodatek Dahut, po odkryciu, że jego koledze rozwiązanie problemu, nad którym on głowił się latami, zajęło chwile – postanawia się do niego przyłączyć.
Zielonowłosemu nie jest jednak dane nacieszyć się zmianą frontu, bo na scenę wkracza matka Salome i go zabija, a później bierze MC na zakładniczkę. I – z jakiegoś tajemniczego powodu – Scien ma teraz władzę absolutną nad strażnikami (do tego stopnia, że wszyscy mają wylane na rodzinę królewską), więc może im nakazać rozbrojenie niedoszłej zakonnicy. Co się zresztą bez problemu udaje. Mimo to, na prośbę Ceres, Scien nie zabija Salome (ani w żaden sposób nie karze), a nawet obiecuje, że wskrzesi kobietę w wersji „Relivera z wszystkimi aktualizacjami”, bo ewidentnie obecny model trzeba było już zezłomować. I tak się dzieje. Salome wraca do sierocińca, a tam już czekają na nią Ceres i dzieci, bo okazało się, że tak naprawdę nikt nie umarł podczas rzekomej masakry i wszyscy bezpiecznie się ukryli. Nawet Adolphe. (Chwila, to czemu te ściany były czerwone od krwi? To była passata pomidorowa, bo Adolphe robił dla sierot spaghetti?). Na dodatek władza rodu królewskiego upadła, po tym jak na światło dzienne wyszły ich manipulacje, a Scien postanowił przestudiować księgi Driftera, by wymyślić jakiś lepszy system polityczny dla mieszkańców wyspy. A co? Monarchia absolutna się wam znudziła?
Co zaś się tyczy naszej parki, to arogancki naukowiec podszedł do swojego związku bardzo praktycznie i postanowił przy każdej wolnej okazji testować, poprzez całowanie ukochanej, czy faktycznie jest zdolny do odczuwania miłości. Oznajmił też Ceres, że rozpracuje jej klątwę, ale ma się tym już nie przejmować, bo tak naprawdę tylko Śmierć jest godna, by stać u jego boskiego boku. Nic zatem dziwnego, że mieszkańcom wyspy zmiękła rura i nie mieli już odwagi w obecności dyrektora Instytutu obrażać bohaterki, bo wiedzieli, czym się to dla nich skończy. Scien przecież nie słyną z wyrozumiałości czy brania zdania innych pod uwagę. (Dał temu dowód zaraz po swoim triumfalnym powrocie, gdy po prostu zadeklarował bohaterce, że będą mieli przynajmniej dwójkę dzieci. Bo tak sobie wymarzył. I kto mu zabroni?).
Co zaś się tyczy biednego Ankou to – chociaż z niesmakiem – to uznał, że pozostawało mu tylko współpracować ze Scienem w kwestii odnalezienia przeciwciał. Wiadomo, że nie lubił i nie ufał naukowcowi, ale musiał uszanować decyzję Ceres. Heh… wyrazy współczucia, stary!
Finito! I co o tym wszystkim myślę? Że w zasadzie, po salvation endingu, człowiek zachodzi w głowę, na czym w tej ścieżce w ogóle polegał problem? Skoro Scien i tak wszystkich trzymał w garści, bo bez niego to g mogli, to dlaczego tak nie radził sobie z rodziną królewską, spiskującymi naukowcami czy strażnikami? Dlaczego NAGLE okazuje się, że każdy taki dylemat rozwiązywał na pstryknięcie palców? Trzeba oddać Reliverom emocje? – proszę bardzo, pięć sekund i po sprawie. Skonfrontować się z Dahutem? – dajcie jeszcze trzy sekundy. Uratować Salome? – Góra dwie. Zreformować całą wyspę? – Okej, okej, jakiś dzień. Dlatego ta ścieżka była dla mnie bardzo dziwna, a MC w roli wydajnika kanapek reprezentowała mój najbardziej znienawidzony rodzaj protagonistek. Wiecie, takich, którym do końca życia przyjdzie teraz wzdychać nad wspaniałością swojego chłopa.
Paradoksalnie jednak bardzo lubiłam Sciena. Pomimo tych wszystkich narzekań. Bawił mnie niepomiernie swoim cynizmem i dość cierpkim humorem. W wersji „z uczuciami” nie stracił też nic ze swojego specyficznego, ale kakkoi, sposobu bycia. Dalej miał tę aurę przerażającego naukowca, który jest o krok od zostania antagonistą. Tyle że teraz Ceres miała go niby trzymać na krótkiej smyczy. Czy to się jej udało? Pewnie fandisk pokaże. Zdecydowanie jednak zauważam u siebie tendencje do sympatyzowania z każdym love interest w tej grze. Po prostu drażni mnie, jak dziurawe są historie z ich udziałem. Aby zatem cieszyć się ścieżką Sciena, należy wyłączył na jakiś czas logiczne myślenie. Wtedy dostajemy naprawdę fajnego bohatera, zaradnego, oryginalnego i budzącego respekt. Łatwo dla niego stracić głowę, super wygląda na CG i nic dziwnego, że Ceres się tak mocno zadurzyła. Jeśli jednak zaczniemy zbyt gmerać w przyczynowo-skutkowości fabuły, to możemy się potężnie rozczarować.